Copyright Barbara N. Łopieńska

Talent - tak, oczywiście. Ale Basia mówiła językami. Nie umiem lepiej tego nazwać. Kiedy czytam teksty, które znalazły się w tej książce, mam nieodparte wrażenie, że ze zdolnością graniczącą z jakimś jasnowidzeniem trafia prosto do celu.

25.04.2004

Czyta się kilka minut

Język bohaterów swoich reportaży potrafi podsłuchać, a jak trzeba, to i podrobić tak, żeby nie sfałszować, ale oddać sprawiedliwość. Zapisać tak, by złapać ów ton czy zaśpiew, który z melodii czyni melodię właśnie. Żeby ze słowotoku stał się językiem opowieści, w której pojawi się czyjś świat. Świat kelnera z hotelu Forum, kobiet leżących na porodówce, mieszkańców Ząbek albo warszawskich inteligentów.

Ale nie dość trafić w język. Trzeba jeszcze znaleźć formę, czyli dokonać takiego wyboru, by dla nas zaczął znaczyć. Żebyśmy uznali, że chociaż na co dzień żyjemy każdy w swoim świecie, chociaż - mówiąc językiem bohaterów reportaży Basi - każdy z nas cieszy się albo się martwi na własną rękę, bez tych innych światów i nasz stałby się mniej konieczny.

Nie była to dla Basi sprawa błaha. Bo w końcu gdybyśmy byli dla siebie dostępni, obywalibyśmy się bez pośrednictwa języka i niczyje pisanie nie byłoby nam potrzebne.

Basia miała tego wszystkiego świadomość jak mało kto, choć nigdy nie próbowała uczynić z tej swojej wiedzy ideologii. Mówiła językami, ale nie była apostołem jakiejś prawdy. No, może wierzyła, że głupstwa można mówić, ale nie wolno ich pisać. Pracowała nad każdym swoim tekstem do upadłego, a jako redaktor cudzych tekstów miała zrozumienie dla autorów, którzy jeszcze w korekcie wprowadzali poprawki. Mówiła, że reportażu (albo rozmowy) się nie robi, tylko się pisze. Potrafiła sklejać swoje teksty z pasków papieru, na których było jakieś jedno zdanie, nagrywała wiele godzin rozmowy, żeby zrobić kilka stron tekstu. Właśnie sprawa formy była tu kwestią zasadniczą. I właśnie forma była tym miejscem, w którym do głosu dochodziła Basia - teksty wypełniały głosy jej bohaterów.

Basia przestrzega w nich zasad dramaturgii, rytmizuje je, pointuje - czasem jedno zdanie niczym kolejowa zwrotnica przestawia sens, każe szukać metaforycznych znaczeń. Basia, sama męczennica formy, jest jednocześnie w tej książce tropicielką mankamentów formy naszego codziennego życia, desperackiej improwizacji, która choć może budzić niekiedy sympatię, a nawet podziw, nieodmiennie znajduje swój pokraczny wyraz.

Literatura i fakty

Jej teksty mają walor dokumentalny, ale przede wszystkim jednak literacki. Reportaż Basi o ulicy Brzeskiej, który przykleił mi się w pamięci do “Wroniej i Siennej" Jerzego Stempowskiego, trafi z pewnością do antologii klasyki polskiego reportażu czy form dziennikarskich, podobnie jak kilka innych rzeczy przez nią napisanych. Bo też i dziś jej teksty są czymś więcej niż artystycznym dokumentem z epoki. Tamtej rzeczywistości już nie ma, nie ma bohaterów jej reportaży, i Basi dziś nie ma, ale język w nich dalej pracuje, zadziwia nas, śmieszy i wywołuje wzruszenie albo zakłopotanie, wprowadza naszą wyobraźnię w rezonans.

To pisanie Basi zawsze wprawiało w podziw rzetelnością, poszanowaniem dla faktów, które znajdowały się na początku dziennikarskiej pracy nad tekstem. Wiadomo, że siła reportażu czy gatunku, jakim jest “rozmowa", leży w wiarygodności tekstu. Nasza wiara w odniesienia do rzeczywistości musi pozostawać nienaruszona. Ale wiadomo jednocześnie, że do istoty gatunku należy i to, że jest on dokumentem kreowanym. Basia, jak mało kto, potrafiła sprostać obu tym wymogom, pisała teksty bardzo literackie, a zarazem trzymające się faktyczności jak pijany płotu, maniacko wyczulone na prawdę o osobie rozmówcy, o zdarzeniu czy o realiach opisywanych w reportażu.

