Chyba przechrzta

Jerzy Jurecki, twórca „Tygodnika Podhalańskiego”: Na początku nie mieliśmy kasy. „Co to jest spółka z o.o.?”, pytaliśmy zaprzyjaźnionego mecenasa. „Musicie jak najwięcej ludzi przyprowadzić do sądu w jednym momencie”. Przyprowadziliśmy 28 osób.

27.12.2021

Czyta się kilka minut

 / BARTŁOMIEJ JURECKI
/ BARTŁOMIEJ JURECKI

BARTEK DOBROCH: Ja tu niby na wywiad, ale tak naprawdę chcę kupić 51 proc. udziałów w „Tygodniku Podhalańskim”. Za ile?

JERZY JURECKI: Tak zapytał kiedyś Franek Bobak z Chicago, właściciel firmy Bobak Sausage, produkującej kiełbasy i szynki na całe Stany, gdy zagaiłem: „Kto jak kto, ale ty byś w życiu swojego imperium nie sprzedał”. „Tak? A za ile?”. Imperium skończyło się, gdy rozdzielił je między synów, a synowe się pokłóciły. Przeinwestowali, Franek się rozchorował, wrócił do Sierockiego i mieszka w starej drewnianej chałupie.

Tak więc, za ile? Musiałbyś tylko powiedzieć, komu chcesz nas potem przekazać. Bo był tu już ktoś, kto chciał kupić „Tygodnik”, nie wiem, czy go przebijesz.

I nie był to Daniel Obajtek?

Nie! Jemu nie sprzedałbym z powodów ideologicznych. Władza nie jest od wydawania gazet i prowadzenia telewizji. Oni wiedzą, jaki jest stosunek do ich zakupów w naszym Stowarzyszeniu Gazet Lokalnych. Ale gdy opisywałem nieprawidłowości wokół przejęcia hoteli w Zakopanem, pojawił się tu człowiek od innego wpływowego biznesmena. Powiedział, że szef zapytał, co to za gazeta, która ich tak krytykuje, gdy tylko bronią swoich interesów. I że przyjechał nas kupić.

W 1994 r. zajęliście się problemem wyrzucanego ze szkoły w Nowym Targu Daniela Obajtka, ucznia, który, jak czytamy, „jest inteligentny, ale bardzo podatny na obce wpływy jeśli chodzi o pieniądze i władzę. Kiedyś może go to doprowadzić do katastrofy”.

Był wtedy przewodniczącym rady uczniowskiej, niespokojnym duchem, a ja takich lubię. Podpisywałem się pod obroną tego chłopaka.

Ale przyszedłem rozmawiać o innym wydawcy prasy lokalnej. Wydawcy, a jednocześnie szeregowym dziennikarzu. Coś mi to też przypomina.

Mam nad sobą naczelnego, którego mogę też co prawda zwolnić, ale przez 32 lata nie zdarzyło się, bym powiedział, że nie zrobię czegoś, co mi kazał jeden z czterech naczelnych.

I tak wszyscy utożsamiają „Tygodnik Podhalański” z Tobą, choć na Podhale przyjechałeś jako krakus. ­Rozmawiamy dokładnie w 40-lecie wprowadzenia stanu wojennego. On Cię zastał jeszcze w Krakowie?

Tak, studiowałem na AGH, do Zakopanego przyjechałem w 1983 r., zaraz po wizycie papieża w Dolinie Chochołowskiej i jego spotkaniu z Wałęsą. Zatrudniłem się w schronisku, gdzie chciałem pisać pracę magisterską, co okazało się niemożliwe, bo pracownika recepcji co wieczór ktoś z niej wyciągał. A potem okazało się, że 90 proc. ówczesnej ekipy schroniska było współpracownikami Służby Bezpieczeństwa.

Chciałeś zostać ratownikiem górskim, a przez ratownika byłeś inwigilowany.

Pomagałem w dyżurach. Jan Miłek dostał polecenie od SB, żeby się ze mną zaprzyjaźnić. Złożył donos, że chcę się dostać do ówczesnego GOPR-u. Przez 30 lat myślałem, że byłem za cienki, żeby zostać ratownikiem. Tymczasem zapadła decyzja: doprowadzić do tego, żeby Jureckiego nie przyjęli. Marzenie prysło.

Przyszło inne. Na początku był „Biuletyn Podhalański”.

