Wsparcie dla małych bohaterów

W starych, tradycyjnych strukturach - takich jak państwo, naród, Kościół - ludzie nie znajdują już odpowiedzi na swoje potrzeby i szukają czegoś nowego. (…) Zmienia się kontekst i struktura, w jakiej żył człowiek. Wartości zaczyna nabierać to, co po angielsku nazywa się community, czyli wspólnota. Ludzie organizują się według prywatnych potrzeb i zainteresowań, rozwija się patriotyzm nie w skali narodu czy państwa, ale właśnie w skali małej community.Ryszard Kapuściński.

19.06.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Ci, którzy zajmują się profesjonalnym opisem wspólnoty lokalnej, rozróżniają wspólnotę od społeczności lokalnej. Twierdzą, że o ile społeczności lokalne - zwarte i wyodrębnione terytorialnie - mają zwykle cechy wspólnot, o tyle wspólnoty nie dają się sprowadzić do społeczności lokalnych. Wspólnota istnieje i trwa dzięki określonym stosunkom wewnętrznym w niej panującym, a społeczność lokalna - dzięki związkom z terytorium, na którym się ukształtowała. W codziennym życiu pojęcia te stosujemy wymiennie. Każdy należy do jakichś wspólnot, realizując w nich rozmaite cele czy zaspokajając potrzeby życiowe. Podstawowe, wspólne dla wszystkich wspólnoty układają się w pewną hierarchię - wspólnota wyższego rzędu zawiera w sobie te niższe: naród, region, gmina, dzielnica.

W Polsce ta hierarchia w 2004 r. rozszerzyła się o jeszcze jeden element - Unię Europejską, nota bene nazywaną także Wspólnotą. Co niesie ze sobą takie rozszerzenie? Czy tylko możliwości, czy także ograniczenia? A może i niebezpieczeństwa? Co zrobić, by emigrując lub zostając w Mikołajkach, Żywcu czy Stargardzie, pogodzić swoją lokalność z rozumieniem problemów, wyzwań i korzyści wynikających z bycia w znacznie większej wspólnocie.

Społeczeństwo

europejskie

Możliwości jest kilka. Można nową sytuację potraktować jako możliwość potencjalnego konfliktu: wartości, interesów, tradycji. To postawa często dająca o sobie znać podczas dyskusji publicznych, choćby przy okazji aborcji czy eutanazji. Wytwarza perspektywę, w której najważniejsze jest zabezpieczenie interesu narodowego, wykorzystanie do cna wszystkich możliwości, w zamian oddając tak mało, jak się da. Zrozumiałe, bo przecież bliższa koszula ciału. Czy nie jest jednak tak, że w dłuższej perspektywie bardziej opłacalne jest łączenie: interesu lokalnego, także narodowego, z dobrem większej wspólnoty, która bierze pod uwagę czynniki inne niż tylko te, które dobrze widać z perspektywy polskiego grajdołka?

To ważne dylematy, ale przecież nie tylko nasze i posiadające swoją tradycję. José Ortega y Gasset, hiszpański socjolog, po części temu zagadnieniu poświęcił serię esejów "Rozmyślania o Europie". W jego przekonaniu Europa oznacza społeczeństwo istniejące od czasów cesarstwa rzymskiego, którego obywatele żyją od wieków jednocześnie w dwóch wymiarach. Jeden z nich był związany z partykularną świadomością narodową, "drugi natomiast był określany przez szeroko pojętą wspólnotę, której system wartości, zwyczaje i obyczaje kształtowały się już od czasów starożytnej Grecji, a następnie był rozwijany przez cywilizację cesarstwa rzymskiego i kulturę, jaką na obszarze Europy ukształtowało chrześcijaństwo. Ta druga forma (...) posiadała od początku swojego istnienia charakter bardziej subtelny i trudny do zauważenia, stanowiła rodzaj tła, na którym rozgrywały się wypadki z życia narodów" (ze wstępu Krzysztofa Polita).

