Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niestety, bo mnóstwo postulatów polskich feministek – dotyczących likwidacji barier, blokujących kobietom możliwości rozwoju w życiu społecznym, rodzinnym i zawodowym, z niesławnym „szklanym sufitem” na czele – zasługuje na poparcie. Problem w tym, że zamiast przypominania o nich, organizatorki warszawskiego marszu „poszły po bandzie”, znakomicie ułatwiając życie tym, którzy na wzmiankę o prawach kobiet zwykle kpią lub wzruszają ramionami. O ileż w końcu prościej szydzić z legendarnego redaktora „Gazety Wyborczej”, niosącego podczas Manify transparent, z którego treści można wnosić, że nie zamierza rodzić dzieci, niż zderzyć się ze statystykami mówiącymi, iż kobieta na tym samym stanowisku zarabia średnio 15 proc. mniej niż mężczyzna. Albo (żeby pozostać przy kontrowersyjnym transparencie) – niż przyjąć do wiadomości, że kobieta, która nie ma dzieci, w niczym nie jest gorsza od matki.
Rozumiem oczywiście, że feministki mają poczucie, iż zachodzące w Polsce zmiany – przypomnijmy choćby wprowadzenie ustawy parytetowej czy urlopy tacierzyńskie – dokonują się zbyt wolno. I że często na drodze tych zmian stają ludzie kojarzeni z Kościołem. Tyle że pójście z tym Kościołem na wojnę zmniejsza szanse na przyspieszenie. O poprawie sytuacji kobiet na rynku pracy czy w systemie emerytalnym, o wsparciu przez państwo i samorządy przedszkoli i żłobków można mówić bez odwoływania się do ideologii i języka wykluczenia. Wtedy sojusznicy znajdą się i w episkopacie. Na pewno nie będzie zgody w kwestii nienarodzonych, ale nie oszukujmy się: ten podział również nie biegnie między wierzącymi i niewierzącymi.