Ożeniłem się w Zakopanem, wiedziałem, że tu się zadomowię. Jedna z parafii organizowała projekcje zakazanych filmów. Na „Przesłuchaniu” poznałem polonistę Wojtka Mroza. Wymyśliliśmy, że będziemy robić pismo. Robiłem wcześniej podziemną gazetkę na AGH. Kolega drukarz pokazał nam, jak naciągnąć matryce w maszynie drukarskiej, którą trzymaliśmy na stryszku w góralskiej chałupie w Dzianiszu. Okazało się po latach, że był TW i parę dni później pojechał z ubecją nas zgarnąć przy drukowaniu, tylko pomylił chałupy.

Do 1987 r. próbowali nas znaleźć. Wtajemniczaliśmy góralską rodzinę, że drukujemy kościelne pisma. To była kwestia wiary, że oni nas nigdy nie wydali.

Na okładce pierwszego numeru „Tygodnika Podhalańskiego” czytam: „Wydawanie pisma jest dla nas formą rozmowy. Zwłaszcza tu, na prowincji, powinniśmy podjąć próbę odbudowania zerwanych więzów”. Miastowi przyjechali na Podhale odbudowywać więzy, które inni miastowi zerwali?

Chociaż był z nami Maciek Krupa, góral, ale tak inny od większości, że jak tu się mówi, chyba przechrzta. Wydawało nam się, że najważniejsze jest edukowanie ludzi poprzez pisanie, w czym „Solidarność” jest lepsza od komuny. To nie była gazeta lokalna.

Data wydania pierwszego numeru: 24 grudnia 1989 r. Pierwsza Wigilia wolnej Polski.

By go wydać, musieliśmy jeszcze jechać na Mysią po zgodę cenzora. Nikt nie wiedział, czy nie będziemy musieli przesuwać terminu. Firma jako taka powstała rok później.

Nie mieliśmy kasy. Sprzedawaliśmy z Wojtkiem hamburgery na Krupówkach. On miał kontakt z Zofią Kuratowską. Startowała na senatora, a my organizowaliśmy jej wybory. Po nich przywiozła nam 2 tysiące dolarów gotówką. „Co to jest spółka z o.o.?”, pytaliśmy zaprzyjaźnionego mecenasa. „Musicie jak najwięcej ludzi przyprowadzić do sądu w jednym momencie”, powiedział. Przyprowadziliśmy 28 osób. Woziłem ich maluchem, kupionym dzięki pracy w restauracji La Bella Italia w Londynie, który na studiach służył do transportu butelek z koktajlem Mołotowa.

W Radzie Programowej też był koktajl: Zofia Kuratowska obok Zbigniewa Romaszewskiego, a do tego ksiądz pallotyn.

Prawa ręka księdza Drozdka demaskowanego potem przez nas jako TW „Ewa”. Romaszewski nienawidził później Kuratowskiej. „Jak ty możesz ją zapraszać, przecież jej mężem jest stary komuch” – wytykali mi z kolei koledzy. Ale wszyscy ­bawili się razem na zorganizowanym przez nas sylwestrze. Gazeta sprzedawała się jednak coraz słabiej.

I stała się dla Was windą do zaangażowania politycznego czy samorządowego.

Kompletnie bez sensu! Kto jak nie my? – wydawało się nam. Nie wiedzieliśmy, że dziennikarz nie może łączyć funkcji z radnym czy posłem. Gdy trzeba było zwalić pomnik radziecki na ówczesnym placu Zwycięstwa w Zakopanem, to myśmy go zwalili.

A potem sami to opisaliście?

I pokazaliśmy własne zdjęcia, jak walimy ten pomnik.

Pisali sami intelektualiści: Kuratowska, Krupa, Mróz, Maciej Pinkwart, o górach Apoloniusz Rajwa. Rysował Zygmunt Pytlik wywodzący się ze „Szpilek”. „Celowaliśmy w »Tygodnik Powszechny«” – to Twoje słowa.

Byliście naszym autorytetem. I też popieraliśmy Mazowieckiego, skąd wzięły się pierwsze konflikty z góralami: oni murem za Wałęsą, a my za siłą spokoju.

Choć podejmowaliście burzliwe lokalne tematy. Na przykład: „Czy armia radziecka wyzwoliła Zakopane?”.

