Awantury w teatrze lalek

Wiesław Walendziak: Połowa, może trzy czwarte najważniejszych wyzwań naszego państwa wiąże się z gospodarką, ale politycy mogą mieć ją w nosie. Sytuacją kolei zaczynają się interesować, gdy te przestają jeździć, a poza tym miesiącami debatują o mgle w Smoleńsku. Rozmawiał Andrzej Brzeziecki

15.03.2011

Czyta się kilka minut

Andrzej Brzeziecki: Czy Polska jest: a) krajem olbrzymich możliwości, b) krajem zmarnowanych szans, c) obie odpowiedzi są poprawne, d) żadna z powyższych?

Wiesław Walendziak: Polska nie jest krajem zmarnowanych szans, Polska jest krajem, który swoją szansę wykorzystał. Przeżywamy czas koniunktury i świetności, jakiego nie mieliśmy od XVII wieku.

Mówi pan Michnikiem.

Opisuję realną rzeczywistość. Kraj zmienia się w oczach. Brzydka socjalistyczna Warszawa staje się europejską metropolią, rozwijają się mniejsze miasta i prowincja. Oczywiście polska rzeczywistość ma swoje niedoskonałości i mamy prawo na nie narzekać, ale są to już diametralnie inne powody niż w poprzednich epokach. Jedni, co prawda, narzekają, bo nie uświadamiają sobie w ogóle, że znaleźliśmy się w tak wyjątkowym momencie, ale drudzy narzekają, bo widzą, że nie wykorzystujemy tej szansy optymalnie.

Pan należy do tych drugich?

Tak. Mogłoby być jeszcze lepiej. Poważne ograniczenia tkwią gdzieś w nas i są związane z samoświadomością Polaków jako ogółu. Jak u Norwida - Polak z osobna potrafi być wspaniały, ale gorzej wypadamy jako naród. A bierze się to z tego, że, jak dowodził z kolei Stanisław Brzozowski, za dużo przeżywamy symbolicznie, a za mało potrafimy racjonalnie i praktycznie myśleć o patriotyzmie, projektując urządzenia państwowe tak, by służyły nam jak najlepiej. Przeżywamy chwile uniesienia, ale na dłuższych dystansach okazujemy się słabi. Tymczasem patriotyzmu nie można mierzyć natężeniem krzyku...

Można jeszcze przywoływać Stańczyków krakowskich i wielu innych myślicieli, ale i tak okaże się, że z ich rad nie korzystamy.

Nieprawda. Ojcowie naszej niepodległości, tej z 1918 r., w gruncie rzeczy przestrogi Norwida, Brzozowskiego i innych wzięli sobie do serca. Jak wczytać się w Dmowskiego, Piłsudskiego, Witosa, Korfantego, socjalistów z PPS, widać to wyraźnie. Oni naprawdę myśleli o państwie na serio. Między nami a nimi jest jednak ta różnica, że cały czas borykamy się z dramatycznymi konsekwencjami rozjechania nas przez dwa totalitaryzmy: nazistowski i komunistyczny. W niewielu miejscach Europy nastąpiła tak dramatyczna destrukcja i proces odbudowy państwa w naszych głowach ciągle trwa.

Jest to tym trudniejsze, że oba totalitaryzmy to też były jakieś organizacje państwowe. Były znienawidzone, ale dawały podstawy i ramy funkcjonowania - nawet w czasie okupacji niemieckiej. Człowiek musi funkcjonować w jakimś porządku i kłopot zaczyna się wtedy, gdy ten porządek jest opresyjny, bo wytwarza się poczucie totalnej ambiwalencji - mamy potrzebę życia w jakieś strukturze, ale jej też nienawidzimy.

Niech pan zwróci uwagę, że Polacy potrafią się świetnie wpisać w nawet najostrzejsze reguły w innych państwach, a w Polsce nie. Widziałem to wielokrotnie w Londynie, w Nowym Jorku - wszędzie, byle nie w Polsce...

Trudno mieć pretensję do Kowalskiego, skoro nawet politycy zbijają kapitał głównie na atakowaniu państwa. Jak mamy lubić taką Polskę?

Trzeba uwierzyć, że po 1989 r. odzyskaliśmy własne państwo. To jednocześnie nie przeszkadza temu, by się zastanowić, dlaczego ten sukces jest niepełny.

Dlaczego?

