Betlejem, moje miasto w traumie

Vera Baboun, burmistrzyni Betlejem: Mamy problem z turystami: niemal każdy, kto przyjeżdża do Bazyliki Narodzenia, po godzinie wsiada do autobusu i odjeżdża. Z tych, co zostają dłużej, najliczniejsi są Polacy.

14.12.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Materiały prasowe
/ Fot. Materiały prasowe

VERA BABOUN: Czy pani wie, że moja teściowa była Polką?

KAROLINA PRZEWROCKA: A więc to nie jest tylko miejska legenda?

Nie, to prawda. Na dowód pokażę pani zdjęcie mojego wnuka. Proszę przyjrzeć się rysom jego twarzy. A to jego ojciec. A to druga córka, skrzypaczka. Widzi pani?

Rysy faktycznie znajome. I wyglądają na szczęśliwych. Pasują do tej całej historii, jakby wziętej z dobrego romansu.

Janina Kopacka, moja teściowa, przybyła do Palestyny z armią Andersa. Pracowała w Jerozolimie dla Czerwonego Krzyża. Poznała tu teścia, Ibrahima Babouna z Betlejem. Pobrali się, mieli siedmioro dzieci. Była kobietą wielkiej wiary, ciepłą i kochającą, zaangażowaną społecznie. Ludzie chwalili też jej doskonałą kuchnię. W latach 80. wybrała się z teściem do Watykanu. Po drodze mieli wypadek, Ibrahim zginął na miejscu. Janina odeszła od nas w 2005 r. Zawsze przypominam moim dzieciom, jaka krew płynie w ich żyłach. Wychodzi na to, że w tej rodzinie tylko ja jestem Palestynką „czystej krwi” – w przeciwnym razie nie mogłabym zresztą pełnić mojej funkcji, bo burmistrz Betlejem musi pochodzić z wielkich rodów palestyńskich.

Do tej pory był też mężczyzną. Dlatego wyniki wyborów w 2012 r. zaskoczyły wszystkich: została Pani pierwszą burmistrzynią Betlejem i drugą kobietą na takim stanowisku w Autonomii Palestyńskiej. Konkurowała Pani z pięcioma mężczyznami. Jak Pani to zrobiła?

To proste: jeśli my, kobiety, emanujemy pewnością siebie, dostajemy w zamian zaufanie. Więc pokazałam pewność siebie, posiadane zdolności, moją wielką miłość do tego miasta i państwa, a także siłę kobiecego głosu. Fatah, bo z ramienia tej partii startowałam, był na to gotowy.

To musiał być skok na głęboką wodę. Fatalna sytuacja ekonomiczna, bezrobocie, emigracja, rozbudowa izraelskiego „muru bezpieczeństwa” i żydowskich osiedli: miasto z takimi problemami może zniechęcić na wstępie. Jak Pani sobie z tym wszystkim radzi?

Nie jest łatwo. Wczoraj wróciłam z Sądu Najwyższego Izraela, przed którym toczy się sprawa dalszego przebiegu „muru bezpieczeństwa”, który Izrael chce postawić w przylegającej do Betlejem miejscowości Beit Jala. Wojsko wytyczyło dwie możliwe ścieżki, spośród których możemy wybrać jedną. Niestety, obie są dla nas destrukcyjne. Oznaczają m.in. konfiskatę ziemi należącej do mieszkających w Beit Jala chrześcijan i upadek ponadstuletniej winnicy Cremisan, przez której teren ma biec mur – a zatem zniszczenie lokalnej tradycji, odcięcie mieszkańców od jedynego dostępnego im miejsca, w którym mogą wypocząć. To obrazuje, z czym się zmagamy na co dzień. To przecież oczywiste, że aby rozwijać się, żyć po ludzku, potrzebujemy ziemi. W tej chwili nie mamy jej nawet na tyle, by zbudować boisko dla dzieci. Mamy wysoki stopień biedy i 25-procentowe bezrobocie. Ludzie nie mogą wyjechać do pracy do Jerozolimy, bo nie mają pozwoleń. Mamy dużo problemów z odpadami, elektrycznością, dostępem do wody. Staramy się, by miasto było czyste, by wyglądało turystycznie. Ale nie ukrywam – to wszystko jest bardzo trudne. Jedno jest pewne: jeśli proces rozbudowy izraelskiego muru będzie postępował i nie doczekamy się sprawiedliwości, będziemy świadkami upadku naszego miasta i regionu.

