Wygnani z prime time’u

Telewizja nie potrzebuje inteligenta, on zaś nie potrzebuje telewizji. Ona jest dla niego zbyt plebejska, on dla niej – nie dość liczny. Czy w takim razie na małym ekranie jest jeszcze miejsce dla tych, którzy wymagają więcej?

13.03.2012

Czyta się kilka minut

Polski inteligent z wzajemnością nie lubi telewizji. Ta ostatnia niewiele ma mu do zaoferowania, on zaś nie jest łakomym kąskiem dla reklamodawców. Rodzimi nadawcy skutecznie pomijają więc widza inteligenta. Na co dzień traktowany jest po macoszemu, jeśli dobrze poszpera w programach, coś tam dla siebie w końcu znajdzie – choćby emitowany przez BBC Entertainment cykl „Czy Bóg istnieje?”. Rzecz z innej medialnej planety.

Stworzona przez Brytyjczyków dokumentalna seria nie przynosi odpowiedzi na postawione w jej tytule pytanie. Na szczęście nie dowiemy się z niej, czy Bóg jest, czy też nie. Dostaniemy natomiast kilka innych odpowiedzi. Między innymi o tym, co różni telewizję polską od brytyjskiej oraz intelektualne dyskusje Wyspiarzy i Polaków.

Bez dogmatu

Wystarczy lektura kilku pierwszych części serii BBC, by dostrzec, że, w przeciwieństwie do uczestników polskich dysput, większość jej bohaterów nie udaje stuprocentowej pewności swych racji. Opowiadając o teorii Darwina, Conor Cunningham nie licytuje się z zagorzałymi wyznawcami kreacjonizmu, ale pokazuje, jak odkrycia dziewiętnastowiecznego badacza zmieniały intelektualne trendy epoki i jaką cenę Darwin i jego rodzina zapłacili za odkrycia burzące kreacjonistyczną wizję świata. Bez jadu i intelektualnego zaślepienia irlandzki naukowiec opowiada o jednym z najważniejszych momentów w dziejach ludzkości, nie ferując przy tym ostatecznych wyroków.

Unika ich także Robert Winston, londyński ortodoksyjny Żyd, naukowiec, znawca medycyny i telewizyjny prezenter. Gdyby stworzony przez niego serial „Historia Boga” pokazywano polskim uczniom zamiast tradycyjnej katechezy, byłyby to z pewnością najbardziej wartościowe lekcje religii w życiu większości uczniów. Winston opowiada bowiem o religiach z żarem i intelektualną uczciwością. Otwarty na inne tradycje, stara się je zrozumieć, przede wszystkim zaś – nie oceniać.

Polscy twórcy telewizyjni na tym tle wypadają blado. Podczas gdy w angielskiej serii swoje poglądy wypowiadają tacy ludzie jak Richard Dawkins, czyli słynny gwiazdor intelektualista, i Robert Winston, laureat prestiżowej nagrody filmowej BAFTA, polska telewizja na ważne tematy milczy lub oddaje je w ręce zacietrzewionych radykałów. Jednym z tych, którzy najchętniej opowiadają u nas o religii, jest Wojciech Cejrowski, bosy podróżnik i prawicowiec celebryta. Nie ma oporów, by twierdzić, że darwiniści są naiwniakami, a teorie brytyjskiego przyrodnika nie są poparte dowodami (co innego teoria o boskim stworzeniu świata – ta posiada pełną dokumentację przebiegu), i chętnie wygłasza obraźliwe opinie na temat innych religii. Co wynika z jego religioznawczych dywagacji? Niewiele. Raz poczują się urażeni polscy buddyści, kiedy indziej – muzułmanie i ateiści, ale w telewizyjnych ramówkach nie znajdą oni przestrzeni do rozmowy polegającego na uczciwej wymianie myśli.

