Ania retromania

26 kwietnia, odbędzie się ceremonia wręczenia Fryderyków. Ania Rusowicz, autorka płyty „Mój Big-Bit”, ma szanse na statuetkę w aż siedmiu kategoriach. „Retromania” na dobre zagościła w polskim przemyśle rozrywkowym.

23.04.2012

Czyta się kilka minut

Zespół Muzyka Końca Lata / Fot. Kamila Szuba-MKL
Zespół Muzyka Końca Lata / Fot. Kamila Szuba-MKL

Spory o bigbit trwają do dziś. Jedni uważają, że był on oryginalnym przejawem kultury Polski Ludowej, drudzy utrzymują, że gatunek nigdy nie istniał. Franciszek Walicki, dziennikarz i publicysta, wymyślił termin „big-beat” jeszcze w latach 60. W ten sposób chciał obejść – bardzo zresztą skutecznie – panującą wówczas cenzurę, która nie życzyła sobie zachodnich wpływów w polskiej muzyce. Dlatego zespoły, które wzorowały się na The Kinks, The Beach Boys czy – przede wszystkim – The Beatles, nie mogły mówić wprost o swoich idolach.

Nie mogły też oczywiście nazywać swojej muzyki „rock&rollem”, więc zgromadziły się pod wymyśloną banderą, byleby tylko kontynuować swoją artystyczną przygodę. Wśród artystów reprezentujących bigbit ważną rolę odgrywała przedwcześnie zmarła Ada Rusowicz – wokalistka zespołu Niebiesko-Czarni, znana z przebojów „Nie pukaj do moich drzwi” czy „Duży błąd”. W ubiegłym roku po te właśnie piosenki sięgnęła jej córka – Ania. Album „Mój Big-Bit” składa się w połowie z przebojów rozsławionych przez matkę, a w połowie z silnie inspirowanych bigbitem piosenek młodej wokalistki. W tym tygodniu płyta Rusowicz może zostać uhonorowana aż siedmioma Fryderykami. Oznaczałoby to mniej więcej tyle, że w 2012 r. statuetki wędrują od twórców do odtwórców. Ale po kolei.

SIMON REYNOLDS nigdy nie słyszał o bigbicie. O Reynoldsie słyszeli zaś wszyscy ci, których żywo interesują meandry współczesnej muzyki rozrywkowej. Mieszkający w Los Angeles krytyk w ubiegłym roku wywołał ogólnoświatową dyskusję za sprawą książki „Retromania. Popkulturowe uzależnienie od własnej przeszłości”. Bazując na wielu barwnych przykładach, Reynolds dowodził, że współcześni muzycy zatracili się w próbach wskrzeszania historii. Stąd reedycje, wielkie powroty dinozaurów rocka i chroniczny brak zespołów wolnych od tyranii przeszłości.

Gdy tłumaczę mu genezę polskiego bigbitu, szybko dostrzega analogię ze sceną japońską. Nawet jeśli artyści z Kraju Kwitnącej Wiśni imitowali zachodnich idoli z innych powodów i na nieosiągalną dla nas skalę, nietrudno dostrzec pewne podobieństwa.

REYNOLDS: Japończycy mają bardzo rozwiniętą wrażliwość na artefakty z przeszłości. Powiedzmy, że stanowią retro-awangardę. Potrafią odtwarzać pewne zjawiska z uwzględnieniem najdrobniejszych detali. Niezliczone gwiazdy zachodniego rocka doczekały się japońskich odpowiedników, będących ich doskonałym ekwiwalentem.

TYGODNIK: Czy ogarnięci falą retromanii Japończycy powracają dziś do twórczości tych doskonałych imitatorów, czy jednak sięgają po oryginały?

REYNOLDS: Nie są w ogóle zainteresowani odtwarzaniem swojej rockowej historii. Jak wówczas miałoby to wyglądać? To byłaby przecież replika repliki!

A jednak historia muzyki rozrywkowej zna wiele takich przypadków. W latach 90. przez Ukrainę przeszła fala ukrabilly, będąca odpowiedzią na brytyjskie psychobilly, które znów czerpało inspirację z amerykańskiego rockabilly.

