Bośnia: to nie ONZ

Wcześniej szanowałem go, ale nie bardzo wiedziałem, skąd brała się niewzruszona lojalność ludzi, z którymi pracował. Dopiero gdy zobaczyłem, że potrafi całymi dniami tłuc się drogami pod ostrzałem, by dotrzeć do świadków zbrodni, zebrać ich relacje i ogłosić je światu, zrozumiałem, ile w nim konsekwencji, stalowego uporu - i wierności dla zasad moralnych, których całe życie się trzymał.

18.04.2007

Czyta się kilka minut

Lipiec 2005 r., Srebrenica: obchody 10. rocznicy masakry kilku tysięcy muzułmanów. /fot. B. Dobroch /
Lipiec 2005 r., Srebrenica: obchody 10. rocznicy masakry kilku tysięcy muzułmanów. /fot. B. Dobroch /

"Ovo nije UN! Ovo je Mazowiecki!". Ten okrzyk, po dwunastu latach, jeszcze dźwięczy mi w uszach. Do obozu dla uchodźców ze Srebrenicy przyjechaliśmy w dwa tygodnie po zdobyciu przez Serbów tego bośniackiego miasteczka. ONZ ogłosiła Srebrenicę strefą chronioną, obiecywała naloty NATO w wypadku ataku - lecz batalion holenderskich błękitnych hełmów (zgoda: zbyt mało liczny, by powstrzymać serbski szturm) wycofał się tak szybko, że po drodze rozjechali jednego z obrońców. Do nalotów nie doszło - potem się okazało, że dowódca Holendrów, pułkownik Karremans, przesłał faksem prośbę o wsparcie lotnicze na... niewłaściwym formularzu, w związku z czym nie została ona rozpatrzona.

Gdy Serbowie zdobyli Srebrenicę, tysiące przerażonych cywili schroniły się w bazie Holendrów nieopodal miasteczka. Nazajutrz zjawili się dowodzeni przez generała Mladicia Serbowie - i Holendrzy wydali im ludzi, których mieli bronić. Na zakończenie Karremans dał się sfotografować, jak przepija do Mladicia. Zdjęcie obiegło świat. A na lotnisku pod Tuzlą, w pośpiesznie zbudowanym namiotowisku, czekały matki, żony i dzieci ośmiu tysięcy srebreniczan, od lat czternastu wzwyż, których Serbowie zatrzymali po drugiej stronie linii frontu. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że wszyscy czekają nadaremno - ale z ciężarówek, którymi żołnierze Mladicia przewozili ich do bośniackich linii, widzieli trwającą wciąż masakrę. Masakrę, której ONZ obiecywała zapobiec. A Mazowiecki z ramienia ONZ był specjalnym sprawozdawcą ds. praw człowieka na tej nieszczęsnej ziemi.

Poprzedniego wieczoru przekonywałem go, żeby nie jechał. Całkiem poważnie obawiałem się, że ludzie nas zlinczują. Dowództwo błękitnych hełmów w Tuzli myślało podobnie i do obozu wjechaliśmy pod obstawą dwóch dżipów z barczystymi szwedzkimi żandarmami. Mazowiecki odrzucił moje obawy. "Jak pan to sobie wyobraża? Jestem sprawozdawcą i nie pojadę wysłuchać ludzi, którzy przeszli przez piekło?". Ale gdy w piękny, rozsłoneczniony letni poranek jechaliśmy między namiotami, bałem się, że dla nas piekło się właśnie zaczyna. Ludzie patrzyli na błękitne oenzetowskie proporczyki łopoczące na maskach naszych samochodów z nienawiścią, od której krew tężała w żyłach.

Najpierw z dżipów wysypali się szwedzcy żandarmi, tworząc ochronną tyralierę. Potem wysiadł profesor Roman Wieruszewski, prawa ręka sprawozdawcy przez cały czas trwania misji, a potem ja, źle tłumiąc wstyd i strach. Ludzie stali w milczeniu; czekałem, kiedy polecą pierwsze kamienie. Wreszcie z samochodu wysiadł Mazowiecki i trochę niepewnie rozejrzał się wokół. I wtedy właśnie rozległ się ten okrzyk: "To nie ONZ! To Mazowiecki!". Po chwili dziesiątki ludzi ustawiły się w kolejce do namiotu, w którym sprawozdawca zbierał ich relacje. I szwedzcy żandarmi nie mieli nic do roboty.

Nie byłem członkiem misji, lecz dziennikarzem, relacjonującym bośniacką wojnę, lecz Mazowiecki ufał mi i traktował jak nieformalnego współpracownika. Dzięki temu mogłem mu czasem pomagać, a sam miałem niezwykłą możliwość obserwowania misji w działaniu. Jeśli Bośnia zmieniła moje życie, to także za jego przyczyną.