Sam Ortega y Gasset pisał tak: "Z jednej strony zarówno feudał, jak i rolnik żyli na swoim kawałku ziemi, na swej roli o bardzo ciasnym horyzoncie. To była część ich życia najbardziej pełna treści, najbardziej osobista, odpowiadająca ich mentalności. Z drugiej - odczuwali swą przynależność do ogromnego obszaru historycznego, którym był cały Zachód. Stamtąd docierały do nich rozliczne zasady, normy, techniki, nauki, opowieści, obrazy - były to (...) pozostałości cywilizacji rzymskiej. To drugie życie było z konieczności czymś niejasnym, nałożonym na bezpośrednią spontaniczność. Cały ów inny układ zwyczajów dochodził jakby z zewnątrz do tych nowych ludzi, którzy przyjmowali go w siebie i usiłowali znaleźć w tym gigantycznym obszarze miejsce dla swego życia".

Ślady podobnego myślenia pojawiały się w czasie kampanii poprzedzającej referendum w sprawie wejścia Polski do Unii. Jakże często - z różnych stron - padały hasła o powrocie do Europy, do której cywilizacji, wartości, tradycji Polska zawsze należała; że tam jest nasze właściwe i jedyne miejsce.

Czy umiemy - już będąc formalnie członkiem tej Wspólnoty - korzystać z przysługujących praw, ale i wypełniać obowiązki? Na ile mają dla nas znaczenie propozycje zapisów w projekcie Traktatu Konstytucyjnego, jak chociażby ten: "Niniejsza Karta [Praw Podstawowych] potwierdza (...) prawa wynikające zwłaszcza z tradycji konstytucyjnych i zobowiązań międzynarodowych wspólnych Państwom Członkowskim (...). Korzystanie z tych praw rodzi odpowiedzialność i nakłada obowiązki wobec innych osób, wspólnoty ludzkiej i przyszłych pokoleń"?

Między mieszkańcem

a obywatelem

Niezależnie od tego, czy za kontekst przyjmiemy Unię Europejską, czy ograniczymy się do polskiego "podwórka", wobec powyższych sformułowań przybieramy dwie postawy: mieszkańca i obywatela. Mieszkańcem byłaby osoba, która zamieszkując gminę czy kraj jest członkiem prawnie określonej wspólnoty, ma więc pewne prawa i obowiązki. Z praw stara się korzystać w jak najpełniejszym wymiarze, zaś obowiązki spełnia w wymiarze minimalnym, np. udział w wyborach traktuje jako możliwość, a nie obowiązek. Cechą tej postawy jest bierność. Obywatel z kolei traktuje obywatelstwo w kategoriach obowiązku, powinności. Można tu za Władysławem Stróżewskim mówić o dwóch etykach, zaś "etyka obywatelska jest etyką powinności, etyką obowiązku. (...) etyka obywatela to etyka odpowiedzialności".

Podział na biernych mieszkańców i aktywnych obywateli nabiera w nowej sytuacji innego znaczenia. Można być tak samo dobrze jedynie mieszkańcem Unii, a obywatelem swojej małej ojczyzny, jak obywatelem Europy, a w swojej społeczności lokalnej jedynie mieszkańcem.

W końcu bycie mieszkańcem Unii niesie ze sobą pewne prawa: swobodnego podróżowania, wyboru miejsca pobytu czy prawie swobodnego podjęcia pracy. W ciągu kilku godzin z mieszkańca Słupska, Elbląga, Małkini można stać się mieszkańcem Manchesteru, Dublina, Madrytu, stając się członkiem innej wspólnoty czy społeczności lokalnej. Biorąc pod uwagę możliwość przeniesienia się czy migracji naszych dzieci lub przyjaciół, wiedza o funkcjonowaniu Wspólnoty Europejskiej przestaje być czymś abstrakcyjnym.

Dobro wspólne

Ale nawet w Polsce możliwości "skorzystania na Unii" są niebagatelne. Na przyspieszonych kursach przekonują się o tym przedsiębiorcy, rolnicy, działacze pozarządowi i samorządowi. Po starym, dobrym PHARE przyszedł czas na Fundusze Strukturalne. Pierwsze dwa lata korzystania z nich było, jak się okazuje, jedynie rozgrzewką. W ciągu najbliższych siedmiu lat dostępne środki osiągną niebotyczną kwotę 67 mld euro. Mieszkaniec Unii widzi już oczyma wyobraźni pojawiające się możliwości i sen z oczu spędza mu pytanie: jak się do nich dobrać?

