Znośna lekkość bytu

Joanna Fabisiak: Gdy człowiekowi powiesz "tak", to ten człowiek odpowiada wzajemnością. Moja mama powtarzała: wymagaj od innych, ale nigdy ich nie dołuj. Potępiaj czyny, nie ludzi.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Elżbieta Isakiewicz: Kiedy umawiałyśmy się na spotkanie i zapytałam, jak by Pani nazwała swoją działalność, odpowiedziała Pani: zarażanie dobrem. Jak to się robi?

Joanna Fabisiak: Był rok 1990. Zostałam wybrana do samorządu, pełniłam funkcję sekretarza dzielnicy-gminy Żoliborz i m. in. nadzorując wydział kultury, współpracowałam młodzieżą. Ale wtedy coraz częściej słyszało się o całkiem innej aktywności nastolatków: jeden włamał się do sklepu, inny pobił kogoś dla zabawy - zgroza. Im więcej było takich zdarzeń, tym bardziej nie dawała mi spokoju pewna myśl: przecież ta młodzież nie jest zła, więc skąd jej agresja, brutalność? I zaczęłam dostrzegać związek między dokonującą się transformacją a tymi patologicznymi zachowaniami. Dawne autorytety diabli wzięli, a nowa rzeczywistość raczej odrzucała, niż kreowała bohaterów, więc już nie było wiadomo, kto był w porządku, a kto nie. Taki czas sprzyja utrwalaniu pseudoautorytetów i antywartości. Tymczasem z badań socjologicznych wynikało, że dla nastolatka największym autorytetem pozostaje matka, ale już w następnej kolejności rówieśnik. Więc szukałam czegoś, co mogłoby być dla młodych atrakcyjnym wzorcem właśnie na tym poziomie rówieśniczym.

Ale dlaczego Pani szukała? Skąd ten mus? Przecież nie jest Pani pedagogiem.

Nie wiem, dlaczego człowiek nagle czuje, że powinien coś zrobić. Ale kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że wszystkiemu winne są geny, czyli przede wszystkim mój dziadek Piotr.

Czemu?

Bo nie lada był z niego oryginał - odkąd pamiętam nosił szarą marynarkę, a w butonierce czerwony goździk. Miał w Warszawie majątek ziemski. I pewnego dnia postanowił podzielić się swoją ziemią z ubogimi sąsiadami. Sądzę, że tak jak dziadek za ich los, ja czułam podobną odpowiedzialność za młodych w swojej dzielnicy.

Jak w westernie

I co Pani zaoferowała?

Młodzieżowy wolontariat.

Dlaczego akurat to, a nie - powiedzmy - czytanie książek?

Bo gdy człowiek wie, że jest komuś potrzebny, czuje się dowartościowany, wzrasta jego godność i poczucie wartości. Gdy robi staruszce zakupy, to wie, że ktoś na niego czeka. Czuje się kimś.

Takie czynienie dobra z egoistycznych pobudek?

A dlaczego nie? Jeśli czynienie dobra sprawia nam przyjemność, to bardzo dobrze o nas świadczy. Mój problem był inny: co zrobić, żeby w wolontariat wciągnąć jak najwięcej młodych ludzi, co uczynić, żeby złapali bakcyla pomagania. A było wtedy w Warszawie siedem dzielnic-gmin. Więc zaproponowałam konkurs "Siedmiu Wspaniałych", jak tytuł tego słynnego westernu. Potem rozesłaliśmy informację do szkół z prośbą, by zgłaszały uczniów, którzy robią coś dobrego dla innych. Oj, nasłuchałam się wtedy różnych uszczypliwości: że matka Joanna od aniołów się znalazła, szarpie się kobiecina, nie wiedzieć po co. Konsekwentnie wspierała mnie tylko Alina Janowska-Zabłocka, aktorka, i burmistrz Józek Menes.

I co, haczyk został połknięty?