Mam taką teorię, że w gruncie rzeczy promodernizacyjna część społeczeństwa jest zawsze w mniejszości, ale to ona wytycza kierunki zmian. Wygrywa wybory większość, ale ton nadaje mniejszość. Sztuka rządzenia państwem polega na tym, aby tę proreformatorską mniejszość przekonać do siebie. Przez chwilę w 1989 r. Tadeusz Mazowiecki miał ją po swojej stronie, ale ona potem, także wskutek błędów ekipy rządzącej, rozproszyła się po różnych obozach politycznych. W czasach AWS-UW udało się zrobić ważne reformy, bo znów znalazła się w jednym obozie, ale na krótko.

Może promodernizacyjna część jest gdzie indziej? Może trzeba jej szukać wśród prywatnych przedsiębiorców w Krasnymstawie, hurtowników w Kłodzku itp.? Tymczasem niszczą ich przepisy, biurokracja, niewydolność państwa.

Właśnie o nich mówię. Dla mnie ta modernizacyjna część to nie tylko oświeceni ekonomiści i mieszkańcy wielkich miast. Chodzi mi o ludzi, którzy rozumieją potrzebę zmian, potrafią myśleć do przodu i ciężko pracować. Ci ludzie budowali swoje firmy od zera i to oni tworzą szanse rozwojowe dla całej reszty.

Kilka lat temu namawiał Pan Polaków, żeby brali przykład z Finlandii, a nie np. z Hiszpanii, i koncentrowali się nie tylko na budowie autostrad, lecz rozwijali innowacyjną gospodarkę. Tymczasem nie ma ani jednego, ani drugiego. Czemu tego typu wizje trafiają w próżnię?

Będzie się tak działo, dopóki elita polityczna nie zacznie się interesować rzeczywistością, a ten problem narasta w dużej mierze wskutek takiego, a nie innego systemu finansowania partii. Połowa, może trzy czwarte najważniejszych wyzwań naszego państwa to gospodarka, ale politycy mogą się nią najzwyczajniej nie interesować. Będą mówić, że wspierają wolny rynek, ale będą chcieli budować kapitalizm bez kapitału i kapitalistów. Nie rozumieją mechanizmów gospodarki rynkowej. W Finlandii elity polityczne stale zajmują się ekonomią, przejmują się kondycją rodzimych przedsiębiorstw, zastanawiają się, w jakich obszarach gospodarki rodzą się proinnowacyjne firmy, które mogą nakręcić koniunkturę w skali kraju.

Ludwik Dorn, inicjator obecnego systemu finansowania partii, odpowiedziałby Panu, że w poprzednim rozdaniu politycy zbyt interesowali się dolą kolegów z biznesu. Jak wypracować model, w którym do samolotu w zagraniczną podróż mogą wsiąść polityk i biznesmen, i nie będzie to budzić podejrzeń?

Trzeba piętnować i wypalać żelazem naganne sytuacje, ale nie można formułować definicji polskich przedsiębiorców jako aferzystów. Wracam do tego, że wszystko, co jest za granicą, jest dobre, a co w kraju - jest złe. Staramy się wpuścić każdy możliwy kapitał ze świata, a polski czasem wręcz dyskryminujemy.

Weźmy prywatyzację przemysłu stoczniowego i samochodowego z udziałem kapitału ukraińskiego, którego wielkim patronem był Lech Kaczyński. Czy dziś ktoś pyta, czy to był sukces, czy porażka? Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby czołowy polski biznesmen sprywatyzował Stocznię Gdańską albo fabrykę na Żeraniu, i oba te podmioty byłyby dziś w takiej sytuacji, w jakiej są.

Podał Pan przykłady z czasów poprzedniej władzy - teraz jest lepiej?

Byłbym ostrożnym recenzentem. Rozmawiamy w momencie, gdy fala krytyki rządu i Donalda Tuska wzbiera, poza tym ta ekipa działa w warunkach dekoniunktury i światowego kryzysu gospodarczego. Ale muszę powiedzieć, że jestem trochę zaskoczony, iż mając takie zaplecze jak Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową Jana Szomburga, Janusza Lewandowskiego z jego wiedzą, i jeszcze do niedawna Leszka Balcerowicza w tle, nie wykorzystano na czas ich doświadczenia.

Jest też inna rzeczywistość, czyli wyborcy, którzy boją się reform. Władza musi się z tym liczyć.