Tego samego wieczoru, po powrocie do Tuzli, Mazowiecki oznajmił nam, że zrzeka się funkcji. Próbowałem go przekonać, żeby tego nie czynił, ale był równie nieustępliwy jak poprzedniego wieczoru. I używał w gruncie rzeczy tego samego argumentu: "Nie mogę dłużej udawać, że pod sztandarem ONZ można bronić praw człowieka. Nie będę listkiem figowym". Decyzję ogłosił nazajutrz, na pośpiesznie zwołanej konferencji prasowej. Doniesienia o tym najważniejsze gazety na świecie podały na czołówkach. Taka spektakularna dymisja na znak protestu zdarzyła się w historii ONZ po raz pierwszy. Były już sprawozdawca dostał w następnych tygodniach setki listów z wyrazami uznania i poparcia. Ktoś napisał, że jego zdjęcie na pierwszej stronie "International Herald Tribune" wyglądało jak portret biblijnego proroka. Najwięcej pisali Bośniacy, dziękując mu za zerwanie zasłony hipokryzji, jaka ciążyła nad całą misją błękitnych hełmów. Ale napisała też kobieta z Sarajewa, z którą Mazowiecki kiedyś rozmawiał: "I co teraz zrobimy? Przecież Pan był naszym jedynym głosem".

Istotnie: Mazowiecki był głosem ofiar tej wojny - wszystkich, z którymi pozwalano mu rozmawiać. Jego próby zebrania relacji serbskich ofiar spełzły niemal na niczym: władze serbskie z reguły uniemożliwiały mu kontakty z nimi, by móc potem oskarżać go o stronniczość. W Chorwacji miano mu za złe, że choć katolik, nie miał zrozumienia dla chorwackich bojów w Bośni, nie mniej okrutnych od serbskich. Za to w Bośni, rozpaczliwie broniącej swej wielokulturowości przed atakami Serbów, Chorwatów i własnych islamskich fundamentalistów, zarzucano mu czasem nadmierne moralizatorstwo. Minister kultury rządu w Sarajewie, Chorwat Ivan Kneżević, którego Mazowiecki wypytywał o dyskryminację Serbów na terenach kontrolowanych jeszcze przez jego rząd, wybuchnął: "Serbowie robią etniczne czystki, Chorwaci robią etniczne czystki, a my mamy być tacy multi-kulti, tacy multi-kulti, aż się nam Bośnia skurczy do rozmiarów budynku, w którym siedzimy!". Mazowiecki ze spokojem przeczekał wybuch i cierpliwie wrócił do zadawania pytań. Nie ustępował.

Nie ustępował - to było w nim najbardziej imponujące. Jak wszyscy w podziemnej "Solidarności" szanowałem go, ale nie bardzo wiedziałem, skąd brała się niewzruszona lojalność ludzi, z którymi pracował. Dopiero w Bośni, gdy zobaczyłem, że potrafi się tłuc przez całe dni drogami pod ostrzałem, dżipem, który każdy pocisk mógł zmieść z szosy, by dotrzeć do świadków zbrodni, zebrać ich relacje i ogłosić je światu, zrozumiałem, ile w nim konsekwencji, stalowego uporu - i wierności dla zasad moralnych, których całe życie się trzymał. Ta wierność wypływała chyba z wiary - piszę: chyba, bo Mazowiecki się z nią nie obnosił. I trudno mu było zrozumieć, że ktoś może uważać, iż jego katolicyzm powinien go skłaniać do solidarności z bandytami, obnoszącymi się z krzyżami na piersi, a nie z ich ofiarami, jakiegokolwiek by były wyznania. Tu łatwiej znajdował wspólny grunt z bośniackimi duchownymi: katolickim biskupem Banja Luki Franjo Komaricą, sarajewskim rais-ulemą Mustafą Cericiem czy prezesem tamtejszej gminy żydowskiej Jakovem Fincim.

Z ONZ od początku układało mu się źle. Został mianowany sprawozdawcą ze względu na swój prestiż działacza demokratycznej opozycji i pierwszego niekomunistycznego premiera w rozpadającym się bloku sowieckim - i zapewne też ze względu na polską reputację żółwia. Jego mocodawcy z Rady Bezpieczeństwa sądzili zapewne, że Mazowiecki przyjedzie, coś pożółwi, powie coś słusznego - i nie będzie przeszkadzał. On tymczasem przeszkadzał w najlepsze, od pierwszego dnia. Domagał się od Rady Bezpieczeństwa, by go wysłuchała, od dowództwa błękitnych hełmów, by podjęło działania przeciw zbrodniarzom wojennym, od Sekretariatu w Nowym Jorku - by przydzielono mu fundusze, bez których misja była nieskuteczna. Ale Rada była głucha, dowództwo miało swoje priorytety, a pieniędzy nie było: misja nigdy nie zatrudniała więcej niż dziesięć osób.