No pewnie. Popatrzyłam na tych Siedmiu Wspaniałych: buzie gładziutkie, dziecięce jeszcze, a oczy w nich świecą się z dumy jak żaróweczki, wszyscy oszołomieni uroczystością w urzędzie, oklaskami, gratulacjami rówieśników. A jeden nosił babuleńce opał, druga niepełnosprawnemu koledze dawała korepetycje, trzeci pomagał w schronisku dla zwierząt. I gdy tak na nich patrzyłam, pomyślałam sobie: trzeba zainteresować konkursem całą Polskę.

Miała Pani kogoś do pomocy?

A skąd, jeszcze nie. Przewertowałam książkę adresową i wysłałam dwa i pół tysiąca listów do wszystkich gmin w Polsce z informacją o konkursie.

Sama Pani wysłała?

No tak. Nakleiłam znaczki i wrzuciłam do skrzynki.

A kto za to płacił?

(Wzruszenie ramionami) Ja. W samorządzie zarobki są godziwe, to dlaczego miałam tych znaczków nie kupić. I proszę sobie wyobrazić, odpowiedziało 30 gmin. Tylko przez chwilę byłam zawiedziona, bo potem zrozumiałam, że aż w tylu miejscach znaleźli się odpowiadający za edukację urzędnicy, których ta idea porwała. Więc już następnego roku, żeby pomieścić Wspaniałych na kończącej konkurs gali, musieliśmy wynająć salę w Teatrze Komedia. A z roku na rok tych młodych przybywało, dołączały nowe miasta, już się tego nie dało ogarnąć sposobem chałupniczym i w 1998 roku koledzy z Polski wymusili powołanie fundacji. Przyszła mi do głowy jej nazwa: "Świat na Tak".

A lokal? Pracownicy?

Dostałam zgodę na podzielenie na pół mojego biura poselskiego. A na początku w Fundacji pracowali oczywiście wolontariusze. I niemal natychmiast stało się to miejsce niezwykłe.

Jak to?

Przychodzi na przykład chłopak z patologicznej rodziny: w domu alkoholizm, ojciec siedzi w więzieniu. I wyczuwam w tym chłopcu napięcie, patrzy spode łba, nieufnie, po chuligańsku. Mówię do niego: "Jasiu, skocz do sklepu po herbatę i jakieś ciastka, wyjmij z mojej torby portmonetkę (bo ja zawsze mam torbę otwartą i rzucam, gdzie popadnie). A ile tam jest pieniędzy?" - pyta on. A ja: "Nieważne" - a wiem, że jest dużo. I chłopak wraca, przynosi resztę co do grosza i mówi: "Sporo tej kasy było, nie bała się pani?" - i popatrzyliśmy na siebie. Od tego momentu zostaliśmy przyjaciółmi, choć dla mnie łatwa przyjaźń to nie jest.

Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś z tej tak zwanej trudnej młodzieży odmówił mi, gdy prosiłam o pomoc. Bo zaufanie procentuje, wyzwala ich z kompleksu gorszego, naznaczonego złem. I widzę, że gdy ten Jaś czy Grześ zachowa się uczciwie, gdy zyska przez to szacunek we własnych oczach, to i ta dzikość spojrzenia zanika. On się otwiera, odpręża, jakby odtajał po zamarznięciu. Przecież to cud.

Ale skąd ta pewność, że nie ulegnie pokusie?

Wie pani, ja ją chyba zawdzięczam mamie. Ona nigdy nikogo nie osądzała, od sądów, mawiała, to jest Pan Bóg. W 1941 roku urodziła pierwszą córkę, Marysię, i grała jej czasem na skrzypcach. Kiedyś przyszedł do domu rodziców stacjonujący w pobliżu Niemiec. Opowiedział o swojej córeczce, której też grał na skrzypcach, bardzo się o nią niepokoił. Potem poszedł na front. Wracając stamtąd, znów zaszedł do rodziców i gdy dowiedział się, że Marysia umarła, zapłakali razem. Także ja byłam uczona, że każdy jest trochę dobry, a trochę zły i nie warto w człowieku doszukiwać się bestii.