W rodzimych stacjach rozmawia się rzadko lub wcale. Częściej stawia się na siepaczy dość głośnych, by bronić swych uszu przed słowami oponentów, ale nie skłonnych do konfrontowania racji. Telewizja rezygnuje z poważnych debat, zastępując je publicystyczną nawalanką lub – modnymi w tzw. opiniotwórczych programach – debatami o konieczności debaty. Poważne rozmowy mają bowiem to do siebie, że są poważne. A powaga sprzedaje się słabo. Jest zbyt nudna, stawia wymagania i nie gwarantuje satysfakcji. W poważnej telewizyjnej rozmowie nie da się ulokować produktu, ugrać sondażowych punktów dla tego czy innego polityka, zaś bycie rozsądnym i umiarkowanym w poglądach dla gazetowego publicysty oznaczać może telewizyjną śmierć i brak zaproszeń przed kamery.

Polski widz lubi, gdy krew gotuje się w żyłach dyskutantów, a po obiektywie kamery spływają krople jadu. Twórcy publicystycznych programów doskonale zdają sobie z tego sprawę i wychodzą naprzeciw oczekiwaniom publiki, zapraszając do studia reprezentantów różnych plemion. Kazimiera Szczuka i Tomasz Terlikowski, Stefan Niesiołowski i Joachim Brudziński siadając naprzeciw siebie, nie stwarzają nawet iluzji, że interesuje ich rozmowa. Okopani na swych pozycjach z pogardą spoglądają na perorujących oponentów, by chwilę później dać się ponieść własnej prawdzie.

Zamiast rozmowy otrzymujemy więc przepychanki szamanów swojego plemienia, by sięgnąć do określenia Amosa Oza. Sęk w tym, że kolejni goście nie mówią we wspólnym języku, a prowadzący nie chcą być tłumaczami w ich rozmowach. Stają więc po jednej ze stron, wierząc, że przyszłość należy do mediów reprezentujących określone poglądy i grupy społeczne.

Rozproszeni

Gdzie w takim razie jest w telewizji miejsce dla intelektualisty? Nie bardzo wiadomo. Nie jest przy tym jasne, czy ów modelowy intelektualista w ogóle szuka własnej przestrzeni na małym ekranie. Ilustruje to przypadek TVP Kultura, która od lat z trudem walczy o widza. W wywiadach, udzielanych po objęciu stanowiska szefowej stacji, Katarzyna Janowska mówiła z nadzieją: „mam poczucie, że TVP Kultura nie ma na rynku konkurencji. Upatruję w tym dla nas ogromną szansę”. Problem w tym, że publiczna telewizja kulturalna wcale nie jest sama na placu boju. Co gorsze – rywale w wyścigu o uwagę widzów są rozproszeni i trudni do zidentyfikowania.

Ludzie zainteresowani kulturą mają dziś do wyboru różnorodne kanały dystrybucji treści – czasopisma internetowe poświęcone sztuce, portale tematyczne, stacje radiowe, programy telewizyjne przygotowywane przez komercyjne stacje filmowe i muzyczne... To z nimi musi dziś rywalizować nasz flagowy okręt kulturalny, a rozproszenie bezpośredniej konkurencji dodatkowo komplikuje sytuację publicznego nadawcy. Zadanie jest tym trudniejsze, że polski intelektualista, zwłaszcza młodszego pokolenia, coraz rzadziej korzysta z telewizji, sięgając do tych samych treści głównie za pośrednictwem internetu.

Przyglądając się wynikom TVP Kultura i wsłuchując w dyskusje o potrzebie misji w publicznej telewizji, dojść można do wniosku, że kultura jest w Polsce bożkiem, w którego wierzymy, lubimy mówić o tym, jak jest dla nas ważny, ale nie praktykujemy jego kultu. Wyniki oglądalności kulturalnych programów telewizji publicznej (całkiem zresztą udanych) nie pozwalają wierzyć w szczerość zapewnień o głodzie intelektualnych inspiracji. Telewidz znad Wisły wstydzi się przyznawać do swych odbiorczych upodobań, deklaruje potrzebę kultury wysokiej, ale ogląda to samo, co zawsze. Czyli tę niską. Narzekamy na telewizyjne pyskówki polityków, ale to właśnie one przyciągają nas przed telewizory, nie zaś wykłady o filozofii, które w TVP Kultura wygłaszali profesorowie Zbigniew Mikołejko i Jan Hartman, lub też udany program Kamila Dąbrowy „Kultura, głupcze!”.

