Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Drżący kurant wygrywał narkotyczny motyw
jesieni. W październiku wzmożone odloty
żurawi na południe. Śliskie kartofliska.
Leczył chorobę ucha i zamęt błędnika
angielską frazą, drżącym metrum, czytelnika
jedynego miał w sobie. Krajobraz przygnębiał.
Ale fizyczna praca, horyzont i głębia
nieba, ziemi, sprawiły, że stały się bliskie
nierozpoznane światy. Z niebieskim opryskiem
beczki, stały na polach nieznanej Irlandii.
Niebieski kolor w wierszach innego poety.
Ten kolor żył, rozpraszał monochromatyczne
istnienie, koił nerwy, dawał punkty styczne
z inną frazą i w innym pisaną języku.
Cóż, że tylko przeczuwał to obce istnienie,
nomadyczne języki, wędrujące plemię
mowy, to była jego prywatna etyka.
Stworzył własną religię, nie, antropologię,
bo jeśli wierzył, szczerze mówiąc, między bogiem
a prawdą, umiejscowił tę prawdę pomiędzy
mitologią bóstw greckich i dotknięciem nędzy
całkiem realnej, ludzkiej. I dlatego ziemię
zawsze obdarzał w wierszach czułym dziękczynieniem.
Warszawa, listopad 2003
Po-etyka
A może jednak poetyka jest po etyce
a nie odwrotnie?
Może kiedy moknie
manuskrypt i rozpuszcza litery atrament
żaden bezsens i bezdech i zamęt
nie wprawia niebieskich sfer w prostrację?
A może każdy poeta
wierząc w sens swoich fraz i we frazę
tę ostatnią, dantejską, ma rację,
że każdy wiersz ma sens
symboliczny i etyczny zarazem?
Piękne charty przez park i zające przez gazon
i pałac, trochę mniej jednak wart niż życie
wywiezionych i zabitych o świcie
właścicieli. I już nie ma tu komu zazdrościć.
Ucichł zgiełk, wygasł szept i trą kości o kości,
jakby wracał tu chłód wschodnich lotnisk,
i pieprz z wódką, turkmeńskie słodkości,
i ten lęk o przeżycie.
Sztynort - Lwów, sierpień 2003
W środku zimy
Jeśli mnie nie zabierzesz z tego miejsca, w którym
mróz wyostrza kontury, zatyka nam gardło,
tłumi śpiew, ach, gwizd choćby, wymyśla tortury
dla naszych warg, jeżeli do Afryki, albo
nad żółte morze, rzeką, samolotem, płachtą
zwaną zwykle przez dzieci bajkowym dywanem
latającym, nie weźmiesz mnie zaraz, nim lato
znów zamieni się w jesień, zwierzę rozespane,
umrę. Uwierz mi, umrę. Jak mrze się na zawał,
malarię albo dżumę. Umieram na zanik
ciepła, słońca, oddechu, wróć, odwróć się zanim
powiesz coś tak głupiego jak: czekaj, mam nawał
zajęć, zdjęć, nagrań, spotkań, wszystkiego słusznego
co wymaga uwagi Twojej nieustannie.
Weź mnie nad żółte morze, gdzie tanich noclegów
w hotelikach jest tyle ile będzie w stanie
wytrzymać twoja kieszeń. Uwierz, wiem na pewno,
że w tamtych stronach noce są takie gorące i tanie
niczym kubki Knorra, te z zupami
po złotówkę za porcję. Księżyc jest jak koncent-
rat czerwieni i pachnie leśnymi grzybami
i okrągły jest niczym sierpniowy pomidor,
jak burak, który plami serwety po barach,
a tutaj każdej nocy zasłania mi widok
w siebie, w ciebie, tykanie białego zegara
mrozu. A kiedy wstaję to z okna mam widok
na kolejowy wiadukt, którego żelazny
szkielet jest jak wzór śmierci gdzieś poniżej zera,
poniżej wszelkiej normy, a mój niewyraźny
puls, tak jak słupek rtęci opada, zamiera.
Zima 2003