I nigdy taka postawa Pani nie zawiodła?

W efekcie końcowym nie, bo kiedy światu mówi się "tak", gdy człowiekowi powiesz "tak", to ten świat i ten człowiek odpowiadają wzajemnością. Moja mama powtarzała: wymagaj od innych, ale nigdy ich nie dołuj. Potępiaj czyny, nie ludzi. W domu obowiązywała zasada "wstyd za zło": zrobiłeś coś niedobrego, wyrządziłeś komuś krzywdę, to jeszcze nie koniec świata, tylko przyznaj się, przeproś i więcej tego nie rób. Ważne, żebyś szedł do przodu, dojrzewał, dorastał. Człowiek bardzo potrzebuje takiej afirmacyjnej postawy, a chyba najbardziej młody, czego dowodem to, co działo się w Fundacji.

Dzień na tak

A co się działo?

Czy pani wie, że już w rok po jej założeniu, tylu było wolontariuszy, że na galę przyznania nagród po kolejnej edycji konkursu okazał się za mały Teatr Narodowy? Nigdy tego nie zapomnę: ludzie siedzieli na schodach, na podłodze, ze cztery setki przyszło ich więcej niż teatr mógł pomieścić i włączył się alarm przeciwpożarowy. Więc od następnego roku zbieraliśmy się w wielkiej Sali Kongresowej. Właśnie tam w 2000 roku rzuciłam: niech w każdej szkole powstaną Kluby Ośmiu (czyli młodzieżowego wolontariatu). I dziś w całej Polsce jest ich blisko trzysta! Działają w nich tysiące nastoletnich wolontariuszy. To już jest czynienie dobra pełną parą, to manifestacja postawy życiowej na co dzień i od święta. Czy pani wie, że to myśmy wymyślili dziesięć lat temu Wigilie Polskie, te dla potrzebujących, pod gołym niebem? Dopiero potem podchwyciło tę ideę wiele miast. A czy pani wie, że wolontariusze organizują też wielki bal integracyjny dla niepełnosprawnej młodzieży? Boże drogi, jak oni się bawią, jak na tych wózkach śmigają, jak emocjonują się wyborami na królową i króla balu. Kiedy człowiek patrzy na ten taniec niepełnosprawnej dziewczyny i pełnosprawnego chłopaka albo odwrotnie, to sam ma poczucie uczestniczenia w jakimś misterium.

A czy to prawda, że wasi wolontariusze zlikwidowali dzień wagarowicza?

W każdym razie bardzo ograniczyli jego zły wpływ, narzucili mu inny styl. Bo myśmy już dawno wymyślili, że "Światu na Tak" potrzebny jest przynajmniej raz w roku "Dzień na Tak", takie imieniny tego pozytywnego świata. To było osiem lat temu. Młodzi, we Wrocławiu, podczas obrad kapituły Fundacji, mówią: "niech to będzie 21 marca, przesilenie zimy z wiosną". Ja na to: "oj, nie bardzo, po co wchodzić w konflikt z wagarowiczami". To były czasy, gdy na Agrykoli w Warszawie ich tabuny ścigała policja, bo się awanturowali. A ci moi młodzi uparli się i już. I dobrze zrobili. Zaczęło się od tego, że przygotowali sobie serduszka z masy solnej i rozdawali je przy metrze. Ludzie pytają: a co to za okazja? A młodzi: dziś po prostu jest "Dzień na Tak". Później wymyślali sobie na ten dzień różne akcje, zadania. W jednej szkole np. zapraszają do siebie seniorów, w drugiej odwiedzają chorych w szpitalu, organizują jakieś występy. Często, jak się o tym dowiadują matki, to pieką ciasta, ojcowie oferują transport samochodem - i tak łańcuch dobrej woli wydłuża się, dobro zakreśla coraz większy krąg.