Przypadek Ani Rusowicz jest mniej skomplikowany, choć bigbit lat 60. jest w zasadzie tylko pośrednikiem pomiędzy jej nagraniami a piosenkami The Beatles czy The Zombies. Najwidoczniej – w przeciwieństwie do Japończyków – uznaliśmy autonomię popularnego u nas nurtu. Jeśli tak, oznaczałoby to, że gatunki muzyczne osiągają zdolność samostanowienia poprzez samo tylko poczucie własnej odrębności. Rzeczywiście, podczas gdy dla muzyków Les Rallizes Dénudés największym wyzwaniem było odtworzenie brzmienia i wyglądu Velvet Underground czy Blue Cher, polscy twórcy mieli inne ambicje. Dość powiedzieć, że w bigbicie bardzo szybko zaznaczyły się wątki typowe dla naszej kultury, jak choćby góralski folk w piosenkach Skaldów. Z tego względu rosnące zainteresowanie bigbitem można by tłumaczyć w kategoriach genealogicznych i postrzegać je jako grzebanie w zbutwiałych klaserach babci kultury. I tak jak patrząc na stare fotografie, tak i tutaj trudno okiełznać sentyment względem tej anachronicznej i naiwnej, ale jednak polskiej ekspresji, liryki i towarzyszących im kontekstów społeczno-kulturowych. Jednak zanim wszystko opatuli ciepły koc nostalgii, należy jeszcze raz spojrzeć na okładkę. To nie nasz klaser. To nie nasza babcia. To nie nasza kultura. Wydarzenia ostatnich lat wyraźnie pokazują, że melomani na całym świecie równie ochoczo tęsknią za czymś, czego nigdy nie przeżyli.

REYNOLDS: Retromania jest zjawiskiem międzynarodowym. Nie może więc bazować wyłącznie na nostalgii. W innym przypadku dochodziłoby do dziwnych sytuacji, w których tęsknimy za czymś, czego nie mogliśmy przeżyć...

...bo znajdowaliśmy się po drugiej stronie globu?

REYNOLDS: Nie tylko z tego powodu. Również dlatego, że retromania dotyka ludzi młodych. Zbyt młodych, aby pamiętali pewne zjawiska. Wówczas nie pojawia się ten ból, to słodko-gorzkie poczucie utraty. Myślę, że to raczej efekt myślenia: „ale kiedyś to było fajnie”. I próba powrotu do tych iluzorycznych „starych, dobrych czasów”.

Rzeczywiście, wśród odbiorców ukazujących się masowo reedycji i uczestników koncertowych reunionów lwią część stanowią ludzie młodzi. Tak młodzi, że nie mają nawet prawa pamiętać lat świetności podziwianych przez siebie zespołów. Andy Gill przed koncertem w Katowicach opowiadał mi, z jakim zdziwieniem śledzili frekwencję i – przede wszystkim – wiek fanów zgromadzonych na pierwszym koncercie reaktywowanego Gang of Four. Gdy legendarni post-punkowcy zaczęli dociekać, skąd wzięła się taka popularność wśród najmłodszych, okazało się, że przez lata fanów rekrutowali im ich modni następcy: Franz Ferdinand, The Rapture, a nawet Red Hot Chili Peppers, którzy nieustannie podkreślali zasługi swoich idoli. Jeszcze więcej młodszym kolegom po fachu zawdzięczają tacy artyści jak Wanda Jackson czy Gil Scott-Heron. Ich gwiazdy rozbłysły ponownie za sprawą młodych producentów: Jacka White’a i Jamiego xx, którzy zaproponowali usługi swoim muzycznym guru.

Z jakichś powodów artyści, zamiast tworzyć historię, zaczęli składać jej hołd. Takim wasalem jest również Ania Rusowicz, której misja, choć z pewnością edukacyjnie słuszna, ma niewiele wspólnego ze sztuką. Rosnąca popularność analogowych studiów nagraniowych – także w Polsce – wskazuje na to, że muzyczne muzealnictwo dopiero nabiera rozpędu.

REYNOLDS: Tutaj nie chodzi już o sztukę, tylko o rzemiosło. Musisz mieć raczej pewne wyuczone umiejętności, by odegrać zjawisko typu: „Czy uda mi się nagrać płytę, która będzie miała brzmienie bębnów rodem ze studia z roku 1956?”. To jest pewien artystyczny fetyszyzm.

Dość odległy od założeń kopiowanych artystów.

REYNOLDS: Jestem pewien, że gdyby żyli dziś artyści, którzy stają się przedmiotem retromanii, graliby zupełnie inaczej. Przecież wszystko, co dziś nosi miano klasyki, kiedyś było nowoczesne, wręcz radykalne. Szekspir mógł wykorzystywać stare opowieści, ale jego język, rozumienie ludzkiej psychiki to był przełom. Tak samo Elvis czy Beatlesi. Odtwarzanie ich brzmienia jest więc czymś dokładnie odwrotnym od tego, co reprezentowali.