Ja to rozumiem, ale mamy do czynienia z kolejną ekipą trwoniącą poparcie tej części społeczeństwa, która pojmuje i akceptuje konieczność reform. A niech się nie łudzi, że bierna większość ją wybierze. Większość nie wybiera tych, którzy nie dają nadziei na realną zmianę na lepsze. Przykładem jest popularność w Wielkiej Brytanii przeprowadzającego bolesne reformy Davida Camerona, a w naszym regionie ekip rządowych na Łotwie i Estonii, którym po dokonaniu tego typu zmian wyborcy ponownie powierzyli władzę.

Rozumiem też, że żyjemy w teledemokracji, ale piar jest wtórny wobec polityki. Tusk musi mieć pomysł na państwo, by utrzymać tę dynamiczną mniejszość. To ona dała tej ekipie świeżość i impet w 2007 r.

Rząd mówi, że robi szereg mniejszych reform, które dadzą efekty, ale nie są tak kosztowne społecznie.

To prawda, nawet małe niepozorne projekty mogą mieć duży społeczny wydźwięk, np. sukcesem są Orliki: udało się uruchomić energię społeczną, współpracę rządu i samorządu. Ale takich projektów powinno być sto, a nie jeden. Bez pozytywnych celów, rozbudzających wyobraźnię, nie wygra się. Weźmy całą dyskusję wokół OFE, podstawowego elementu reformy emerytalnej rządu Jerzego Buzka: wychodzi minister Jacek Rostowski i przedstawia problem z pozycji księgowego - że tu się coś przesunie i będzie dobrze. Mało inspirujące.

I tak jest to jedna z poważniejszych dyskusji w polskiej polityce od lat.

Ale odbywa się głównie dzięki Leszkowi Balcerowiczowi, który wywołał rząd do tablicy, a nie np. dzięki opozycji. Znów się powtórzę: jest tak, bo nasza klasa polityczna może mieć w nosie kluczowe sprawy. Sytuacją polskich kolei politycy zaczynają się interesować, gdy te przestają jeździć. To samo dotyczy LOT-u, który balansuje na krawędzi katastrofy, ale na co dzień słyszymy, że to są "srebra rodowe" i nie wolno się ich wyzbyć. Ile to kosztuje, nikt nie pyta, za to mamy propozycję wielomiesięcznej debaty, którą można sprowadzić do kwestii mgły w Smoleńsku.

Tak było od lat - przypomnijmy choćby dyskusję o narastającym długu publicznym. Po raz pierwszy sprawę ostro postawił Jarosław Bauc - 10 lat temu! Ale potem był rząd Leszka Millera, gdzie problem przycichł, bo przyszła koniunktura, która trwała jeszcze za czasów PiS, więc oni też nic nie robili. W końcu pojawił się rząd Tuska i nie ma wyboru, bo jest kryzys światowy. Ile szans zmarnowano w tym czasie? Ile zastępczych tematów wałkowano po drodze?

Co jest tego przyczyną?

Gdy kolejna ekipa polityczna dostaje państwo do ręki, to na początku jest w szoku, bo jest do tego na ogół kompletnie nieprzygotowana. Nie wiadomo, jak rządzić, trzeba szybko wymyśleć jakąś ideologię, która da nam legitymację do rządzenia, sankcję ideologiczną, która będzie wytłumaczeniem dla naszych rządów. Rządzimy, bo robimy coś, np. ścigamy układ. A gdzie jest układ? Dajmy na to w Sopocie, bo to miasto szybko się rozwija, bo działa tam partnerstwo publiczno-prywatne. Najlepszym dowodem, że gdzieś coś nie gra, jest to, że gdzieś coś się udaje.

Albo bierze się na cel grupę kapitałową, która uruchomiła od podstaw kilka spółek giełdowych, że powiem pro domo sua. To świadczy o jakimś dramacie rządzących: trzeba wymyślać fałszywą rzeczywistość, by móc funkcjonować w rzeczywistości realnej...