Badania telemetryczne nie kłamią, a ich prawd słuchają zarządzający telewizją. Chętnie więc dostarczają nam wstydliwych przyjemności – serwują to, czym może nie lubimy się chwalić, ale co chcemy oglądać. Kiedy w związku ze sprawą „Madzi z Sosnowca” Krzysztof Rutkowski urządził sobie medialny festiwal, media miotały gromy pogardy wobec detektywa bez licencji. Etyczne uniesienie środowiska dziennikarskiego trwało jednak krótko, a polski szeryf Callahan gościł kolejno w programach Tomasza Lisa i Moniki Olejnik, Bogdana Rymanowskiego i innych dziennikarzy.

W milczeniu

Przypadek Rutkowskiego po raz wtóry pokazywał słabość środowiska, które ochoczo rozprawia o upadku branży, widząc jego korzenie daleko od siebie. Pokazał także, jak bezproduktywne są utyskiwania intelektualistów na poziom rodzimego dziennikarstwa. Lekceważeni przez mainstreamowe media inteligenci odwzajemniają lekceważący stosunek.

Ostatnia duża debata o telewizji odbyła się w Polsce przeszło dziesięć lat temu, gdy na małych ekranach pojawił się program „Big Brother”. Wówczas o mediach wypowiadali się pisarze i wykładowcy, reżyserzy i publicyści. Profesor Jacek Hołówka dzielił się wówczas nadzieją na nawrócenie ku mądrości, Mariusz Szczygieł zwierzał się z braku takowej nadziei, a Joanna Olech na łamach „Tygodnika” publikowała żarliwy, poruszający tekst o trudnym losie inteligenta. Podsumowując nieco histeryczną dyskusję o „Big Brotherze”, medioznawca Tomasz Goban-Klass napisał wówczas artykuł, którego mottem były słowa Seneki „Nie płacz, nie przeklinaj, zrozum”.

Wtedy wydawały się całkiem na miejscu. Dziś jednak taka odezwa jawi się jako nieadekwatna wobec dyskusji o miejscu inteligencji w przestrzeni medialnej. Bo postulowane w niej zrozumienie mechanizmów rządzących telewizją u inteligenta wywołać musi zarówno płacz, jak i przekleństwa. W ciągu dekady, która minęła od czasu „Big Brothera”, inteligenci zostali bowiem pozbawieni części własnej przestrzeni, części zaś zrzekli się sami. Wypchnięty z telewizyjnego prime time’u intelektualista jest trochę jak Adaś Miauczyński w „Dniu świra” pomstujący na „prostaków ze sztachetą w ręku” – chętnie widzi w sobie umęczonego mesjasza i ostoję wszelkich wartości, ale nie potrafi i nie chce walczyć o swoje miejsce w świecie rządzonym przez masowe gusta.

Środowiska związane z Kongresem Kultury Polskiej słusznie domagają się zwiększenia budżetowych nakładów na kulturę. Coraz częściej rozumieją też, że część finansowych nakładów musi zostać przeznaczona na promowanie kultury, a nie tylko jej wytwarzanie. W przeciwnym razie kultura zostanie skazana na funkcjonowanie w elitarnych gettach.