Rodzi się pytanie, czy nagrody takie jak Fryderyki nie powinny raczej wyrażać uznania za wpływ na rodzimą kulturę. W tym momencie wyróżniamy zaś muzykę ładną, przyjemną i przede wszystkim bezpieczną, która dodatkowo mile łechcze ego starszych członków jury. Nie jest to bynajmniej wyłącznie nasze asekuranctwo – retro święci triumfy także na Zachodzie.

W styczniu melomanów na całym świecie zaskoczył werdykt rozgłośni BBC, która jak co roku ogłosiła laureatów nagrody Sound of 2012. Redakcja, która niegdyś przewidziała sukcesy Adele czy Bloc Party, przyznała w tym roku statuetkę Michaelowi Kiwanuce, którego jedyną cechą charakterystyczną jest to, że kompletnie nic go nie wyróżnia. Ot, Otis Redding, tyle że pół wieku później. Pod tym względem rzeczywiście możemy być dumni – nikt nam nie powie, że nie nadążamy za światowymi trendami. Oczy całego świata zwrócone są bowiem w przeszłość. A skoro oczy, to wyznający retro-filozofię artyści nie mogą poprzestać na brzmieniu. Gdy na początku lat 90. Rivers Cuomo z zespołu Weezer przebierał się w stroje idoli z lat 50. i śpiewał, że wygląda jak Buddy Holly, wszystkim wydawało się to przezabawne. Dziś wygląda to raczej jak ponure proroctwo.

REYNOLDS: Myślę, że jednym z nadrzędnych celów takich projektów jest nabranie odbiorcy, sprawienie, aby uwierzył, że rzeczywiście cofnął się w czasie. Stąd dla wielu artystów prawdziwym wyzwaniem staje się osiągnięcie konkretnego brzmienia, wyglądu, grafiki czy typografii na okładce.

Czy w ten sposób muzycy nie zbliżają się niebezpiecznie blisko do grup rekonstrukcyjnych?

REYNOLDS: Oczywiście, że tak, ale nie tylko oni. Dokładnie to samo robi oscarowy „Artysta” czy serialowy „Mad Men”. Ci drudzy przyznali ostatnio, że mają problemy z właściwym dobieraniem wystroju wnętrz, strojów z epoki... i ludzie podłapali tę grę. Coraz większe grono odbiorców ogląda ten serial tylko po to, aby z obsesją śledzić i wyłapywać te anachronizmy: niezgodności historyczne, leksykalne... istne szaleństwo!

Z pewnością znaleźli się i tacy, którzy z zapartym tchem szukali podobnych przeinaczeń w teledysku do „Ślepej miłości” Ani Rusowicz. Tutaj wszystko ma przenosić nas w lata 60.: zapowiadająca występ prezenterka, ubiór, makijaż czy wykorzystane instrumenty. Artystka prowadzi grę z odbiorcą, który ma zapomnieć, że to tylko powtórka z rozrywki, a odczuwane déjà vu jest jak najbardziej uzasadnione. Ten pozornie zaskakujący koncept jest jednak jednorazowy. Gdy odcyfrujemy wzór, który stoi za tym muzycznym produktem, nie będzie już dla nas zaskoczeń. Wytrawni słuchacze cenią zaś płyty, które zyskują wraz z kolejnymi przesłuchaniami, które potrafią zaskoczyć nawet przy dziesiątym seansie. Właśnie na takie albumy Anglicy ukuli termin grower, czyli taki, który rośnie w czasie. Jeśli popatrzylibyśmy na wykres płyty retro, okazałoby się, że jest on płaski. Ściśle przestrzegane gatunkowe ramy, wierność historii i konceptualny bagaż nie pozwalają jej wznieść się ani o milimetr.

Nie oznacza to jednak, że sztuka powinna natychmiast odciąć się od historii – byłoby to wręcz niemożliwe. Zamiast przenosić żywcem pewne wzorce z przeszłości, można jednak z nimi grać, wzbogacać je, rzucać na nie nowe światło. Być może problem polega na tym, że takie postmodernistyczne ujęcie już nam się przejadło i potrzebujemy czegoś naturalnego, prawdziwego i szczerego. A jak wiemy od czasów Rousseau – naturalność jest rzeczą dobrą, ale minioną.