Mazowieckiemu zajęło sporo czasu, by zrozumieć, że ONZ potrzebuje go jedynie jako listka figowego. Gdy pierwszy raz lecieliśmy do Sarajewa samolotem ONZ, urzędnik na lotnisku dał nam do podpisania oświadczenia, że w wypadku zestrzelenia maszyny ci, co przeżyją, nie będą dochodzić od ONZ odszkodowań. Mazowiecki zastygł z długopisem w dłoni. "Ależ panie Konstanty - zwrócił się do mnie z bezbrzeżnym zdumieniem - ja myślałem, że to my jesteśmy ONZ". Nie byliśmy. Uchodźcy pod Tuzlą trafnie to rozpoznali.

To zdumienie przeradzało się z czasem w gniew. Gdy Karadzicia zaproszono do Genewy, do Pałacu Ligi Narodów, jako równego prezydentowi Bośni uczestnika przypominających farsę negocjacji pokojowych (ich jedyną zaletą było to, że na czas rozmów Serbowie przestawali ostrzeliwać Sarajewo), Mazowiecki w Sarajewie aż dygotał z furii. "Czy oni nie rozumieją, że w ten sposób legitymizują jedynie tego bandytę? On dzięki temu czuje się bezkarny! Z bandytami się w Pałacu Ligi nie rozmawia!" Akurat. Ale nic dziwnego, że Rada Bezpieczeństwa nie miała ochoty słuchać tego, co Mazowiecki miałby jej do powiedzenia. Pamiętał Monachium i rok 1939, i wiedział, jakie mogą być konsekwencje poczucia bezkarności bandytów.

Po upadku Srebrenicy powiedział, że odtąd czuje się, jako Polak, mniej bezpiecznie w Europie. Miał rację: Srebrenica miała mocniejsze gwarancje bezpieczeństwa niż Polska, objęta wówczas jedynie natO-wskim Partnerstwem dla Pokoju. Nie przewidział, że szok Srebrenicy zmusi jednak społeczność międzynarodową do działania, i że trzy tygodnie nalotów - których jakoby nie można było dotąd przeprowadzić - doprowadzą, w połączeniu z chorwacko-bośniacką ofensywą lądową, Karadzicia i Mladicia na skraj klęski i wymuszą na nich pokój. Być może gdyby wówczas nie zrezygnował, mógłby wreszcie bez wstydu kontynuować swą misję. Ale młodzieńcze doświadczenia w stalinowskiej Polsce nauczyły go zapewne, że ceny wstydu płacić nie należy.

Bo z doświadczeń Mazowiecki umie korzystać. W bośniackim więzieniu w Zenicy rozmawiał z serbskimi więźniami, którzy opowiadali mu, że wieczorami strażnicy ich biją. Gdy powtórzył to komendantowi, ten aż się żachnął: "To niemożliwe!". Wówczas Mazowiecki zapytał go, o której kończy pracę. "O czwartej", odparł komendant. "A widzi pan. Kiedy ja siedziałem, to strażnicy też sobie na więcej pozwalali, kiedy wiedzieli, że komendant poszedł do domu. Niech pan czasem zrobi wieczorem niezapowiedzianą inspekcję". Komendantowi opadła szczęka. Rozmawiał z dygnitarzem ONZ, byłym premierem. Nikt go pewnie nie uprzedził, że sprawozdawca był przez rok internowany.

W Bośni powołanie się na to, że współpracowałem z Mazowieckim, nadal otwiera mi wszystkie drzwi. Wielki, zmarły już sarajewski poeta Izet Sarajlić powiedział kiedyś, że jego marzeniem jest, by w jego mieście była ulica Mazowieckiego. "Ale - dodał - mam nadzieję, że moje marzenie pozostanie niespełnione, bo przecież nie nadaje się ulicom nazwisk ludzi żyjących. A on przecież ma jeszcze tak dużo do zrobienia".

Dawid Warszawski (Konstanty Gebert) jest publicystą i dziennikarzem, współpracującym m.in. z "Gazetą Wyborczą" i miesięcznikiem "Midrasz". Wojnie w Bośni poświęcił zbiór reportaży "Obrona poczty sarajewskiej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (16/2007)