Pancerz

Ci młodzi ludzie spotykają się z bezmiarem cudzego cierpienia, rozpaczy. Przecież nie są profesjonalistami. Jak Pani ich chroni przed załamaniem, zwątpieniem?

To zdumiewające, ale mam wrażenie, że dobro, które czynią, wyposaża ich w jakiś pancerz psychicznej dojrzałości. Jednak co roku organizujemy szkolenia, konferencje dla instruktorów, którzy pozyskują wolontariuszy, a sami przeszli wolontariacki staż, a także dla opiekunów: nauczycieli, pedagogów. Przygotowujemy poradnik, który przygotowuje młodych do pracy z różnymi grupami potrzebujących. Inaczej przecież rozmawia się z więźniami (w aresztach jest ogromne zapotrzebowanie na wolontariuszy), a inaczej z dzieckiem z sierocińca. Uczymy, jak nie dać się ponieść emocjom, gdy takie dziecko chwyta cię za rękaw i woła: weź mnie ze sobą, nie odchodź. Ale jestem przekonana, że żadna trauma nie jest w stanie przekreślić radości dawania.

A czy Pani sama jej doświadczyła?

Tak, bo w Fundacji każdy wolontariusz musi mieć podopiecznego.

Przez wiele lat odwiedzałam pewnego profesora kardiochirurgii, który po śmierci żony się załamał, a przecież wielokrotnie sam wspierał ludzi, gdy tracili w szpitalu najbliższych. Jednak jeszcze mocniejszym doświadczeniem było dla mnie spotkanie z Karolinką. Kiedy zadzwoniła znajoma i powiedziała, że jest dziewczyna, którą się trzeba zająć, Karolinka była w dziewiątym miesiącu ciąży i w ciężkiej depresji. Pochodziła z małej wioski. Do Warszawy przyjechała za pracą, ze słoikiem miodu z rodzicielskiej pasieki. Potem poznała chłopaka. Gdy rodzice dowiedzieli się o nieślubnym dziecku, wyrzekli się jej. No więc rozmawiam z Karolinką po raz pierwszy, bodaj na dwa tygodnie przed jej porodem, a ona mówi, że dziecko odda do adopcji i wyjedzie do Irlandii, tak jak jej koleżanka w takiej samej sytuacji. Ja na to: dziewczyno, jak to zrobisz, nigdy nie zaznasz spokoju, bo nie będziesz wiedziała, co się z nim dzieje. A tu Wielkanoc, Karolinka rodzi synka, ale nie ma dokąd wrócić, więc zabieram ją do nas, do domu. Nie przeczę, to był trudny czas dla mojej rodziny: obca kobieta, drący się noworodek. Ale potem znowu zaczęły się dziać cuda, to znaczy rodzice Karolinki wyciągnęli do niej rękę, odzyskała ich. Ona sama znalazła pracę i maleńki, ale własny kącik, zaczęła studia. Jak trzeba, wolontariusze dyżurują przy jej dziecku, żeby Karolinka nie opuszczała zajęć. A ta koleżanka, która oddała dziecko, tam w Irlandii choruje, nie może się pozbierać.

Czy to prawda, że Fundacja zatrudnia tylko trzy osoby?

Prawda. Ja od początku pracuję społecznie. Statut jest tak sformułowany, że bez zgody drugiej osoby i księgowej nie mam prawa wydać ani złotówki. Do rozporządzania pieniędzmi są oni. Ja je tylko zdobywam. Dzwonię do firm, banków. Piszemy pisma, wnioski, projekty zadaniowe, namawiamy wszystkich znajomych, żeby przekazali nam jeden procent od podatku.

Nie cierpi na tym Pani poselska godność?

Nie.