REYNOLDS: Nie demonizujmy, istnieją artyści, którzy „poradzili sobie” z przeszłością. Jest wielu takich, którzy ciekawie wykorzystali historię, a ich próby nie okazały się bezcelowe.

O czym należy pamiętać, aby taka podróż w czasie nie odbiła nam się czkawką?

REYNOLDS: Udając się w przeszłość, można podążyć niezbadaną drogą. Najmniej interesująco jest wówczas, gdy ktoś odtwarza muzykę, którą wszyscy znają. Gdy artysta zwraca się w kierunku nagrań, po które sami bez problemu możemy sięgnąć. Bez sensu. Ciekawiej jest, gdy twórca sięga po mało znane, zapomniane kompozycje lub – jeszcze lepiej – odnosi się do stylistyki, która jest publicznie wzgardzona, a on wydobywa z niej coś cennego, zaskakująco interesującego.

U nas też pojawiły się zespoły, które mieszają bigbit ze swoimi młodzieńczymi fascynacjami: zimną falą czy amerykańskim rockiem z lat 90.

REYNOLDS: Nie znam tych grup, ale to brzmi dużo ciekawiej. Ma też pewnie więcej sensu, bo te zespoły mogą w ten sposób trafić do młodszego odbiorcy.

No właśnie, wbrew pozorom nie wszystko stracone. Od kilku lat na polskiej scenie zaznacza się obecność artystów, którzy choć wychowani na zachodnich wzorcach, zaczynają odkrywać zakamarki polskiej kultury. Ich muzyka jest naturalną wypadkową brzmienia ich amerykańskich czy brytyjskich idoli i chlubnej tradycji rodzimej piosenki. W tej mieszance nie widać szwów. Zespoły takie jak Muzyka Końca Lata, Nerwowe Wakacje czy Maki i Chłopaki potrafią pisać teksty, których lekko naiwna poetyckość opisuje współczesną, XXI-wieczną Polskę. To świat prowincji lekko zakłopotanej swoim niedzisiejszym romantyzmem. Gdzie „kosmos jest pyłkiem na twojej sukience”, a „opaleni kurzem lata, bańkami strzelają w muchy”. Jednak autorzy tych wersów: Jacek Szabrański i Bartosz Chmielewski nie próbują przekłamywać swojej metryki – ich bohaterowie surfują też po necie i popijają w znanych warszawskich knajpach. Dzięki temu powstaje naturalny pomost między dekadami, którym wielu młodych odbiorców ruszyło w stronę zakurzonych polskich nagrań, z tymi bigbitowymi na czele. Nic dziwnego, że to właśnie premierom „PKP Anielina” czy „Polish Rock” towarzyszyły gorące dyskusje, a „Mój Big-Bit” przeszedł bez większego echa. Daje to nadzieję, że niezależnie od trendów na rynku muzycznym i słupków sprzedaży, znajdzie się wielu odbiorców bardziej zainteresowanych twórcami niż kopistami. Nawet jeśli jedynym tworzywem pozostanie to, bardzo elastyczne, które zwiemy historią.

REYNOLDS: Grupy starają się być niepowtarzalne, co do tego nie ma wątpliwości. Okazuje się, że można to zrobić na dwa sposoby: poprzez innowacyjność – ale to strasznie trudne – lub dzięki muzyce kompletnie zapomnianej, którą można odkopać i ożywić w swojej twórczości. Muzyka zaczyna być traktowana jak wielkie publiczne archiwum, z którego każdy może zaczerpnąć. Dlatego obecnie większość artystów obiera tę ścieżkę, a tylko nieliczni są na tyle odważni, by ukierunkować się na teraźniejszość.

To znaczy, że polowanie na białe plamy na muzycznej mapie trwa w najlepsze?

REYNOLDS: Poszukiwania wciąż trwają. Przez lata Zachód fascynował się muzyką afrykańską, stąd ogromna liczba składanek z Mali, Ghany, Nigerii czy Burkina Faso. Obecnie coraz więcej mówi się o rocku z Dalekiego Wschodu – sam słucham właśnie indonezyjskich kapel z lat 70. Bardzo prawdopodobne, że gdy ten temat się wyczerpie, Zachód zwróci się w kierunku polskiej muzyki, bo jest ona stosunkowo mało popularna. Dlatego niewykluczone, że bigbit – nawet jeśli odtwórczy – będzie jeszcze miał swój czas.

Co możemy dziś zrobić z taką wiedzą?

REYNOLDS: Ja jeszcze nie wiem, ale ty musisz mi koniecznie przesłać nazwy tych wszystkich zespołów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 18-19/2012