Teksty takie jak “Sala 258", reportaż o ludziach, którzy w roku 1969 zasiedli na ławie oskarżonych w procesie “taterników", i o ludziach, co ich “rozpracowywali" i sądzili, albo reportaż “Porwanie Europy", o niedoszłym do skutku piśmie literackim zamierzonym na fali odwilży popaździernikowej w roku 1957, unaoczniają, jak wielka praca przygotowawcza musiała je poprzedzić. Basia potrafiła się przygotowywać miesiącami, czytała, docierała do dzienników osobistych, do listów i do ksiąg meldunkowych, przeprowadzała dziesiątki rozmów. Niekiedy zostawało z tego jedno zdanie. Ale ta chęć sprostania prawdzie wymagała czasem - jak w reportażu z Brzeskiej - zwyczajnej odwagi, bo Brzeska wówczas była ulicą bandycką. Czasami Baśka żartowała: “Nic się nie bój, Wiesiu, jesteś ze mną". Co budziło wesołość, zważywszy że była kruchą, drobną i zawsze elegancką kobietą, a Wiesław Władyka, jej mąż, jak to się mówi, do ułomków nie należy. Ale bardziej wtajemniczeni uśmiechali się, bo wiedzieli, że Wiesiek w tym momencie musi bać się właśnie bardziej, bać się, żeby Baśka nie dała się tej własnej odwadze sterroryzować i nie wystawiła na szwank odwagi Wieśka.

Chęć sprostania prawdzie wymagała uciążliwej pracy nie tylko nad kartką papieru: pisząc reportaż o mężczyznach w delegacji, Basia podróżowała pociągami na trasie Gorzów Wielkopolski - Warszawa (i z powrotem). To jeden z jej tekstów, który lepiej wprowadza w realia PRL-owskie niż niejedno opracowanie historyczne. W ogóle nie wyobrażam sobie historii życia codziennego w PRL (i w dzisiejszej Polsce) bez reportaży Basi. Jest w nich nie tylko aura czasu, ale można wyczytać z nich, ile ludzie zarabiali, jakie mieli marzenia, co jedli, ile kosztowało wynajęcie M-2 za Żelazną Bramą, ile szminka w gierkowskim salonie Mody Polskiej, jaką premię dostawał cenzor za szczególnie czujne “wyłapanie" i dziesiątki innych rzeczy.

W redakcji Basia, chcąc czasem sprowadzić kogoś na ziemię, krzywiła się i mówiła, że ona jest chemikiem - że niby umysł ma taki ścisły. Ale myślę, że miała raczej nieomylny zmysł literacki: ta umiejętność, by mieć na względzie ciężar właściwy rzeczy, jest przywilejem prawdziwego pisarstwa. Wybierała konkret. Przywoływała swoich rozmówców z imienia i z nazwiska. Zawsze tępiła w tekstach wielokropki i bezlitośnie wykreślała z cudzych wywiadów czy rozmów wszelkie didaskalia. - Jak ktoś się śmieje, to niech ja to wyczytam z tekstu - mówiła. Ona, która w rozmowach z cyklu “Z życia psychosomatycznego intelektualistów" dawała “portrety psychologiczne" rozmówców (jak niegdyś Witkacy w “firmie portretowej"), nie znosiła psychologizowania. Psychologia rozmówcy miała wynikać z tego, co działo się w tekście rozmowy, a nie być prezentacją wynurzeń, co tam komu w duszy gra i na czym.

Żywioł rozmowy

W tej książce są zaledwie dwie rozmowy, czyli teksty, w których Basia osiągnęła mistrzostwo gatunku. Ale te, które są - “Ja, cenzor" (słynna rozmowa z cenzorem z Mysiej z roku 1981) i “Rzucimy dzieci na śmieci" sprzed pięciu lat, jeden z serii tekstów opowiadających o życiu mieszkańców mazowieckiej gminy Zatory, dają pojęcie o technice Basi. Zresztą pozostałe teksty też powstawały z rozmów i żywioł rozmowy jest w nich obecny.