Obywatel ma gorzej. Wie już, że pieniądze to jedno - warto wykorzystać je z sensem - ale odpowiedzialność to druga strona medalu. Nawet jeśli zgodzić się z koncepcją Krzysztofa Pomiana (wywiad Jacka Żakowskiego "Koniec", wyd. Sic!, Warszawa 2006), że "nikt nie rodzi się Europejczykiem", obywatel już widzi, że dobrze byłoby szybko się nim stać. Dlatego choćby, że wykorzystanie pieniędzy na rozwój Polski oznacza uczestniczenie w procesie rozwojowym całej Unii Europejskiej oraz współuczestniczenie w kształtowaniu kierunków tego rozwoju, jego tempa i konsekwencji. Tak jak on - obywatel - nie jest samotną wyspą, tak samotną wyspą nie jest Mława, Belfast, Bilbao. A decyzje podejmowane tu i teraz wpływają, a przynajmniej mogą wpływać, na decyzje podejmowane gdzie indziej i kiedy indziej (choćby

kazus Doliny Rospudy).

Wykorzystanie możliwości, jakie niesie członkostwo w Unii, nie jest ani proste, ani oczywiste. Można przyjmować różne lokalne lub krajowe strategie, jedne - jak w przypadku Irlandii - prowadzą do sukcesu, inne - jak w Grecji - od sukcesu raczej oddalają. Część tych strategicznych decyzji zapada na poziomie całej Unii, większość na szczeblu centralnym, ale i tak wiele z nich to sprawa regionu albo gminy. Gmina, a więc jej władze, ale także świadomi swoich praw i obowiązków obywatele.Dotychczasowe polskie doświadczenia pokazują jednak, że najczęściej brakuje myślenia strategicznego, nawet na poziomie lokalnym. Po prostu - łatwiej być mieszkańcem: nie interesować się tym, co robią politycy (choćby lokalni), nie zajmować się złożonością procesów i ich zależnościami, ograniczać się do wykorzystywania wszelkich możliwości do poprawy swojego tylko losu. O ileż prościej jest zgodzić się na przebieg autostrady przez unikalny rezerwat - oby tylko jak najszybciej za oknem przestały hałasować tiry - niż zobaczyć konsekwencje zniszczenia go choćby z perspektywy dobra regionu (o interesie Polski czy Unii Europejskiej nie wspominając).

Wiele wspólnot lokalnych dostrzegło w Unii szansę. Ich przedstawicieli zobaczyć można, jak lobbują w Brukseli, walczą o swoje produkty regionalne, promują walory swoich miast. Zobaczyć też można innych, którzy w Unii widzą ostatnią deskę ratunku w walce przeciwko swoim władzom lokalnym, np. obywatele jednej z warszawskich gmin, od lat starający się o zachowanie rezerwatu, na terenie którego władze miasta uparcie chcą wybudować spalarnię obsługującą prawie całą stolicę. Z takim samym przekonaniem walczą wszelkimi środkami - w swojej gminie, kraju i Unii - o zaniechanie tego projektu, jak augustowianie (w każdym razie ich część) o jak najszybszą budowę autostrady. Jedni i drudzy bardzo aktywni! Którzy są lepszymi obywatelami? I czego? Społeczności lokalnej, Polski, Unii Europejskiej? Którzy z nich bardziej myślą w kategoriach wspólnego dobra?

W "globalnej wiosce" wcześniej czy później dojdzie nie tylko do zderzenia wartości, ale przede wszystkim interesów. Miarą dojrzałości obywatela (ale przecież nie tylko! władze publiczne również mają tu do odegrania swoją rolę) będzie wtedy umiejętność spojrzenia z innej perspektywy: na swoje i wspólne dobro czy interes, swoją i innych aktywność. I znalezienia najlepszego - w tak widzianej sprawie - rozwiązania. Także ustąpienia. Mieszkańcowi taka postawa będzie obca, obywatel musi umieć się z nią zmierzyć. "Nikt nie zajmuje swojego miejsca w większej społeczności bardziej celowo niż człowiek, który potrafi wybiegać wzrokiem ponad swoje miejsce, który przenika i ogarnia nie tylko to miejsce, lecz także ową delikatną linię graniczną, gdzie przechodzi ono i wrasta w większą społeczność" - jak pisał, nie zawsze chętnie cytowany, J. G. Fichte w "Filozofii wolnomularza".

