Andrij Lubka: Pisarz, który niczego nie pisze, to jeden z symboli tej wojny

Wyobrażam sobie moją pierwszą powojenną książkę. Ona będzie o wszystkim, tylko nie o autach. Po wojnie w ogóle kupię sobie rower i nie będę nawet patrzył na auta. I będę pisał dużo, nadrabiając pauzę wymuszoną przez wojnę.

29.01.2023

Czyta się kilka minut

Chwila odpoczynku na linii frontu, około 150 m od pozycji wroga. W obwodzie zaporoskim, październik 2022 r. / CARL COURT / GETTY IMAGES
Chwila odpoczynku na linii frontu, około 150 m od pozycji wroga. W obwodzie zaporoskim, październik 2022 r. / CARL COURT / GETTY IMAGES

Ze wszystkich rzeczy, które woziłem ukraińskim wojskowym na front, najważniejszą była paczka kawy. Kilogramowy pakunek świeżo palonej kawy z pewnej hipsterskiej kawiarni-palarni w centrum Użhorodu, ­stolicy obwodu zakarpackiego. Prostokątny i błyszczący ze stylową naklejką „Roasted Uganda”. Rzecz bardziej na Instagram niż na front.

Jednak ona wykonywała całkiem obronną funkcję, choć pomagała chronić nie ciało, lecz to, co jest ważniejsze od ciała. Ludzkie w człowieku. Wcześniej, gdy pisałem wiersze, nazwałbym tę dziwną substancję duszą, a teraz niech będzie psychiką. Ta kawa pomagała chronić psychikę, bo tworzyła poczucie, że nie jesteś po prostu kawałkiem mięsa, celem dla snajperów i bomb, lecz człowiekiem. Człowiekiem ze swoimi gustami, upodobaniami i nawykami.

Espresso pod Słowiańskiem

Dobrze pamiętam ten ranek. Początek maja, kiedy noce były jeszcze chłodne, ale o świcie powietrze szybko nabierało ciepła i zapachów. Wieś gdzieś za Słowiańskiem w Donbasie. Wieś, gdzie obecnie wojskowych jest znacznie więcej niż mieszkańców. Mieszkańcy w większości wyjechali, bo niemal codziennie ostrzeliwują tę okolicę, nocą nie da się zasnąć od wybuchów. A tak poza tym, w nocy słychać je lepiej, nabierają głębi i złowieszczo roznoszą się w ciemnej ciszy, jak cudze bicie serca.

Tamtego razu nasza grupa wolontariacka przyjechała do punktu dyslokacji oddziału wojskowego zbyt późno. Długo nas sprawdzali na posterunkach, droga była trudna, z powodu braku zasięgu trochę błądziliśmy po nieznajomych drogach, dlatego przybyliśmy na miejsce w momencie, gdy jeszcze nie było ciemno, ale już miało się ochotę włączyć światło. To oznaczało, że byliśmy zmuszeni nocować z wojskowymi – nie da się w nocy wyjechać z takich miejsc z powodu maskowania. Mapy online nie działają, okolicy nie znamy, włączanie świateł jest zabronione. Dlatego zostaliśmy na noc.

A kiedy po krótkim i trwożnym śnie, przerywanym dźwiękami bliższych i dalszych wybuchów, obudziliśmy się, trzeba było szybko wyjeżdżać do następnego punktu. Jednak mój przyjaciel, który po 24 lutego włożył wojskowy mundur i teraz służył w tym oddziale, zatrzymał nas: poczekajcie, mówił, zaraz zaparzę kawę. Prądu nie było, dlatego włączył agregat zasilany dieslem, podłączył do niego nieduży ekspres do kawy, nalał wody, a wtedy z pudełka, które mu wczoraj przywiozłem, wyciągnął paczkę kawy. „Roasted Uganda” – było na niej napisane. Wsypał do ekspresu i już po minucie majowe poranne powietrze zapachniało doborową arabiką.