Niby wiadomo, że nie ma nic równie ryzykownego, jak uczony język w rozmowie. Wiadomo też, że dobra rozmowa miesza różne gatunki mowy, że polega na balansowaniu między tonem serio i żartem - nawet z poważną osobą i na poważny temat rozmowa, jeśli ma pozostać rozmową, musi zachować tę podwójność. Cała trudność jednak w tym, że w “rozmowie do druku" trudno zachować te wymogi. Ta gra między tonem serio a tonem żartobliwym często ginie w autoryzacji, jeśli w ogóle pojawi się w rozmowie dwojga obcych sobie najczęściej osób i pozostających wobec siebie w rolach, które narzucają spodziewany scenariusz i pozy. Zbytnia naturalność czy chęć łamania konwencji może zepsuć “rozmowę do druku": pretensjonalność jest tu częstą wadą.

Basia stawała na głowie, żeby uszanować konwencję “rozmowy do druku" i zachować ducha rozmowy. Niekiedy z szelmowskim profesjonalizmem rozgrywała ludzki, arcyludzki defekt przepytywanego: “wiadomo, mówimy w obecności ludzi, którzy są równie próżni jak my sami i których miłość własna cierpi proporcjonalnie do tego, w jakim stopniu nasza jest zaspokajana. I często też zapominamy, że w rozmowie dwojga życzliwych sobie w końcu osób niewiele jest prawd zdolnych usprawiedliwić tortury zadawane temu, kto uprzytamnia sobie, że tych prawd nie zna. Lepiej nie mądrzyć się i nie monopolizować rozmowy".

Z pozoru i Basia, i jej rozmówca mieli sytuację z góry określoną: rozmówca miał mówić, Basia miała pytać. Basia likwidowała ten handicap swoją dociekliwością, z pozoru z głupia frant rzucanymi pytaniami, licencjonowaną wścibskością i tupetem, w których było napomnienie: to nie wywiad, to rozmowa. Ale znowu: wiadomo - rozmowa, inaczej niż wywiad, nie jest interrogacją, i Basia, pisząc rozmowę, hamowała nie dociekliwość, ale swoją zawodową przewagę: ta dociekliwość i prowokacje miały służyć jedynie dramatyzacji rozmowy, miały przypomnieć, że rozmowa to kuszenie losu, ryzyko, teatr wreszcie. Miały służyć rozmowie samej, a nie wykazaniu czyjejś przewagi. Basia, działając na poczet dobra rozmowy, działała w interesie czytelnika (w końcu więc i we własnym, i swego rozmówcy). Nawet w rozmowie z cenzorem z Mysiej Basia lojalnie respektuje te zasady.

Bo też i jedną z cech jej dziennikarstwa, która to cecha zbliżała ją do sztuki właśnie, było to, że nie dawała się ponieść swemu temperamentowi - to dobre dla amatorów. Druga, równie w tym względzie ważna rzecz, to patrzeć na świat raczej przyjaznym, aniżeli nieprzyjaznym okiem. W tekstach z tej książki, a i w innych tekstach Basi, nie ma ani cienia sentymentalizmu (czego jak czego, ale sentymentalizmu nie znosiła), często mają one pazur satyryczny, obnażają absurd i tandetę naszego życia, ale nie ma w nich mizantropii. Nawet tam, gdzie stanowią karykaturę, oddają sprawiedliwość tym bohaterom, którzy trzymają się, mimo wszystko, tych kilku zasad i w codziennej krzątaninie szukają sposobu na ocalenie godności i szacunku dla samego siebie. Pod tym względem reportaże Basi z lat 70. portretują Polskę równie udanie, co proza Marka Nowakowskiego, felietony Janusza Głowackiego, filmy Marka Piwowskiego czy obrazy Edwarda Dwurnika.

***

Najwcześniejszy tekst od najpóźniejszego w tej książce dzieli dwadzieścia pięć lat. To cała epoka. A jednak czytając nie mamy ani przez chwilę wrażenia niezborności, na jaką cierpią książki składane z tekstów pisanych na przestrzeni wielu lat. Nie mamy też poczucia, że coś tu się zestarzało czy straciło znaczenie. Nie tylko dlatego, że jest w tym kawał naszego życia. Ta ciągłość to także sprawa warsztatu, inteligencji, wrażliwości. Nie do podrobienia.

Barbara N. Łopieńska, “Łapa w łapę i inne reportaże", Warszawa 2004, Iskry.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2004