Obywatelem się jest

albo nie

Z prowadzonych badań wynika, że 64 proc. Polaków postrzega członkostwo w Unii Europejskiej pozytywnie, a 48 proc. dobrze ocenia jego wpływ na sytuację kraju. Opowiadają się za zintegrowaną Unią, dysponującą silnymi instytucjami oraz za zacieśnieniem współpracy wszystkich państw członkowskich (69 proc.). Dużym poparciem (68 proc.) cieszy się idea stworzenia unijnej konstytucji, odrzuconej w referendach przez Francuzów i Holendrów. Znaczna część Polaków twierdzi, że traktat konstytucyjny jest niezbędny dla usprawnienia działania UE (59 proc.) i jest w interesie zwykłych mieszkańców (49 proc.). Ilu z nich jednak jest zdania, że coś do nich i od nich w tej Unii zależy? Ilu z nich przyjmuje także - oprócz profitów - przykre obowiązki wynikające z uczestniczenia np. we wspólnym porządku prawnym? To na co dzień mniej widać.

Wiadomo już, że tam gdzieś daleko w Brukseli istnieją jakieś instytucje, które - gdy wyczerpią się wszystkie możliwości interwencji w kraju - pomogą. Wiedzą o tym indywidualni obywatele (choćby przykład Alicji Tysiąc), organizacje obywateli (np. związki zawodowe), samorządy, a także inne organizacje: fundacje, stowarzyszenia czy ich federacje. Kto jednak z wymienionych rzeczywiście zainteresowany jest Unią wtedy, gdy chodzi o ustąpienie na rzecz innych interesów? Ilu uważa, że ma jakieś inne realne obowiązki wobec większej wspólnoty niż tylko oddanie głosu w wyborach do Parlamentu Europejskiego (a i to nie wszyscy)?

Umiarkowane zainteresowanie sprawami publicznymi (mierzone frekwencją w wyborach krajowych) oraz spadająca liczba członków w różnego rodzaju organizacjach obywatelskich (tak związkach zawodowych, jak organizacjach pozarządowych), obserwowane w Polsce w ostatnim czasie, nie napawają optymizmem. Jeśli bowiem trudno jest być aktywnym obywatelem we własnym kraju, skąd czerpać wiarę, że na szerszym forum ujawnią się jakieś pokłady zaangażowania? Wiara w to, że nie będąc obywatelem swojego kraju, można stać się obywatelem Europy, wydaje się graniczyć z naiwnością. Może potrzeba więcej czasu, nadzwyczajnych działań i koncepcji (także edukacyjnych), które pozwolą wyzwolić energię niezbędną do aktywności obywatelskiej.

Pojawiające się gdzieniegdzie prześwity nadziei: pomysły edukacyjne, inicjatywy obywatelskie, ludzie, wokół których ożywa społeczność lokalna, warte są zainteresowania i upowszechnienia. Tam zaczyna się wspólnota, której - jak uważał Ryszard Kapuściński - brakuje współczesnemu człowiekowi, tam zaczyna się widzenie dalej niż czubek własnego nosa. "Możliwe, że jako naród wykorzystaliśmy już swój przydział na bohaterów w tym wieku. Musimy wspierać naszych małych bohaterów" - pisała o Indiach Arundhati Roy, autorka bestsellerowej książki "Dzieci mniejszego boga". Czy nie stosuje się to i do nas, Polaków XXI wieku?

MARZENA MENDZA-DROZD jest członkinią Stowarzyszenia na rzecz Forum Inicjatyw Pozarządowych, Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego oraz Rady Działalności Pożytku Publicznego. Od lat zajmuje się teorią i praktyką działania organizacji pozarządowych.

PIOTR FRĄCZAK pracuje w Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, jest wiceprezesem Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych, autorem wielu publikacji poświęconych teo­rii i promocji idei społeczeństwa obywatelskiego i trzeciego sektora.

Cytat z Ryszarda Kapuścińskiego pochodzi z książki Artura Domosławskiego "Świat nie na sprzedaż. Rozmowy o globalizacji i kontestacji" (Sic!, Warszawa 2002).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Rzecz obywatelska (25/2007)