Myślę, że mniej więcej tak pisana była Biblia. Kiedy Jezus zaczął dzielić rybę i chleb wśród ludzi, oni musieli zdziwić się nie mniej. Bo to było jakieś dziwo, by w jednym z najgorszych miejsc na świecie, gdzieś pod Słowiańskiem w Donbasie, w środku wojny, otrzymać metalowy kubek z idealnie przygotowanym espresso. Możliwe, że była to najsmaczniejsza kawa, jaką wypiłem w swoim życiu. Brzmi banalnie, ale co zrobisz, skoro właśnie tak było.

Widząc nasze zdziwienie, mój przyjaciel zrobił teatralną pauzę, a wtedy odpowiedział na pytanie, którego nikt nie odważył się zadać na głos: „No co? Może dzisiaj zginę, więc czemu miałby to być dzień, gdy nie wypiłem swojej tradycyjnej porządnej, porannej kawy? Niech spierdalają, nie mam zamiaru rezygnować z kawy. Żaden putin [pisownia oryginalna – red.] tego nie zmieni. Przywykłem pić poranne, smaczne espresso. Chyba mam do tego prawo?!”.

Aby pozostać sobą

Później jeździłem do innych oddziałów wojskowych czternaście razy: na północ, na południe i na wschód; pod rosyjską granicę na Charkowszczyźnie, na wyzwolone terytoria ukraińskiego wybrzeża Morza Czarnego nieopodal Chersonia i do Donbasu, którego nie wiem, czy nie znam już lepiej od mojego rodzimego Zakarpacia. Jednym słowem, w ciągu tych miesięcy wiele widziałem, słyszałem i przeżyłem, ale ta fraza wryła mi się w pamięć. Bo w niej odbija się coś ważniejszego od geopolityki, teatru działań zbrojnych i pasków informacyjnych.

Wyobraź sobie człowieka, który do 24 lutego był absolutnym cywilem, może nawet uśpionym pacyfistą, a po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę znalazł się na froncie. W jego życiu zmieniło się wszystko – został oderwany od domu i rodziny, swojej pracy i kręgu znajomych, codziennego życia i planów na przyszłość, ubrany w mundur maskujący, który pomaga zlewać się z milionem innych wojskowych, a także z otaczającą go przyrodą. Taki człowiek, choćby zakuty w najgrubszy pancerz, nagle ­okazuje się goły aż do kości. Nie ma niczego, co tworzyłoby właśnie jego, nie ma swojego mięsa ani krwi. Wszystko to służy wspólnemu, powszechnemu celowi.

Wówczas otwiera się jeszcze jedna wojna – o prawo, aby być sobą, posiadać własne gusta i za ogromną cenę utrzymywać swoje codzienne rutynowe nawyki. W końcu pić ulubioną kawę rano to jakby znaleźć się w domu i spędzić czas ze swoją rodziną. Pobyć sobą. Bodaj trzy minuty na dzień, które masz na ogólne cele, nie dla państwa, tylko dla siebie. Fraza mojego przyjaciela o fundamentalnym prawie człowieka do ochrony swojej indywidualności, własnego oblicza, prawie do bycia nie tylko j e d n y m z miliona ukraińskich wojskowych, którzy bronią rodzimej ziemi, ale też pozostawania j e d n y m. Jedynym takim.

Taksówką na front

Tak, to jeszcze jedna wojna – niewidzialna wojna o swój prywatny czas. Od dziesiątków żołnierzy słyszałem, że podczas wart w okopach i ziemiankach dużo czytają. Szczególnie te książki, które pominęli na uniwersytecie, a także światowe bestsellery z marketingu i historii imperiów biznesowych. Czytają, bo w taki sposób mają poczucie, że nie marnują tych dni, tylko wykorzystują dla własnego rozwoju. Bo wojna kradnie nam wszystko, ale – może – w pierwszej kolejności kradnie nasz czas, nasze produktywne lata, okres, który określa się idiomem „w kwiecie wieku”. Kradnie bezpowrotnie. Co więc ma robić cywil, gdy znajdzie się w okopach, jeśli nie próbować złapać tego czasu za ogon, oderwać kawałek też dla swojego – cywilnego – życia? Dlatego uczą się na froncie języka niemieckiego na smartfonie za pomocą Duolingo, czytają historię powstania korporacji IKEA czy tuż przy polu boju biorą lekcje nauki jazdy. Czytają i uczą się, żeby czas nie wydawał się zmarnowanym. Tak, wiem, że to oszukiwanie siebie, ale pomaga ono człowiekowi to wytrzymać.

