Z drugiej strony

Zajmowanie się turystami to nie tylko niezły sposób na zarabianie pieniędzy. To bezwzględny, wciągający nałóg - najbliższy chyba hazardowi.

01.07.2008

Czyta się kilka minut

Co roku w listopadzie, lecząc poharataną krtań i stopy, obiecuję sobie, że nigdy więcej do tego nie wrócę. Ale już w lutym, nerwowo przeglądając czyste jeszcze kartki nowego kalendarza, zaczynam odczuwać ekscytujące mrowienie w palcach: kiedy wreszcie się zacznie? Ten mechanizm powtarza się z niezwykłą regularnością - w moim przypadku (bo nie jestem odosobniona) od szesnastu już lat. Sprawdziłam, zaglądając do starej, wysłużonej legitymacji pilota turystycznego i przewodnika miejskiego.

Bo zajmowanie się gośćmi przyjeżdżającymi do Polski to nie tylko niezły sposób na zarabianie pieniędzy. To przede wszystkim bezwzględny, bez reszty wciągający nałóg - najbliższy chyba hazardowi.

Jak to grupa

Gra zaczyna się już na lotnisku. Wśród pasażerów, którzy (dlaczego zawsze tak chaotycznie?) wysypują się zza matowych drzwi z napisem "arrivals", trzeba najpierw rozpoznać nigdy dotąd niewidzianych "swoich". Nie ma przy tym co liczyć na przygotowaną wcześniej planszę gigantycznych rozmiarów z nazwą polskiej firmy, która współorganizowała wycieczkę (przynajmniej połowa turystów już podczas kontroli paszportowej zdążyła pogubić się w dziwnych znakach z pałeczkami i ogonkami, które - ich zdaniem - udają jedynie alfabet łaciński).

Nie pomaga też naiwne przekonanie, że grupa - jak to grupa - powinna się zgrupować: nawet po najkrótszym locie "posadzony" na lądzie turysta czuje się jak zwierzę wypuszczone z klatki. Zawsze da się uwieść automatowi z kawą albo kantorowi (jeśli, zanim go znaleźliśmy, zdążył już wymienić pieniądze, w żadnym wypadku nie wolno go informować, że w mieście kurs byłby z pewnością lepszy - sprawdzanie, ile złotówek uzyska się za 50 euro, staje się często dyscypliną sportową, rodzajem gry towarzyskiej integrującej grupę).

Uważać też trzeba na własną rutynę: tour-leader, który przyleciał jako opiekun reprezentujący zagranicznego kontrahenta, wcale nie musi wyglądać na kolegę po fachu (ostatnio rozglądałam się za wyrafinowanym znawcą włoskiego renesansu, autorem poczytnej biografii Michała Anioła, który miał towarzyszyć równie wyrafinowanej grupie niemieckich miłośników sztuki - nie spodziewałam się, że będzie wyglądał, jakby właśnie wracał z Tybetu).

Trwa walka z czasem. Jeśli odnajdę grupę, zanim zadzwoni niemiecki albo francuski kontrahent, zaniepokojony, że pilot nie dotarł na miejsce spotkania - dobry znak na całą podróż. Jeśli nie - zły omen. Na szczęście najczęściej się udaje.

Rozdanie drugie: spotkanie pilota z kierowcą autokaru. Wszyscy w branży wiedzą, że od tego, czy tych dwoje się polubi, zależy sukces najbliższego tygodnia. To zaś najczęściej rozstrzyga się już w ciągu kilku pierwszych minut, kiedy trzeba omówić program podróży. Jeżeli którakolwiek ze stron zacznie od narzekania, że w ciągu jednego dnia nie da się zwiedzić Zamku Królewskiego w Warszawie, klasztoru w Częstochowie i kopalni soli w Wieliczce, tak by najpóźniej na godzinę 18.00 zdążyć na kolację w Krakowie - sprawa jest przegrana. To wie przecież każdy kierowca i każdy pilot.

