Za tamtymi drzwiami

Talent Bacha trafił na niezwykły moment syntezy, którą wykorzystał on na wielką skalę w swej technice muzycznej. I to od razu w sposób doskonały.

10.12.2012

Czyta się kilka minut

Jan Sebastian Bach urodził się we właściwym miejscu, czyli takim, gdzie grajków ceniono i zapewniano im nawet skromne utrzymanie w kościołach i na dworach – w Turyngii. Do tego przyszedł na świat w rodzinie, w której po mieczu wszyscy zawsze na czymś grali. Nie był Mozartem, czyli cudownym dzieckiem, sam zapewniał, że wszystko durch Fleiss und Übung, a potwierdzono to dość niedawno sensacyjnym odkryciem w USA jego marnych młodzieńczych ćwiczeń w tak zwanej kolekcji Neumeistra.

Żony męczennice

Już jako młodzieniec załapał się na organistę i nie głodował, zrazu w Arnstadt, potem w Mühlhausen, ale jak poznał, jak to jest, czmychnął na dworskiego grajka do Weimaru, Köthen, a do Lipska na kantora przeniósł się nie dlatego, że tak bardzo nim być chciał, lecz ze względu na konieczną stabilność swej licznej rodziny i studia synów. Ale i tak narzekał – na zdrowe powietrze, bo zarabiał na nieboszczykach i nie zgadzało mu się w przewidywanych rachunkach ściśle prywatnych, o czym donosił przyjacielowi w naszym niemieckim wówczas Gdańsku. Był najemnikiem lipskich mieszczan, którzy cenili go umiarkowanie, ale i zapewnili utrzymanie przyzwoite, nie bardzo przejmując się jego mamrotaniem. Biedy nie cierpiał.

Jan Sebastian Bach i pastorzy! Bywało, że kompozytor miewał z nimi kłopoty, ale wszyscy oni dwustronnie określali swe obowiązki jednoznacznie, zgodnie z protestanckim, respektowanym porządkiem liturgicznym. Kantaty co niedziela, wykonywane dwa razy, bo w dwóch kościołach. Odpoczynek w wielkim poście i adwencie. Harówa jak w kopalni! Kompozytor dawał temu radę, bo musiał.

Miał ogromną rodzinę, dwie kolejne żony: Marię Barbarę z domu Bach, a potem Annę Magdalenę z domu Wülcken – Kinder, Küche, Kirche, dwadzieścioro dzieci na dwie raty (wyżyła połowa), czterech synów wykształcił na znakomitych kompozytorów. Niewiele o tej rodzinie jednak wiadomo, więc imano się nawet apokryfów. Wymarła ona już w połowie następnego stulecia. Pewne jest to, że nieprawdopodobnie wielki dorobek twórczy kompozytora wymagał ogromnych wysiłków całej jego rodziny, przede wszystkim dwóch kolejnych żon, bo to one zapewniły mu całkowitą koncentrację na wymaganej od niego przez pracodawców aktywności artystycznej i dobrze by było, aby i tę sprawę dokładniej zbadać, policzyć, poznać i tym wielce zacnym kobietom nawet teraz po wiekach podziękować na ich cześć organizowanym koncertem z darmowymi biletami dla wszystkich feministek!

Protestant i katolicyzm

Gdy Jan Sebastian Bach swe genialne JA zaczynał, w muzyce zachodnioeuropejskiej dobiegał końca prymat porządku linearnego (polifonia), którym wyłoniono nowy porządek pionowy, harmoniczny. Jednocześnie – wokalną realizację dźwięków dopełniono we Włoszech instrumentalną tak dalece, że w bardzo krótkim czasie te dwie różne koncepcje uznano za równoważne, a z czasem druga zdominowała pierwszą. Talent Bacha trafił na niezwykły moment syntezy, którą wykorzystał on – czy świadomie? – na wielką skalę w swej technice muzycznej. I to od razu w sposób doskonały. Tak nie zawsze bywało, wspomnijmy tu znakomitą kodyfikację polifonii wokalnej w twórczości Palestriny, ale i przydługą agonię harmoniki tonalnej w drugiej połowie XIX w., łagodzoną barwnymi plamami impresjonistów, kpinami Strawińskiego, dodekakofonią... – i mamy to, co mamy już prawie sto lat! A gdzie synteza? No cóż. Drugiego Bacha dotąd brak, chociaż niektórzy by chcieli i próbują.