Może właśnie z powodu tej wiedzy jeżdżę do naszych wojskowych na front. Wszystko zaczęło się w kwietniu, gdy mój przyjaciel – wczoraj cywilny, a teraz wojskowy – zadzwonił i podczas rozmowy wygadał się, że jego oddziałowi najbardziej potrzebny jest samochód z napędem na cztery koła. Rzecz w tym, że po rozpoczęciu wojny ukraińska armia urosła siedmiokrotnie. Żołnierzy zwerbowali, wydali im mundury i karabiny, ale z pojazdów mieli chyba tylko jakieś wielkie ciężarówki i stare autobusy, natomiast transportu osobowego i pasażerskiego nie ma.


Andrij Lubka, poeta i pisarz w Podkaście Powszechnym: „Okazało się, że wojna to cecha natury ludzkiej. Kiedy zaczyna się wojna, to następuje obniżenie do poziomu najprostszego: życia jako bytu biologicznego. Czyli nadbudowa – cywilizacja i humanistyka – po prostu znika”. Rozmawia Katarzyna Kubisiowska.


 

Dam taki przykład. Nowo stworzony oddział z mojego rodzinnego Użhorodu na początku marca wysłali do Donbasu. No i ten oddział – jak już powiedziano: nowo stworzony – nie miał zupełnie żadnego transportu. Wojskowym wydano stary szkolny autobus. Do Donbasu z Użhorodu jest dalej niż do Wenecji, dlatego niedziwne, że ten żółty autobus popsuł się po drodze. Wojskowi niemal dobę przeczekali na mrozie – w pierwsze marcowe dni kraj jeszcze przebywał w chaosie, więc na pomoc niczego im nie wysłano. W rezultacie wojskowi, którzy – przypominam – jeszcze jakieś dwa tygodnie wcześniej byli cywilami, sami zrzucili się i za własne pieniądze przejechali ostatnie dwieście kilometrów taksówką. Ukraiński wojak, który wyrusza na front taksówką, to jeszcze jeden z symboli tej wojny.

Moje pierwsze dwa dżipy

Tak więc gdy wiosną roku 2022 usłyszałem od mojego przyjaciela, że jego oddział bardzo potrzebuje dżipa, pojawiła się we mnie naturalna chęć, by pomóc. Zacząłem szukać wśród znajomych i fundacji charytatywnych, które mogłyby szybko rozwiązać tę sprawę, ale zaraz uświadomiłem sobie, że tak szybko nikt tego nie zrobi. To znaczy trzeba szukać nie organizacji dobroczynnych, tylko spojrzeć w lustro i samemu brać się do roboty. Tego wieczora napisałem na Facebooku ogłoszenie, że zbieram pieniądze na dżipa dla oddziału wojskowego w Donbasie, i podałem numer mojego konta bankowego. Gdy się obudziłem, na moim rachunku były pieniądze na dwa dżipy.

Takim sposobem – jakby sama z siebie – została określona moja obecna sfera odpowiedzialności podczas tej wojny. Od kwietnia 2022 r. już nie jestem pisarzem, bo zupełnie niczego nie piszę. Zamiast tego zbieram pieniądze i kupuję samochody dla ukraińskiej armii. My z grupą osób myślących podobnie remontujemy je, malujemy w barwy maskujące i odwozimy prosto na front. Zgodnie ze stanem na dzisiaj kupiłem 98 aut dla Zbrojnych Sił Ukrainy i 15 razy jeździłem do wojskowych.