Współczesna inteligencja wydaje się zupełnie rozproszona – nie ma jednej twarzy żoliborskiego profesora, gdańskiego pisarza czy krakowskiego doktora, ale bardzo różnorodne oblicza. O byciu inteligentem z pewnością nie decyduje dziś stopień naukowy ani ścieżka zawodowa. W kraju, gdzie inteligencji ubywa równie szybko, co przybywa magistrów, kluczem w walce o stan polskiej kultury musi być zjednoczenie jej środowisk i poszerzenie grupy odbiorców. W innym przypadku postulaty dofinansowywania teatrów, galerii, filmów i czasopism będą jedynie przejawem stadnego egoizmu. Powodowanego szlachetnymi pobudkami, ale rynkowo i społecznie nieuzasadnionego. Ludzie zarządzający polską kulturą muszą więc znaleźć sposób na dotarcie do nowej publiczności i jej przyciągnięcie – bez populizmu, ale i bez koturnowości. Okrutna zasada „adaptuj się lub giń” także tutaj znajduje zastosowanie.

Ukłony populistów

Widzowie nie próbują zawracać medialnych decydentów z drogi ku tabloidyzacji telewizji. Z anteny dawno już zniknęły programy, na których wychowywały się pokolenia – „Ojczyzna polszczyzna”, „Pegaz” czy „Ogród sztuk”, a opowieści o medialnej sławie księdza Tischnera czy prof. Kołakowskiego są wspomnieniem złotej telewizyjnej przeszłości. Dużo bardziej odległej, niż wskazywałby na to upływ czasu.

We współczesnych mediach nauka i kultura staje się częścią merkantylnego porządku – aby zainteresować nią publiczność, należy opakować treść w efektowną formę. Nie jest to wina samych nadawców – ci podążają za naszym zbiorowym gustem. Śledząc wyniki oglądalności programu „Tomasz Lis na żywo” można odnieść wrażenie, że zapraszanie do studia serialowych aktorek, by jako ekspertki opowiadały o psychologii traumy, a także inne ukłony w stronę medialnego populizmu nie tylko nie odstraszają widzów opiniotwórczego programu, ale wręcz zwiększają udział w rynku.

Polscy widzowie coraz mniej wymagają od telewizji. Chętnie na nią narzekają, ale gdy ta wychodzi naprzeciw ambitnym oczekiwaniom, sięgają po lekkostrawną rozrywkę. Tym, którzy na małym ekranie chcą oglądać produkcje nieobrażające ich inteligencji i jakkolwiek inspirujące, pozostaje korzystać z dobrodziejstw zagranicznych stacji telewizyjnych. Tam znaleźć możemy znakomite seriale, interesujące debaty i dokumenty, których bohaterowie naprawdę starają się znaleźć odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania.

Rozmarzony inteligent rzewnie spogląda na brytyjskie podwórko. Anglicy pokazują bowiem, że misję można przekuć w komercyjny sukces, a kultura i nauka z pewnością nie są nudne. W związku z dwusetną rocznicą urodzin Charlesa Dickensa w Londynie przygotowano więc trzyodcinkową adaptację „Wielkich nadziei”. Komercyjnym strzałem w dziesiątkę okazał się „Sherlock”, który literaturę Conan Doyle’a przenosi we współczesność, i serial „Szkarłatny płatek i biały” według głośnej powieści Michaela Fabera. Co więcej – brytyjską telewizję stać także na autotematyczny namysł i krytyczne spojrzenie na rolę mediów w świecie. Przygotowana przez Channel 4 miniseria „Black Mirror” jest jednym z najciekawszych serialowych eksperymentów ostatnich lat, odważną opowieścią o zagrożeniach płynących ze strony czwartej władzy i postępującego urynkowienia mediów.

Na polskim podwórku podobne produkcje nie pojawią się jeszcze długo. Jesteśmy na tyle małym medialnym rynkiem, że rządzić nim musi masowa publiczność z jej aspiracjami. O ile bowiem telewizyjny biznes na świecie od wielu lat zmienia się, i coraz więcej miejsca zajmują archipelagi nisz, o tyle w Polsce wciąż rządzi masa, a nadawcy walczą w wyścigu o jak najszerszy udział w rynku, nie wysilając się na jego dywersyfikację. Inteligent wędruje więc po kanałach tematycznych zagranicznych nadawców, bo tylko tam znajdzie intelektualną satysfakcję.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2012