2009: wielki pokaz polityki historycznej

Rozmawiała Patrycja Bukalska

08.12.2009

Czyta się kilka minut

Janusz Reiter: Dyskusja o historii wpływa na mit założycielski nowej Europy - widać to było podczas obchodów końca komunizmu w Polsce czy Niemczech.

Patrycja Bukalska: W 2005 r. pisał Pan w "Tygodniku", że wprawdzie Europa jest coraz bardziej zintegrowana, ale pamięć historyczna jest odmienna w "starych" i "nowych" krajach. W tym roku po raz pierwszy polskim obchodom ważnych momentów XX-wiecznej historii - 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej i 20. rocznicy wyborów z 1989 r. - udało się nadać międzynarodowy charakter. Czy polska narracja przebiła się na Zachodzie?

Janusz Reiter: Nie jestem pewien, ale może za wcześnie, by to ocenić. Brałem udział w dyskusjach o roku 1989 w Stanach Zjednoczonych i w Niemczech. Coraz częściej słyszy się opowieść o upadku muru berlińskiego i demonstracjach w Pradze, Budapeszcie, Warszawie itd. Pewien wybitny amerykański polityk był zakłopotany, kiedy mu przypomniałem, że w Warszawie w listopadzie 1989 r. nikt nie wychodził na ulice, chyba że np. po zakupy, bo sprawa wolności została już rozstrzygnięta wcześniej. Z drugiej strony, mam jednak często wrażenie, że nasza narracja jest bardzo defensywna i wynika z poczucia, że znów ktoś nas nie docenia. Stąd bezsensowne polemiki, już to w sprawie roli Gorbaczowa, już to w kwestii upadku muru berlińskiego.

Gdy Europa Środkowa wchodziła do Unii, jej historią mało kto się interesował na Zachodzie. Łotwa i Estonia, które w swym ustawodawstwie miały zapisy ograniczające prawa wyborcze osób współpracujących z komunistycznym reżimem, wchodząc do Unii, musiały z nich zrezygnować. Tymczasem niedawno, przed wyborami nowych unijnych komisarzy, frakcja chadecka - największa w Parlamencie Europejskim - wydała deklarację, że komisarze nie powinni być obciążeni współpracą z dawnymi reżimami. Czy to zwiastun nowych tendencji, efekt wejścia do Unii państw postkomunistycznych, gdzie ta kwestia ma większe znaczenie niż na Zachodzie?

Jest to oczywiście tylko deklaracja polityczna, i to zaledwie jednej frakcji w Parlamencie Europejskim. Gdyby wywołała dyskusję polityczną, byłby to ważny sygnał. Parlament Europejski stałby się miejscem debaty ważnej dla Europy, bo właśnie w taki sposób kształtuje się przecież jej tożsamość. Ale nie jestem przekonany, że Parlament wykaże zainteresowanie taką dyskusją. Czy z obawy, że doprowadzi ona do podziałów (choć różnice są przecież częścią demokracji), czy po prostu z braku zainteresowania.

Czy w starej "Piętnastce" zdarzały się sytuacje, że problemy historyczne poszczególnych państw miały wpływ na decyzje podejmowane na forum Wspólnoty?

Wspólnoty Europejskie w ogóle były pomyślane jako swego rodzaju odpowiedź na doświadczenia historyczne Europy w XX w., na dwie wyniszczające wojny. W tym sensie można powiedzieć, że na początku Wspólnoty było bardzo dużo historii. Historii rozumianej jako przestroga.

Wspólnota z założenia były skierowana ku przyszłości. Tymczasem w krajach postkomunistycznych oceny najnowszej historii mają duże znaczenie polityczne. Czy ta cecha naszego regionu musi zostać dostrzeżona przez "starą" Unię?

Ta najnowsza historia, dla Polaków tak ważna jako część naszej tożsamości, ma dla Europy Zachodniej zupełnie inne znaczenie. Rok 1989 był przełomem dla naszej części Europy i dla Niemców. I dlatego Niemcy, część dawnego Zachodu i dawnego Wschodu, są krajem tak ważnym dla europejskiej wrażliwości historycznej. Niemcy mają też znacznie silniejsze instrumenty oddziaływania na europejską opinię publiczną. A przecież liczy się nie tylko, co się ma do powiedzenia, ale także do kogo się potrafi dotrzeć. Zresztą nie uważam, że to powód do obaw. Z Niemcami warto nie tylko współpracować, ale i ciekawie się spierać.

Wielu Polaków ma wrażenie może nie lekceważenia, ale niezrozumienia na Zachodzie naszej historii, także wśród tamtejszych polityków.

To prawda, ale proszę zauważyć, jaką międzynarodową karierę zrobił niemiecki film "Życie na podsłuchu", opowiadający o życiu w komunistycznych Niemczech Wschodnich, w warunkach totalnej inwigilacji społeczeństwa. Ten film pokazał bardzo specyficzne doświadczenie NRD, ale w takiej formie, która nie tylko mówi coś ważnego o tamtych czasach, ale jest czytelna właściwie wszędzie. Pytanie brzmi więc, czy my potrafimy opowiedzieć o tym, co nasze, specyficzne i odrębne, w taki sposób, aby zrozumieli to inni. Aby trafiło to do zbiorowej wyobraźni Europejczyków.