Co udało się Pani przez dwa lata zmienić?

Pracuję strategicznie. Staram się o poszerzanie granic miasta na północy i południu – dotąd udało nam się przyłączyć tam kilka kilometrów kwadratowych. Wypracowaliśmy plan generalny dla Betlejem, którego brakowało tu od ponad 50 lat, i plan strategiczny rozwoju miasta na najbliższe pięć lat. Są już pierwsze efekty: poprawiamy infrastrukturę, budujemy nowe ulice, zapewniamy stały dostęp do wody, wspieramy turystykę. Ale prawdziwym wyzwaniem jest dla nas tzw. strefa C, będąca pod całkowitą kontrolą Izraela. Te wszystkie czynniki – mur, strefa C, rozmiar miasta – są wyzwaniem dla zrównoważonego rozwoju.

15 proc. przychodów całego Zachodniego Brzegu przynosi czas Bożego Narodzenia. Podobno bardzo duży wkład mają tu polscy turyści, bo są grupą, która najchętniej zostaje w Betlejem na dłużej. To prawda?

Prawda. Bardzo dziękuję Polakom za systematyczne odwiedziny w Betlejem. Zawsze powtarzamy tu, że „żywe kamienie” z Betlejem potrzebują pomocy, by móc utrzymywać światło gwiazdy betlejemskiej, a Polacy są w to naprawdę zaangażowani. Muszę przyznać, że mamy tu duży problem z turystami: niemal każdy, kto przyjeżdża odwiedzić i pomodlić się w Bazylice Narodzenia, po godzinie wsiada do autobusu i odjeżdża. Czasem pójdzie do sklepu z pamiątkami czy restauracji. Turyści nie rozmawiają z mieszkańcami, nie zobaczy ich pani w innych częściach miasta. Czy to nie dziwne, że do Lourdes przyjeżdża 9 mln pielgrzymów rocznie, a do Betlejem, kolebki chrześcijaństwa, zaledwie 1,5 mln? Już jeden dzień tutaj spędzony miałby decydujące znaczenie dla życia jego mieszkańców.

Odpowiedź wydaje się prosta: pielgrzymi boją się podróży na Zachodni Brzeg.

No właśnie. Problemem jest i bezpieczeństwo, i utrudnienia w dotarciu do nas. Nie mamy przecież wpływu na to, kto może uzyskać pozwolenie na odwiedzenie Betlejem. Nie wydajemy palestyńskich wiz. Dostęp do nas jest w pełni kontrolowany przez Izrael. Statystyki pokazują, że ponad 60 proc. turystów odwiedzających ten kraj przyjeżdża również do Betlejem. To oznacza, że jesteśmy ważnym punktem na mapie izraelskiej turystyki. A jednak nasza korzyść z tego jest znikoma.

Czy turyści mogą się tu czuć bezpiecznie?

Jak najbardziej. Betlejem jest bezpiecznym miastem, a jego mieszkańcy to dobrzy, prości ludzie. Tylko Izraelczycy zakreślają nas na mapach czerwonym kółkiem i przekonują świat, że nie warto tu przyjeżdżać. Mówią: pomódlcie się i uciekajcie.

Ja miałam pecha: na wywiad z Panią próbowałam dojechać kilkakrotnie. Utrudniły mi to ostatnie zamachy w Jerozolimie i zamknięte bez uprzedzenia checkpointy.