Ponadto nasza elita polityczna utknęła w symbolice i historycznych wyobrażeniach, bo one też pozwalają zasłonić rzeczywistość. Do niedawna wyobraźnię najważniejszych osób w państwie rozbudzało głównie Powstanie Warszawskie i poświęcone mu muzeum, a nie to, jak żyją Polacy. Wszyscy mamy z tym kłopot, bo tak jesteśmy wychowani. Dzieciom w szkole na wycieczkach do Warszawy z dumą pokazuje się pomnik Małego Powstańca, jakby to miał być wzór. A ja mam z tym kłopot i nie wiem, co powiedzieć, gdy oprowadzam po Warszawie partnerów biznesowych ze świata. Oni nie rozumieją, czym się różni wysyłanie kilkuletnich dzieci na śmierć od tego, co robią dziś islamscy fundamentaliści. Oczywiście można powiedzieć, że chodziło o inne wartości, ale praktyka ta sama. Albo jak przetłumaczyć Anglikowi pieśń powstania styczniowego: "poszli nasi w bój bez broni"? On tego nie zrozumie, bo wyda mu się to dość nielogiczne. W naszej hierarchii spraw i wartości w Polsce jest jakieś wielkie pomieszanie.

Jak to długo może trwać?

To też pytanie o samoświadomość dużych mediów. Jestem ostatnią osobą, która będzie krytykować media, ale coś w tym jest, że wespół w zespół politykom i dziennikarzom udało się wyprodukować debatę publiczną, która przypomina jakiś teatr lalek: wszyscy się tłuką, brakuje tylko, żeby się polewali sokiem pomidorowym. Jakby z zasady polityka była raczej teatrem niż realnym działaniem.

Ale czy to jest kuriozum w skali europejskiej? Włosi mówią o bunga-bunga, które praktykował Silvio Berlusconi, we Francji wszyscy bardziej interesują się Carlą Bruni niż prezydentem Sarkozym. Tabloidy nie są polskim wynalazkiem.

To jest kuriozum, proszę mi wierzyć. Poziom złych emocji w Polsce jest nadzwyczaj duży - jesteśmy np. rekordzistą pod względem agresywności dyskusji w internecie. Każdy wątek na forach jest sprowadzany do wyzwisk. Tak jest w polityce i w życiu społecznym. Ludzi można obrażać bez konsekwencji.

Są poważniejsze przypadki niż wyzwiska w internecie: Janusza Lewandowskiego, jednego z ojców naszej transformacji, a dziś komisarza UE, włóczono po sądach wiele lat. Czy ci, którzy wylali na niego kubły pomyj, powiedzieli choć raz: "przepraszam"? A Wiesława Chrzanowskiego, człowieka krystalicznie czystego, którego część prawicy zdefiniowała jako szpicla po decyzji Antoniego Macierewicza, by wpisać go na listę współpracowników bezpieki? Jest u nas jakaś bezczelność moralna, która sprawia, że nie trzeba prostować haniebnych oskarżeń, nawet gdy ich nieprawdziwość została dowiedziona. W polskiej polityce można zrobić wszystko i nie ponieść konsekwencji. Może dlatego, że ta debata w gruncie rzeczy toczy się głównie wokół symboli.

Naprawdę zna Pan to tylko z Polski?

Debata na Zachodzie tak nie wygląda. Tamtejsi politycy jednak twardo stąpają po ziemi. Jak wspomniany mąż Carli Bruni przyjeżdżał do Polski, to miał kartkę z priorytetami dotyczącymi interesów gospodarczych Francji i konsekwentnie je egzekwował. Pamiętam wizyty przywódców Anglii, Hiszpanii, Izraela, rozmowy z administracją z Waszyngtonu - interesy prywatnych firm z tych państw były reprezentowane w imieniu tychże państw bardzo stanowczo. Formułowali je politycy, ponieważ politycy reprezentują swoje państwa, społeczeństwa, podatników i przedsiębiorców, którzy wytwarzają PKB. Mówiono wprost, że każda udana inwestycja tych przedsiębiorstw w Polsce jest w interesie ich krajów, a każdy sukces tych przedsiębiorstw potwierdza sensowność rządzenia w ich państwach.

Pół roku temu Donald Tusk był w Indiach: pojechał namawiać przedsiębiorców indyjskich do aktywności w Polsce, ale zapomniał do samolotu zaprosić polskich biznesmenów, którzy mogliby być partnerami indyjskich. Hindusi byli tym zaskoczeni, bo spotkali samych urzędników. Jak to nazwać, jeśli nie oderwaniem od rzeczywistości?

Lech Kaczyński angażował się w Możejki i wiele dobrego z tego nie wyszło.