W syntezie harmonicznie uregulowanego kontrapunktu Bach narzucił muzyce kinetyczną energię dziejącej się forma formans, regulowanej w schemacie fugi. Generatory dźwięku – narzędzia, czyli instrumenty, wykorzystywał po granice ich ówczesnych możliwości fizycznych (solowe partity, sonaty skrzypcowe), a jeśli zapraszał w obsadzie danego dzieła muzyków do jego wykonania, dbał sprawiedliwie o to, aby wszyscy coś do grania mieli. Kontrabasistom więc na tych stołkach niełatwo, a dęciacy ledwo zipią! Język niemiecki – to oczywiste! A jego deklamacja zawsze nienaganna, nawet tam, gdzie rywalizuje o lepsze w swej wersji wokalnej z instrumentalną.

Nie przeoczmy sylabicznych chorałów! Bach był z ducha na wskroś protestantem! Był nim zwłaszcza – co znowu oczywiste – w liturgicznej twórczości luterańskiej, w dostojeństwie niezwykłej twórczości organowej, paradoksalnie – komponowanej bodaj głównie dla satysfakcji własnej. Ale on, protestant bez zarzutu, sprawił swym konfesyjnym braciom nie lada ambaras – wielką, katolicką mszą, o której jedni twierdzą, że nią jest, a inni, że nie! O to toczy się spór i zawsze toczył się będzie, bo autograf istnieje, a syn kompozytora (Carl Philipp Emanuel) odnotował w swym katalogu: „Die grosse catholische Messe”. Warto tu pokrótce przypomnieć, jak to z tą mszą było. Jan Sebastian Bach marzył o tytule nadwornego muzyka króla polskiego, czyli naszego nieszczęsnego Augusta III, więc posłał do Drezna w 1733 r. tę właśnie mszę. Ale jako protestant – tylko „Kyrie” i „Gloria”. Ów tytuł otrzymał w 1736 r. i nic już nie musiał, choć na stare lata dołączył do tych dwóch części dalsze, które odrębnie, lecz nie wszystkie – były sporadycznie przydatne w nabożeństwach luterańskich. Powiązał je w katolicki „Cantus magnus” charakterystycznymi powtórzeniami i tym sposobem „Die Hohe Messe h-moll” stało się arcydziełem, niemającym sobie równych, chociaż w kościele na mszy mało przydatnym, bo za długim i zbyt wspaniałym.

Całkiem inne drzwi

Opowiadałem kiedyś o kantatach Bacha w radiowej Dwójce. Pewna śmiertelnie chora dziewczyna napisała w liście, że dla niej Bach jest nadwornym kompozytorem nieba! Zacytowałem na antenie! Słyszała, zdążyłem! A potem niedługo znalazłem się w szpitalu i leżałem z młodym klezmerem, takim co na imprezach całe noce, na każdym instrumencie, ze studiami na pół gwizdka, na odwyku i wylocie. Ignorował mnie, lekceważył, o nic nie pytał, a zorientował się, że ja z podobnej branży, bo prowokowałem, męczyłem. Nie reagował, a jeśli, to krótko, celnie.

– Chopin? – chandra za ojczyzną, ale w Paryżu!

– Szymanowski? – Niedoróbki, ale dobre, te na skrzypce!

– Beethoven? – Cepem po łbie i drygawki, lubiłem, teraz mniej!

– Mozart? – Haft złotą nitką bez guziołków. Cizie za tym, ja też...

– Webern? – Łypnął na mnie. – Lampki na choince!

– Penderecki? – plakat na jeden raz, ale ho! ho!

Zawahałem się, bo chciałem wpuścić szczeniaka tam, gdzie raki zimują, więc obłudnie, niby szeptem:

– No a Bach? – A ten gasnący chłopiec uniósł się z trudem na łokciach i powiedział mi tak:

– Panie! Odwal się pan! To są całkiem inne drzwi! Zamykane od środka!

Wróciłem wkrótce do domu, a on? Chyba za te drzwi... Kant powiadał ponoć, że muzyka nie operuje pojęciami, a nie wiedział, że ona łączy się z absolutem za drzwiami zamykanymi od środka...


Prof. Mirosław Perz (ur. 1933) jest muzykologiem, wieloletnim pracownikiem naukowym m.in. Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Uniwersytetu Warszawskiego, stałym współpracownikiem Programu II Polskiego Radia, autorem monografii Mikołaja Gomułki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Actus Humanus 2012