Bo jesteśmy zamknięci, żyjemy w więzieniu, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Wie pani, zespół stresu pourazowego towarzyszy ludziom po każdej wojnie. Ale jeśli trauma jest kontynuowana, to w końcu staje się częścią charakteru. Tu w Palestynie jesteśmy właśnie na tym etapie. Czy Izrael zdaje sobie z tego sprawę? Do czego chce nas doprowadzić? Jesteśmy małym miastem, ogromny wpływ wywiera na nas rosnący mur i 22 żydowskie osiedla w samym tylko rejonie Betlejem. Aż tyle, choć od 1967 r. mieliśmy tu mieć państwo palestyńskie. To, co się dzieje, jest dla nas nielegalne i niezrozumiałe. Słusznie zauważył niedawno nasz prezydent Mahmud Abbas, że Izrael pcha nas w stronę nowego konfliktu – tym razem na tle religijnym. Taki konflikt w Ziemi Świętej może być tylko destrukcyjny. Dlatego potrzebujemy natychmiastowego rozwiązania i procesu pokojowego doprowadzonego do końca. Nie można dłużej czekać!

Widzi to Pani w najbliższej perspektywie?

Z takim rządem izraelskim, jaki był teraz, absolutnie nie [izraelski parlament niedawno się rozwiązał, nowe wybory odbędą się wiosną 2015 r. – red.]. Szczególnie gdy niedawno upubliczniono pomysł, że Izrael powinien być ogłoszony państwem żydowskim. Jak zauważyli nawet niektórzy izraelscy politycy, ten krok nie ma nic wspólnego z demokracją. Żyjemy tu, w Ziemi Świętej, razem: chrześcijanie, żydzi, muzułmanie. Jak można na siłę temu zaprzeczać?

Od lat Betlejem ma problem z rosnącą emigracją. Wyjeżdżają głównie palestyńscy chrześcijanie. Zdaniem niektórych ma to związek z rosnącym ekstremizmem islamskim. Wie Pani coś na ten temat?

Nie mamy tu problemu z radykalnym islamem. Betlejem może być przykładem najlepszych relacji między chrześcijanami i muzułmanami. Oczywiście zdarzają się wyjątki. Ale nas, Palestyńczyków, wiąże narodowość i braterskie stosunki, dlatego uważam, że możemy być przykładem dla całego świata. Natomiast bezpośrednią przyczyną emigracji jest wyłącznie sytuacja polityczna. Każdy konflikt przynosi trudne warunki życiowe i ekonomiczną niestabilność. Ludzie szukają lepszych warunków do życia za granicą, to oczywiste.

Jak przeżywają to wszystko betlejemscy chrześcijanie? I Pani – jako jedna z nich?

Okupacja zostawia na nas piętno również w sferze praktykowania wiary. Izraelczycy, stawiając mur między Betlejem i Jerozolimą, przecinają drogę naszej wiary między Bazyliką Narodzenia i Bazyliką Grobu Pańskiego. Proszę sobie wyobrazić, że teraz w Betlejem mamy całe pokolenie młodych chrześcijan, którzy nie odwiedzili Jerozolimy od czasu budowy muru na tym odcinku w 2002 r. Tylko 2 proc. mieszkańców dostaje pozwolenie, by pracować w Jerozolimie. Nawet w czasie świąt odwiedzanie miejsc kultu jest dla nas trudne.

Konflikt wypiera temat praw mniejszości?

Co pani ma konkretnie na myśli? Nie lubię tego określenia. Jako chrześcijanie jesteśmy wprawdzie mniej liczebni, ale należymy do narodu palestyńskiego, a więc mniejszością nie jesteśmy.

A co z kobietami?

Nie mamy tu problemów z równouprawnieniem płci.

Żadnych? Trudno w to uwierzyć...