To była inwestycja polityczna, nie gospodarcza. Inwestycja kompletnie nieracjonalna ekonomicznie, za którą zapłacą polscy podatnicy, ale nikt się tym nie martwi. Bo nie musi.

Powoli uczymy się tego, jak dbać o interesy kraju. Sparzyliśmy się w relacji z Amerykanami, gdy pojechaliśmy za nimi do Iraku, a potem targowaliśmy się o tarczę - i dobrze, bo następnym razem będziemy mniej naiwni. Myślę, że w końcu padną też pytania, co nasze zaangażowanie na Ukrainie przyniosło polskim przedsiębiorcom w tym kraju. A wiemy, że ich sytuacja tam częstokroć jest tragiczna.

Mamy jednak przypadki propozycji poważnych dyskusji. Czymś takim był plan ministra Michała Boniego.

Ale to premier powinien taką wizję formułować, a nie minister, którego umocowanie jest problematyczne. Donald Tusk musi zdać sobie sprawę, że jest dziś ważną postacią w skali nie tylko Polski, ale i Europy - jest partnerem dla Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego. Powinien włączyć się śmielej do projektowania Polski i Europy. W momencie, kiedy Sarkozy mówi o końcu multikulturalnej Europy, kiedy Merkel mówi, że trzeba przemyśleć europejską tożsamość, gdy mamy kryzys, migracje, problem relacji z Rosją - to są kwestie, które pozwalają na nowo formować projekt europejski.

Oczywiście najpierw trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, jaka ma być Polska i czego konkretnie ten rząd chce w dłuższej perspektywie. Nie wiem, co się stało, że ten sam Donald Tusk, który na łamach "Przeglądu Politycznego" projektował dość konkretny i odważny obraz kraju, stał się dziś bardziej taktyczny niż strategiczny.

Może jest zakładnikiem własnego zaplecza?

Nie było do tej pory tak silnego premiera. Donald Tusk jest w stanie unicestwić w partii każdego, kto by mu przeszkadzał. Mam nadzieję, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa - to człowiek autorefleksyjny, mogę tak mówić, bo go znam z czasów opozycji demokratycznej i spółdzielni Świetlik, w której pracowaliśmy jako robotnicy. Problemem nie jest zaplecze polityczne, bo je ma, ale to, co się stało w relacji z jego zapleczem intelektualnym. Musi się nad tym zastanowić, skoro formułuje aspiracje, żeby rządzić kolejną kadencję.

Co powinno być podstawą takiej refleksji?

Odwaga myślenia. Aby skutecznie rządzić, trzeba precyzyjnie i odważnie formułować projekt państwowy. Przy wszystkich dużych procesach prywatyzacyjnych dominuje strach przed polskimi przedsiębiorcami. Tymczasem wpuszcza się tu zagraniczne fundusze inwestycyjne, które mają to do siebie, że z definicji inwestują na 3-4 lata, a potem próbują zdyskontować swoje zaangażowanie.

Jarosław Kaczyński, gdy był premierem, przyjmował na prywatnej kolacji Ruperta Murdocha. Czy można sobie wyobrazić, by polski premier zjadł kolację z Piotrem Walterem albo Zygmuntem Solorzem? Z kolei Donald Tusk np. wypowiadał się krytycznie o Jacku Karnowskim, prezydencie Sopotu, bo niedobrze jest dziś stać obok tych, na których pada cień podejrzeń - choćby niesprawdzonych. Polska elita polityczna demonstracyjnie odcina się od ludzi, którzy odnoszą sukces i mogą wyzwalać pozytywną energię w kraju. Wielu z nich się chowa i nie angażuje w nic, a ci, którzy się angażują w cele społeczne, charytatywne, mają potem kłopoty. Dziś rozsądne jest niepłacenie podatków w Polsce - bo z płacenia mogą wyniknąć same kłopoty. A przecież znaczących przedsiębiorców jest za mało w stosunku do potencjału naszego kraju. Powinno się o nich dbać, a nie zwalczać. To niby oczywistość, ale nie dla wszystkich.

Mówi Pan w swoim interesie: o sobie i o Ryszardzie Krauzem.