Ale wiadomo również, że dopiero przy rozliczeniu będzie można pozwolić sobie na zruganie osoby, która w imieniu biura podróży ułożyła - i sprzedała! - program niedający się zrealizować. Teraz trzeba po prostu rozwiązać problem i wykonać to, co wydaje się niemożliwe. W dodatku w taki sposób, by turysta nie poczuł się pospieszany, strofowany, zagubiony. Do końca powinien być przekonany, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Nawet wtedy, gdy nieoczekiwanie okazuje się, że autokar staje przed wiaduktem, pod którym - z racji gabarytów - nie jest w stanie przejechać (dobrze pamiętam tamtą podróż przez poniemieckie miasteczka Dolnego Śląska: nie było jeszcze GPS, a ja do dziś mogłabym przysiąc, że na mapie nie było żadnej wzmianki o przeszkodzie). Nawet wtedy, gdy most okazuje się niepewną kładką z drewnianych bali i z uśmiechem trzeba zmusić ponad setkę gości, by wysiedli i samodzielnie przenieśli ciężkie bagaże tak, aby trzy gigantyczne autokary mogły przejechać bezpiecznie.

Kolejne wyłożenie kart ma miejsce podczas "check-inu" w hotelu. Furda, jeśli starsza pani poruszająca się o kulach dostaje pokój na stryszku, gdzie nie dojeżdża winda. Zaprzyjaźnione dziewczyny z recepcji zawsze coś wymyślą. Paradoksalnie, znacznie gorzej, jeśli jakaś urocza dama, zapytana, czy w jej pokoju wszystko jest w porządku, ze znaczącym grymasem ust zauważy, że mydło w łazience nie pasuje do koloru fliz (autentyczne). Co zrobić w takiej sytuacji? Jedyna rada: bez słowa udać się do najbliższej drogerii po mydło odpowiedniego koloru.

Lekcja pokory

Z nadzieją, że "jeszcze się odegramy". Bo oto nadchodzi czas zwiedzania, odkrywania przed przybyszami z innych kultur tego, co naprawdę "moje". Każdy przewodnik ma własny sposób opowiadania (zaś niepisany kodeks honorowy zabrania podsłuchiwania się nawzajem). Dla mnie o wiele ważniejsze od natłoku dat i nazwisk jest wskazywanie sensów miasta i jego - wynikającej z historii - współczesnej mentalności.

Ileż wątków uruchamia choćby katedra wawelska, która, bądźmy szczerzy, pod względem artystycznym nie może konkurować z żadną katedrą francuską. Jednak stojąc przed pustym i niemal współczesnym, bo neogotyckim nagrobkiem Władysława Warneńczyka, najłatwiej wytłumaczyć... fenomen zaborów - bo przecież pomnik średniowiecznego króla, którego ciała nie znaleziono po przegranej bitwie przeciwko Turkom, powstał jako podręcznik polskiej historii i polskiej tożsamości, głównie dla tych, którzy korzystając z autonomii galicyjskiej przyjeżdżali do habsburskiego Krakowa z zaboru rosyjskiego. Po lekcję polskości.

A Kaplica Świętokrzyska - z fenomenalnymi, pskowskimi polichromiami, dowodem wschodnich gustów Władysława Jagiełły (monarchy bynajmniej nie barbarzyńskiego, wychowanego w wysublimowanym guście Bizancjum), a także z naturalistycznie-symbolicznym nagrobkiem Kazimierza Jagiellończyka, dziełem Wita Stwosza, szwabskiego arcymistrza "jesieni średniowiecza"? Nic nie wyjaśni lepiej naszego zawieszenia między Wschodem a Zachodem, owego niezrozumiałego we Francji czy Luksemburgu fenomenu Europy Środkowej.

Wielokrotne opowiadanie o katedrze wawelskiej nauczyło mnie czegoś jeszcze: pozwoliło odkryć twórczą wartość prowincjonalizmu. Od dawna nie wstydzę się już, że Kraków nie jest Paryżem. Co z tego, że świecimy światłem odbitym? W opowieści o prowincji ważne stają się kąty odbicia.

Jednocześnie oprowadzanie zagranicznych turystów uczy pokory: nie ma co cmokać z niesmakiem, jeśli ktoś zapyta, kiedy powstała "Solidarność" - w 1980 czy w 1990 r. Albo dlaczego unia z tak niewielkim krajem jak Litwa była dla nas tak ważna. Albo jakim cudem graniczyliśmy z Węgrami, skoro graniczymy ze Słowacją (po kilku latach praktyki pilota wiadomo już, jak bardzo przydaje się atlas historyczny w bagażu).