Zostałam burmistrzynią po 21 latach pracy jako profesor na betlejemskim uniwersytecie w dwóch dziedzinach: literatury angielskiej i amerykańskiej oraz gender i rozwoju. Właśnie opublikowałam rozdział w pewnej książce poświęconej wzmocnieniu pozycji kobiet na Bliskim Wschodzie i w świecie arabskim. Zatytułowałam go „Współczesne Szeherezady”. Ten tytuł dobrze oddaje moją pasję. Szeherezada to kobieta, która staje przed wyzwaniami. Ale wie, że jej głos jest istotny, i udaje jej się w końcu coś zmienić. Sułtan Szahrijar zwykł ścinać głowy kobiet każdej nocy, a ona, używając sprytu i sobie znanych sposobów, pokonuje jego upór i zdobywa miłość. „Obcinanie głów” w znaczeniu metaforycznym ma miejsce również dziś.

W Pani biurze spotkałam prawie same kobiety, wykształcone, znające kilka języków. Promuje je Pani, zajmują tu główne stanowiska. Miała Pani w związku z tym problemy?

Pewnie, zdarzały się. Właściwie nie wiem, z czego to wynika – czy z powodu jakichś osobistych uprzedzeń, czy płci. Bywa, że w jakichś debatach to mężczyźni najgłośniej sprzeciwiają się temu, co mówię. Czasem jestem atakowana za pośrednictwem mediów. To część mojego wyzwania.

Wyzwania? Nie przestaje Pani używać tego słowa. Dokładnie w tych miejscach, w których użyłabym słowa „problem”.

Bo palestyńskie kobiety tak mają, że trzymają sprawy silną ręką. Nawet na wsi, gdzie nie ma dla nich takich możliwości jak w miastach. Opiekują się domem, pracują w polu, a potem idą na rynek, by sprzedać to, co wykopały.

A jaką rolę odgrywają palestyńskie kobiety w konflikcie politycznym? Są częścią oporu?

Nieodłączną i szczególną, choć w niebezpośredni sposób. Nazywamy to budowaniem palestyńskiej wytrzymałości. Jedna jest żoną osadzonego, druga jest sama osadzona, trzecia jest żoną męczennika. Cokolwiek się stanie, ona musi się wszystkim zająć, zadbać o siebie i rodzinę.

To Pani osobista historia.

Pamiętam, gdy odwiedzałam mojego męża w więzieniu w Hebronie. Byliśmy siedem lat po ślubie, gdy mąż stał się więźniem politycznym. Zostałam sama z trójką dzieci. Jeździłam tam autobusami Czerwonego Krzyża. Byliśmy tam wszyscy: kobiety, mężczyźni, ludzie młodzi i starzy, dzieci. Wyczekiwaliśmy całe dnie po to, by zobaczyć najbliższą osobę przez 15 minut. Siedziałam i słuchałam historii starców, kobiet ubranych odświętnie w tradycyjne palestyńskie suknie. To miało na mnie ogromny wpływ.

Jest Pani wszechstronnie wykształcona. W jednym z wywiadów mówiła Pani, że „edukacja to narodowy obowiązek Palestyńczyków”. Co miała Pani na myśli?

Że to podstawa naszego oporu.

Tak bardzo wierzy Pani w edukację?

Nie tylko w nią wierzę, przede wszystkim pracuję nad jej rozwojem. Pilnujemy, by każdy zdobywał wykształcenie. W Betlejem mamy trzy uniwersytety. Dlatego w Palestynie nie mamy problemu analfabetyzmu. Naszym obowiązkiem jest gruntowna edukacja, bo tylko ona jest podstawą przetrwania w tych trudnych warunkach.

Czego można życzyć Betlejem – prócz sprawiedliwości, o której mówi tegoroczne hasło obchodów Bożego Narodzenia?

To miasto potrzebuje życia. Ludzi, którzy wierzą w betlejemską gwiazdę, którzy będą się tu spotykali i nieśli w świat jej przesłanie, odnawiali je. Bo jeśli je odnawiasz, to sprawiasz, że nadzieja i miłość trwają. To właśnie one są nam teraz najbardziej potrzebne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2014