Także. Nieraz konkurowaliśmy z lokalnymi firmami na zagranicznych rynkach i te firmy miały wsparcie własnych państw. Nasze państwo, jak już się objawiło, to w charakterze tych, którzy założyli nam podsłuchy. Można było mi nielegalnie siedmiokrotnie założyć podsłuch, okłamując sąd, że jestem osobą nieznaną, podejrzaną o współpracę ze zorganizowaną przestępczością. Ci, którzy to zlecali, byli przekonani, że jak ktoś wyszedł z polityki i jest przedsiębiorcą, musi być z definicji przestępcą.

Nie ma dalszych ciągów spraw takich ludzi jak Lech Jeziorny, Paweł Rey czy Aleksander Broda, z którymi prokuratorzy obchodzili się z bezgraniczną agresją na podstawie absurdalnych pomówień. Pół roku temu Brodę, tuż przed definitywnym oczyszczeniem, zaciągnięto na odbycie zaległego miesiąca kary i po drodze pobito. Bez konsekwencji. Przy czym panuje tu absolutna dowolność interpretacyjna. Roman Kluska został haniebnie potraktowany przez służby i prokuraturę. I choć zarabiał też na kontraktach dla administracji publicznej, czyli wpisywał się w obraz złego oligarchy, dla prawicy jest symbolem opresji. Ryszard Krauze już nie. Od czego to zależy? Od tego, z jakimi politykami czy publicystami pije się kawę?

W czym więc upatruje Pan szansy na sukces dla Polski?

Wierzę w zdrowy rozsądek indywidualnych Polaków. Przykład Sopotu jest dobry, bo Karnowskiego jednak wybrano na kolejną kadencję. Ci, którzy pokazali realne osiągnięcia, obronili się - we Wrocławiu wygrał Rafał Dutkiewicz, mimo że też był mocno atakowany. Podobnie Ryszard Grobelny w Poznaniu.

Więc jak mnie pan pyta, czy Polska jest krajem sukcesu, to mamy przykłady sukcesów, i to spektakularnych, ale czasem one się dokonują wręcz wbrew państwu. Zygmunt Solorz dokonuje właśnie rzeczy naprawdę niesamowitej - wprowadza internet na wieś. Jest Cyfrowy Polsat, będzie internet. Kto to robi: politycy czy prywatny przedsiębiorca?

Sam Pan powiedział, że nie muszą się starać, bo społeczeństwo ich nie rozliczy.

Z politykami takimi czy innymi dogonimy Zachodnią Europę, jestem tego pewien. Już dziś jesteśmy jako społeczeństwo w europejskiej czołówce. Państwo nie chce naśladować Finlandii, ale okazało się, że mogą tu powstać trzy platformy satelitarne i pięć sieci telefonii komórkowych. Analitycy uważali, że się to nie uda. Posiedliśmy szybko zdolność korzystania z usług internetowych i migracji między ofertami. Wszystko to osiągnęliśmy bez udziału państwa, bo przecież o e-urzędach można tylko pomarzyć. Więc pewnie z lepiej zorganizowanym państwem sprawy szłyby w dobrym kierunku szybciej; idą wolniej, ale... i tak nie jest źle.

Wierzy Pan, że z chłopskiego społeczeństwa staniemy się społeczeństwem innowacyjnym za życia jednego pokolenia?

Urodziłem się za komuny i w komunie chodziłem do szkoły. Miałem ją skończyć jako uczeń dziesiątej klasy, na wzór radziecki. Była to szkoła satelicka jednostki desantowej, która miała zdobywać Kopenhagę. A potem była opozycja, upadek komunizmu, niebywała transformacja. Jest demokracja, wolny rynek. Byłem w opozycji, w podziemiu, malowałem kominy, byłem dziennikarzem, politykiem, prezesem telewizji, dziś jestem przedsiębiorcą. Na przykładzie życia jednego człowieka widać, jaka przez te lata była dynamika zmian. Ważne, żeby procesy zmian wspierać, a nie naciskać pedał hamulca, ogłaszając wszem i wobec, że dzięki temu teraz polski wehikuł szybciej pomknie do przodu.

Wiesław Walendziak (ur. 1962) był uczestnikiem opozycji antykomunistycznej. W III RP m.in. autor i producent programów telewizyjnych "Bez znieczulenia" i "Lewiatan", dyrektor generalny Telewizji Polsat, prezes TVP, szef Kancelarii Premiera Jerzego Buzka, szef sejmowej Komisji Skarbu Państwa. Na początku 2004 r. złożył mandat posła i wycofał się z życia politycznego. Dziś wiceprezes Prokom Investments S.A.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2011