Ale nie było o dziurach w mostach. Przyszedł moment, gdy wiedzieliśmy, że koniec z polityką. Nasz czytelnik to pani Marysia i pan Józek, który nam tu rąbie drewno. Jednocześnie Maciek Krupa dostał propozycję z BBC, Wojtek też się znudził, w drukarni były 2 miliardy starych złotych długu i większość udziałowców chciała sprzedać udziały. Wkrótce miałem więcej niż 50 proc. Zaczęliśmy wtedy patrzeć na „Tygodnik” jak na firmę, chodzić za reklamami, robić gazetę lokalną, zajmującą się Zakopanem, Nowym Targiem, okolicami i ona zaczęła się sprzedawać. Jak się trzech górali spotyka, to czwarty musi być z „Tygodnika” – to się stało naszą zasadą. Bycie przy czytelnikach, przy ich problemach.

Wtedy stałeś się dziennikarzem śledczym?

Najbardziej niebezpieczna robota dotyczyła urzędu skarbowego, któremu podlegaliśmy. Podejrzaną o korupcję dyrektorkę obserwowałem przez pół roku praktycznie dzień w dzień. Po pierwszym tekście przyszła do nas ośmioosobowa kontrola, wysłana przez krakowską skarbówkę, do której kierowniczki dyrektorka woziła mięso. Organizowała też wczasy w swoim pensjonacie w Białce. Jej pracownik wynajmował tam lokal na dwa tygodnie, za co otrzymywał premię, a tam przyjeżdżał ktoś z ministerstwa z rodziną i pani Bożenka woziła go z góralem saneczkami. Stworzyła mechanizm, który sprawiał, że wszyscy jej potem bronili. Ale ponad 90 osób zeznało w sądzie, że dawała łapówki.

Wcześniej, w 1994 r., w przebraniu słowackiego strażaka przekroczyłeś nielegalnie granicę, gdy płonęła przygraniczna Suchá Hora.

Usłyszałem, że płonie wieża kościelna. Nie miałem przy sobie paszportu. Padłem na kolana przed strażnikami granicznymi, ale nie puścili. Słowacki wóz gaśniczy jeździł po wodę do rzeczki w Chochołowie. Strażacy dali mi kurtkę i przejechałem z nimi na sygnale granicę.

I tak zagraniczne pożogi zaczęły interesować lokalnego dziennikarza.

Siłą napędową byli dziennikarze, którzy zaczęli do nas przyjeżdżać, z Tunezji, Birmy, a najpierw z Białorusi, gdzie od połowy lat 90. współzakładaliśmy kilkadziesiąt gazet lokalnych. W Kairze w trakcie rewolucji zostaliśmy z synem-fotoreporterem porwani. Ofiary trzęsienia ziemi na Haiti były na pierwszej stronie „Tygodnika Podhalańskiego”.

Dzisiaj w mediach społecznościowych pytaliby, co ten gryzipiórek z prowincji robi na Haiti. Jechałem tam, gdzie działa się krzywda ludzka. To też wynika z tego, że my wyrośliśmy z walki o wolność. Dlatego jechałem na Kubę, skąd mnie niestety deportowali, i byłem w Kijowie, gdy strzelano do ludzi na ulicy Bankowej.

A teraz liczysz, że ludzi na Podhalu, Orawie i Spiszu zainteresuje los zamarzających na granicy?

Chcę ich przekonać, że warto być człowiekiem. Podobnie wyjeżdżali górale do Ameryki szukając lepszego życia, a cały czas słyszę tu narrację, że to nie są uchodźcy, ale migranci, którzy uciekają, by mieć lepszą pracę.

A czy to coś złego? Ja jeździłem z Wojtkiem do Niemiec stawiać rusztowania, do Francji zbierać truskawki, do Norwegii malować domy. Wszędzie po to, żeby lepiej żyć. Ale nikt nas nie przeganiał, choć granicę przekraczaliśmy legalnie, czego tamci ludzie nie mają możliwości. Pytam kumpla Syryjczyka, który jest lekarzem na Śląsku: „Czy ty nie przekonujesz znajomych w Syrii, by dali sobie spokój?”. A jego szwagier pyta go: „Czy na tej granicy jest gorzej, niż my mamy tutaj?”.

Twoja rozpoznawalność w regionie bywa ograniczeniem. Dlatego w dziennikarskim śledztwie musiałeś przebrać się za bohatera z „Gwiezdnych wojen”?