Wszystko to stało się możliwe dzięki moim czytelnikom, którzy wcześniej czytali moje teksty i przychodzili na prezentacje książek, a dzisiaj wspierają moją wolontariacką działalność swoimi pieniędzmi. To osobliwa przyjemność i uznanie dla pisarza – widzieć, jak twoi czytelnicy ufają ci w realnym życiu, rozumieją, że napisane wcześniej książki stworzyły niewidzialną, ale niezawodną wspólnotę. Pisarz, który niczego nie pisze, to także prawdopodobnie jeden z symboli tej wojny. Czasem żartuję, że czytelnicy tak aktywnie wysyłają mi swoje datki, żebym zajmował się właśnie samochodami i niczego więcej już nie tworzył.

Będę pisał o ludziach

Chociaż mam o czym pisać. Gdy jechaliśmy kolumną dżipów na wschód, a taka podróż zajmuje półtorej doby w jedną stronę, miałem dużo czasu na refleksje i marzenia. Podczas tych godzin wyobrażałem sobie moją pierwszą powojenną książkę. Ona będzie o wszystkim, tylko nie o samochodach. Po wojnie w ogóle kupię sobie rower i więcej nie będę nawet patrzył na samochody, bo tak mi doskwierają. I będę pisał dużo, nadrabiając pauzę wymuszoną przez wojnę.

Będę pisał o ludziach, o tym, co ludzkie, o sytuacjach i głosach. O wojnie jako prywatnym doświadczeniu, a nie geopolitycznym hymnie sakralnym. Napiszę o tym, jak strasznie było jechać po raz pierwszy z Użhorodu, w którym panował pokój, na frontowy Donbas. Ale kiedy dojechałem na miejsce, okazało się, że tam, obok wojny, strachu nie ma, bo strach to pojęcie wewnętrzne, a nie geograficzne.

Napiszę o jednym z kierowców naszej grupy, który podczas postoju w Słowiańsku szykował nam kanapki i rozciął rękę, otwierając puszkę z konserwą. Za pięćdziesiąt lat, gdy wnuki zapytają go: „Dziadku, a co ty robiłeś podczas wojny?”, on będzie mógł powiedzieć im prawdę: „Wiele opowiedzieć nie mogę, powiem tylko, że przelałem swoją krew w Słowiańsku”.

Nie napiszę tylko o rozmowie z jednym wojskowym, który przyjechał do domu na krótką przepustkę, przesadził z winem i zwierzał mi się: „Wiesz, ja chcę tylko jednego. To artyleryjska wojna, większość czasu siedzimy w okopach i modlimy się, żeby nie nakryły nas pociski ani bomby. Już dziewięć miesięcy jestem na wojnie, a wciąż nie widziałem w celowniku żadnego Rosjanina. Tak więc boję się, że spadnie na mnie bomba i umrę. Jestem gotowy umrzeć, nie boję się śmierci. Boję się śmierci od bomby, we śnie, podczas obiadu, za stołem albo – strach pomyśleć – w toalecie. Bomba przecież nie wybiera miejsca. Ja poszedłem na wojnę i zaakceptowałem możliwość śmierci, ale proszę tylko o jedno: niech zabije mnie człowiek, a nie bomba, niech zobaczę wroga na własne oczy. Niech Bóg daruje mi ostatnią ludzką łaskę – pozwoli zginąć z rąk człowieka. Czy ja proszę o tak wiele?!”.©

ANDRIJ LUBKA (ur. 1987) jest ukraińskim pisarzem, poetą i tłumaczem (m.in. z języka polskiego), a obecnie również wolontariuszem – organizuje pomoc dla armii. W Polsce ukazał się m.in. jego zbiór opowiadań „Killer” i powieść „Karbid”.

Lead i śródtytuły od redakcji „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Roasted Uganda