Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dwustu chińskich robotników z fabryki tektury w Dobruszu (wschodnia Białoruś) wyruszyło w minionym tygodniu piechotą do najbliższego dużego miasta, Homla. Zamierzali dostać się do Mińska, do chińskiej ambasady.
Był to protest przeciwko niewypłacaniu im pensji – prawdopodobnie zakończony sukcesem, bo po negocjacjach marsz przerwano.
Władze zabezpieczały przemarsz. Kolumnę eskortowała milicja, OMON i przedstawiciele Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, co przy takim samym proteście Białorusinów byłoby pewnie niemożliwe.
Wydarzenie było jednak zgrzytem w ważnych dla Aleksandra Łukaszenki stosunkach z Chinami, które w białoruską gospodarkę wpompowują miliony dolarów. Białorusi taka współpraca przynosi (złudne) poczucie finansowego bezpieczeństwa; dla Chin – to największe tego typu przedsięwzięcie w Europie.
Protest Chińczyków miał również wpływ na białoruską opozycję demokratyczną. Niektórzy publicyści przekonują, że to sygnał do mobilizacji przed jesiennymi wyborami prezydenckimi.
– Protest pokazał, że reżim Łukaszenki nie jest wieczny ani jednolity. Władza nie wiedziała, jak zareagować na demonstrację. Upadł mit, że na Białorusi protestuje wyłącznie prozachodnia opozycja, a władza jest doskonale zorganizowana – mówi „Tygodnikowi Powszechnemu” Franciszak Wiaczorka, dziennikarz Radia Swoboda.