Kluczowy jest rodzaj przekazu?

Tak, a my akurat w tym nie jesteśmy najlepsi. Co nie zmienia faktu, że istnieje różnica wrażliwości, ale to naturalne. W końcu czy my jesteśmy aż tacy otwarci na wrażliwość historyczną innych narodów?

Nie chodzi o epatowanie naszym cierpieniem, ale o niektóre przekonania, trudne do przyjęcia. Zdarzyła mi się dyskusja z zachodnim historykiem, który zrównywał powojenną dominację ZSRR na Wschodzie z obecnością USA na Zachodzie.

Są rzeczy, które trudno zrozumieć ludziom z Zachodu. Tu między "nowymi" i "starymi" krajami Unii jest przepaść. Gdy w Paryżu czy Berlinie widzę młodego człowieka, który chodzi sobie z czerwoną gwiazdą na piersi, albo gdy w sklepie z pamiątkami sprzedawane są popiersia Stalina, to krew się we mnie burzy i mam wrażenie, że ci ludzie zupełnie nie rozumieją, co to znaczy. Taka odmienna percepcja u części zachodniej opinii publicznej ma długą tradycję: zrównywanie ZSRR i Ameryki, nawet z pewną skłonnością, aby większą część winy za zło tego świata przypisywać Ameryce. To irytujące, ale też jest dla nas wyzwaniem. Trzeba umieć stawić temu czoło, sam okrzyk oburzenia nic nie zmieni. Nie wolno okopywać się w szańcach naszej pamięci i narzekać, bo co z tego, że mamy rację, gdy do tej racji nikogo nie przekonamy.

Norman Davies powiedział kiedyś, że historia to również biznes. Czy Polska ma swój historyczny biznesplan? Jak sprawić, aby kupujący przyszli i na nasze "stoisko"?

Powstające Muzeum II Wojny Światowej czy Muzeum Historii Polski to być może znak, że tworzymy własny biznesplan. Ale to oczywiście nie wystarczy. Do Polski kiedyś przyjeżdżali z całego świata wybitni intelektualiści i artyści, przekonani, że tu się dzieje coś ważnego, co oni powinni zrozumieć. Oczywiście było w tym sporo mody, która szybko przeminęła. Ale dlaczego tak mało robimy, żeby zapraszać ciekawych, twórczych ludzi, dawać im stypendia? Istnieje organizacja Humanity in Action, której stypendyści, z Ameryki i Europy Zachodniej, przyjeżdżają na kilka tygodni do Polski. To młodzi zdolni ludzie. Ciekawie czyta się ich relacje z Polski. Jeden pisał, że na początku Polska wydawała mu się prowincjonalna, zacofana, ale potem zrozumiał, że tu się toczą spory o historię i spory o przyszłość, które mogą być fascynujące dla Amerykanina.

Czy w Europie ukształtuje się kiedyś wspólna narracja o najnowszej historii?

Nie jestem pewien, czy myślenie o historii może się zeuropeizować. Ważne jest raczej, aby narodowe myślenie o przeszłości nie tworzyło przepaści między państwami. Aby to było możliwe, trzeba umieć - jak powiedział francuski historyk Alfred Grosser - spojrzeć na własną historię z dystansu. W tej dyskusji, która się teraz toczy, kształtuje się mit założycielski nowej Europy. Obchody rocznicy obalenia komunizmu to był wielki pokaz polityki historycznej. Jej główni aktorzy to Niemcy, Polska, a także Rosja. Przemówienie premiera Putina 1 września na Westerplatte było tego przykładem. Rosja w tym roku chętnie przypominała Niemcom o jej udziale w zjednoczeniu tego narodu. To samo zresztą robili Amerykanie. I my oczywiście też. Ten mit założycielski jest ważny, bo będzie traktowany jako źródło moralnej legitymizacji dla polityki.

W 2005 r. pisał Pan w "Tygodniku", że Unia nie zintegruje się prawdziwie, jeśli jej obie strony - "stara" i "nowa" - nie zrozumieją, jaką drogę przeszły, zanim trafiły do wspólnej Europy. Czy pod koniec 2009 r. jesteśmy bliżej tak rozumianej integracji?

Mit założycielski, o którym mówiłem, nie zastąpi tego wcześniejszego, na którym zbudowana była dawna Wspólnota - tego, który odwołuje się głównie do dwóch wielkich wojen światowych. Jeśli rok 1989 stanie się częścią świadomości historycznej Europy, można będzie powiedzieć, że jesteśmy kontynentem zjednoczonym.

JANUSZ REITER (ur. 1952) jest prezesem Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie (www.csm.org.pl). Był ambasadorem Polski w Niemczech (w latach 1990-95) oraz w USA (w latach 2005-07). W 2005 r. opublikował na łamach "TP" tekst "Podzielona pamięć zjednoczonej Europy".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2009