Wiedziałem już rok wcześniej, że dyrektor ośrodka kultury w Czarnym Dunajcu bierze łapówki na Hołdymasie, ale rozpoznałby mnie tam każdy łącznie z nim. Zobaczyłem na Krupówkach grupę chłopaków przebranych w kostiumy z „Gwiezdnych wojen”. Mieli jeszcze jeden wolny strój, Chewbaccę. Przebrałem się i pojechałem razem z nimi na ten festyn dożynkowy. Ludzie do nas podchodzili, robiliśmy zdjęcia. Czekałem na dyrektora, pojawił się jak zwykle pijany, siadał przy każdym stoliku i każdy góral dawał mu kasę. I my też daliśmy.

Drobne przy skali dzisiejszych afer, ale wówczas ich ujawnianie miało, jak w przypadku senatora Skorupy, moc usuwania z szeregów partyjnych i list wyborczych.

Jego usunęli z żoną także z listy pasażerów lotu do Smoleńska. Ale nie ma w nim wdzięczności. Grupa, która czuje się ofiarami „Tygodnika”, jest dość znaczna, chociaż to nie my każemy ludziom brać łapówki czy nielegalnie budować.

Mimo to nie zmieniliście Zakopanego na lepsze. Patodeweloperka kwitnie, nie przyjęła się ustawa antyprzemocowa.

Ale czy dziennikarze są w stanie zmienić ludzi? Są tematy, które trzeba uznać za porażkę. Ale co możemy więcej w sprawie wielkiego apartamentowca, który buduje się przy granicy Tatr, u wylotu Doliny Białego, niż pisać, pokazywać film z lotu ptaka? Dawniej gdy pisaliśmy o nielegalnej budowie, to zaraz był tam nadzór budowlany. A jak o korupcji, to policja. A teraz sobie piszemy i nic. Taki jest dziś krajobraz w całej Polsce.

Ale wyobraźmy sobie, że nas nie ma. Jest tylko władza, samorząd i Regionalna Izba Obrachunkowa. Przed laty w jednej z gmin spotkaliśmy jej kontrolę na ognisku wraz z pracownikami urzędu, który kontrolowali.

Czy są tu sprawy, wobec których jesteś bezsilny?

Nie.

A płonące stare wille, w miejscu których powstają później deweloperskie inwestycje?

Prędzej czy później ktoś przyjdzie i opowie, czekam na to. Już byliśmy blisko.

Jak Ci się pracuje w Zakopanem, mieście, którego burmistrz w szczycie pandemii znika na kilka miesięcy, a odpowiedzialna za kulturę wiceburmistrzyni obraża się na radnych i dziennikarzy, uważając pytania o sylwestra w mieście za „szykany i pomówienia”?

Zrobiliśmy okładkę, jak burmistrz siedzi w szafie. Trzeba mieć też pretensje do wyborców, którzy tego kierowcę wybrali. Jak idą wybory, nie ma chętnych. Młodzi nie chcą startować, choć bycie burmistrzem Zakopanego powinno być nobilitacją. To też przez dobór negatywny, który widać wśród startujących do rady miasta. Bo spotykam się i z czymś takim: „A wies, staruje, bo mi płotu nie dają postawić”.

A potem trzeba stawiać się nie tylko lokalnym władzom, ale też tym, którym one ulegają. Choćby Jackowi Kurskiemu.

Gdy próbował zorganizować sylwester pod Krokwią, nagraliśmy piosenkę o misiu, którego chcieli nam zbudzić, i zbudziliśmy mieszkańców. Młodzież sama wyszła na ulice i zaczęła upominać się o wartości tutaj najważniejsze. Kurski, człowiek, który ma władzę nieograniczoną, się wycofał.

Ale w tym roku wrócił, choć nie pod Krokiew.

I wróciła też dyskusja, jakie ma być Zakopane. Ktoś, kto organizuje coś takiego w tym mieście, tak naprawdę go nie lubi, kompletnie nie rozumie, nie szanuje historii, tradycji.

Ale może nie ma już tu tradycji, wyparły ją inne gusta?