Czasem pytanie daje się przewidzieć z trzydziestosekundowym wyprzedzeniem. Ale cóż, odpowiadając, trzeba pamiętać, że nie jesteśmy pępkiem świata. Przy okazji warto też zrobić sobie rachunek sumienia z naszej wiedzy o Kapetyngach czy wojnie algierskiej. I korzystać z okazji, bo może się zdarzyć, że w grupie turystów pojawi się ktoś, kto jest świadkiem nie naszych historii, a zarazem ktoś, kto potrafi o nich pięknie opowiedzieć. Pilot nie jest wyłącznie narratorem. Bardzo często jego rolą pozostaje aktywne słuchanie.

W takich wypadkach okazuje się, że główną wygraną w tej grze bywają najbardziej nieoczekiwane spotkania. I tak, kiedyś zdarzyło mi się towarzyszyć grupie Rycerzy Grobu Pańskiego: podczas ich wizyty w należącym do zakonu bożogrobców sanktuarium w Miechowie zrozumiałam, że dystyngowani biznesmeni i dyrektorzy wielkich korporacji nie stają się Rycerzami wyłącznie ze snobizmu, że czasem kryje się za tym równie mocna, co dyskretna i odpowiedzialna pobożność.

Innym razem towarzyszyłam grupie zaangażowanych berlińskich feministek, które przyjechały do Krakowa wyłącznie po to, żeby zobaczyć jeden portret wiszący w Muzeum Czartoryskich - namalowała go Angelica Kauffmann, XVIII-wieczna patronka współczesnych ruchów kobiecych. Potem wspólnie odkrywałyśmy twórczość Olgi Boznańskiej, Marii Jaremy i Marty Deskur. To chyba wtedy przestałam śmiać się z feminizmu.

Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie dwa, nieporównywalne ze sobą wydarzenia: pierwsze - wynikające z przeszłości, drugie - zapowiadające przyszłość. Otóż pewnego wieczoru to ja zostałam oprowadzona po Krakowie przez drobną, starszą panią z grupy niemieckiej, którą się opiekowałam. Okazało się, że przyjechała tu jako dziecko: jej ojciec był nazistowskim urzędnikiem, oddelegowanym do pracy w Generalnym Gubernatorstwie. Zapamiętała budynek Poczty Głównej i bardzo chciała znowu go zobaczyć.

Kiedy weszłyśmy do obszernej hali na rogu ulic Westerplatte i Wielopole, rozpoczęła fascynującą opowieść o obrazach zapamiętanych w dzieciństwie: o urokliwości Plant i monumentalizmie gmachu Akademii Górniczo-Hutniczej (w czasie okupacji mieściła się tam siedziba rządu GG). "Wie pani, mam świadomość, że byliśmy tu okupantami. Ale, proszę mi wierzyć, to były najpiękniejsze lata mojego życia". Co miałam jej odpowiedzieć? Że mój dziadek w tym samym czasie stracił dom, który stał w miejscu, gdzie naziści zbudowali później swoje urzędnicze osiedle? Bardzo polubiłam starszą panią.

Drugie, całkiem niedawne spotkanie miało zupełnie inny charakter. Stałam w kościele Mariackim na wprost słynnego ołtarza - i miałam o nim opowiedzieć grupie francuskojęzycznych muzułmanów. Po raz pierwszy w mojej przewodnickiej karierze poczułam absolutną bezradność. Jak opowiedzieć o tym, co wydaje się oczywiste, komuś, kto posługuje się zupełnie innym kodem kulturowym? To zadanie na przyszłość.

***

To prawda, miałam wyjątkowe szczęście: pracę "w zawodzie" (który po latach stał się niezobowiązującym, acz wciągającym hobby) rozpoczęłam, kiedy Polska wychodziła z komunistycznego zamknięcia i kiedy Kraków wydawał się "nieodkrytą perłą" Europy. Wtedy przyjeżdżali tu jedynie pasjonaci, a moje miasto nie wystawiało jeszcze wszystkiego na sprzedaż. Teraz najbardziej zazdroszczę przewodnikom i pilotom pracującym w Rumunii czy Bułgarii. Przeżywają coś, czego my doświadczaliśmy kilkanaście lat temu. Coś, co nigdy już do nas nie wróci. Świeżość spotkania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2008