I nie przeszkadza Pani, że jest politykiem z drugiej ławki?

Ależ ja to uważam za zaletę! Gdybym siedziała w pierwszej, nie miałabym tyle czasu na pracę społeczną. Zresztą, zdradzę pani pewną tajemnicę: w pierwszej ławce toczą boje o lepszą Polskę. Ale z drugiej da się ją równie skutecznie zmieniać.

Sceptyk powie: pani poseł przesadza.

Nic a nic. To do mnie telefonują headhunterzy, którzy łowią pracowników do najlepszych zagranicznych firm, i proszą o listę wolontariuszy, bo wiedzą, że to sól tej ziemi: uczciwi, kreatywni, oddani, pasjonaci. Więc skoro te cechy są w stanie zmienić oblicze jakiegoś przedsiębiorstwa, to tak samo wpłyną na jakość życia w Polsce. Bo ja głęboko wierzę w wielką siłę małych kroczków pracy pozytywistycznej. Bo wiem, że każdy najdrobniejszy odruch wzajemnej życzliwości prędzej czy później zaprocentuje w życiu społecznym, każdy z pozoru nieistotny dobry gest.

Zawsze, kiedy o tym myślę, wspominam swoich rodziców, którzy na 1 maja nigdy nie wywieszali czerwonej flagi i do naszego domu na Ochocie co roku przychodzili milicjanci i wlepiali im mandat. A ja się tego strasznie wstydziłam. Powie ktoś: i słusznie, bo na co zdała się ta demonstracja, czy Polsce coś od tego przybyło? Owszem, przybyło. Bo po latach zrozumiałam, że ten konsekwentny, niewidoczny w szerszej skali obywatelski sprzeciw nauczył mnie szacunku dla najmniejszych nawet działań, które podkreślają ludzką godność.

Na co teraz zbiera Pani pieniądze?

Chciałabym, żeby w centrum Warszawy powstał integracyjny klub dla niepełnosprawnej młodzieży, ale taki z prawdziwego zdarzenia: na dole dyskoteka, na górze pracownie do rehabilitacji. A to po to, żeby ci ludzie opuścili swoje miejsce wiecznego internowania, jakim jest mieszkanie i szpital, żeby uczestniczyli w życiu kulturalnym Warszawy i w życiu towarzyskim rówieśników.

Ale przecież takie przedsięwzięcie wymaga ogromnych nakładów!

Wie pani, ja się nie martwię o pieniądze, po prostu wiem, że się znajdą. Tyle razy odwoływałam się już do mojego błogosławionego genetycznego dziedzictwa, więc zrobię to jeszcze raz. Otóż mój ojciec był wielkim optymistą, wciąż powtarzał, że wszystko będzie dobrze, co niesłychanie drażniło moją zasadniczą matkę. I ja mam po nim jakąś lekkość traktowania życia, to nie jest lekceważenie, tylko właśnie lekkość. Tak, myślę sobie, tej sprawy nie da się załatwić, to da się inaczej, nie teraz, to za chwilę. Jedyny problem polega na niemożności uchwycenia wszystkich wyzwań, jakie niesie życie, a przecież tyle jest do zrobienia.

I naprawdę nie ma Pani złych dni?

Nie, bo jak jest ciężko, to upominam swoją patronkę: no, moja droga, skoro potrafiłaś poprowadzić Francuzów przeciwko Anglikom i zwyciężyli, to bierz miecz i poprzecinaj te węzły i węzełki. I jest dobrze.

Joanna Fabisiak jest z wykształcenia polonistką. Ma męża i troje dzieci. Jest posłanką PO. Założona przez nią Fundacja "Świat na Tak" została nagrodzona w konkursie Pro Publico Bono ustanowionym przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności.

Chętni do pracy w wolontariacie mogą zadzwonić: (022) 629-35-75 albo zajrzeć na stronę: www.swiatnatak.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2008