Gusta można kształtować. Jeśli zapraszamy Zenka Martyniuka, to zapraszamy też gawiedź, która przyjeżdża tu na jedną noc, sika po ścianach i wyjeżdża. Zakopiańczykom ten model miasta nie odpowiada, z kimkolwiek tu rozmawiam, nie jest zachwycony „Sylwestrem Marzeń” w Zakopanem.

Też ulegasz gustom gawiedzi. Rozumiem koloryt lokalny, rubrykę towarzyską z życzeniami po góralsku i zdjęcia noworodków. Ale okładka informowała raz o tym, że straszy na drodze w Czarnym Dunajcu.

Nie masz pojęcia, jak tematy o strachach są kupowane. W „Tygodniku Powszechnym” też je powinniście dawać na okładkę.

Ależ to odpowiednik disco polo!

Nie było jeszcze disco polo, jak nasze babcie opowiadały nam, w którym kącie straszy. To także miejscowy koloryt. Nie jesteśmy „Życiem Literackim”. Nasz czytelnik szuka też takich tematów. Jeden chce wiedzieć, komu się ocieliła krowa, a drugi woli czytać kronikę wypadków górskich oraz o tym, że się sąsiadowi spaliła chałupa.

Pożary to akurat część historii i specyfiki tutejszych drewnianych, gęsto zabudowanych wsi.

Zawsze walczymy o wsparcie dla pogorzelców. Choć bywa i tak. Zrobiłem wzruszające zdjęcie matki z trójką dzieci na tle zgliszcz spalonego domu. Rozpoczęliśmy zbiórkę. Nawet Amerykanie wysyłali dolary, sam pojechałem z nimi do właścicielki. Odbudowali dom. Gdy jechał tam Tour de Pologne i nie było gdzie stanąć, zaparkowałem na jego podwórku. Wybiegła właścicielka: „Nie macie ka stać? Z »Tygodnika«, nie z »Tygodnika«, ale to jest k... teren prywatny”.

Ciągle działa to, że choć mieszkasz tu prawie czterdzieści lat, nie jesteś człowiekiem stąd?

Zawsze, gdy dostaję w kość, przypominam sobie „Bagno”, w którym Stanisław Witkiewicz po sporze z Chramcem napisał bardzo niepochlebnie o góralach. Przez jego pryzmat patrzę, jaka może być relacja z kimś, kto nie pasuje. ­Mentalność tu nie jest łatwa, ale górale zostali zepsuci przez warszawiaków. Przez lata wmawiano im, że są lepsi od innych.

Za kogo tu trzeba by się jeszcze przebrać, żeby ujawnić jakieś układy albo lewe interesy?

Może za dostawcę pizzy, żeby wniknąć do gabinetu burmistrza, bo to głaskanie władzy przez radnych nas niepokoi? Choć ja już za duży jestem na przebieranki. Źle się dzieje też wokół Jeziora Czorsztyńskiego, gdzie panuje totalna samowola budowlana. Rosną całe osiedla jednakowych domków, jak gołębniki w rzędach, bo tam są paski gruntu.

Znika piękny, unikalny w skali Polski krajobraz.

Przyciąga turystów, a za nimi wszystkich, którzy chcą na nich zarobić i zamiast jednego stawiają piętnaście domków.

Jaki rok czeka media lokalne w Polsce?

Mocniejsze gazety będą nadal w kręgu zainteresowania Obajtka i władzy. Jeśli będą w nas chcieli uderzyć, mogą to zrobić przez drukarnie, na których rynku Polska Press jest monopolistą.

Mimo wszystko jestem optymistą. Przetrzymaliśmy nie takie wichury. Największą rozpętał tu miejscowy PiS z lokalną władzą, wywieszając transparenty „Tygodnik Podhalański kłamie” i wysyłając ulotki do wszystkich mieszkańców.

To raczej przysporzyło Wam popularności.

Ludzie dzwonili i pytali, co za nową promocję mamy. Ale była to wichura, która nas zahartowała. Damy sobie radę, nawet gdy władza, która nie kocha wolnych mediów, postanowi w nas uderzyć. Przetrzymamy. ©℗

JERZY JURECKI jest dziennikarzem, twórcą i wydawcą „Tygodnika Podhalańskiego”, gazety przygotowywanej głównie z myślą o mieszkańcach powiatów tatrzańskiego i nowotarskiego, ale sprzedawanej też w Krakowie i Chicago. „Dziennikarz Roku 2012” według miesięcznika „Press”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022