Wojna czterdziestoletnia

Choć konflikt z Amerykanami trwa od chwili powstania Islamskiej Republiki Iranu, jedni i drudzy do siebie nie strzelali, przynajmniej nie pod własną flagą. Aż do tej pory.

10.01.2020

Czyta się kilka minut

Uroczystości pogrzebowe gen. Kasema Sulejmaniego w jego rodzinnej miejscowości Kerman, 7 stycznia 2020 r. /  / fot. ATTA KENARE / AFP / EAST NEWS
Uroczystości pogrzebowe gen. Kasema Sulejmaniego w jego rodzinnej miejscowości Kerman, 7 stycznia 2020 r. / / fot. ATTA KENARE / AFP / EAST NEWS

Nie jest to rzecz codzienna: zabić wysoko postawionego wojskowego i polityka z państwa, z którym nie prowadzi się otwartej wojny, przeprowadzając taką operację na terenie państwa trzeciego (przy wszystkich nierozstrzygniętych wątpliwościach, czy spełnione zostały procedury w Stanach). A irański generał Kasem Sulejmani, który zginął 3 stycznia na bagdadzkim lotnisku w ataku amerykańskiego drona, był postacią nie tylko wysoko postawioną w hierarchii Islamskiej Republiki, lecz także wyjątkową.

Od dobrego ćwierćwiecza był głównym pomysłodawcą i wykonawcą irańskiej polityki bezpieczeństwa – głównie na Bliskim Wschodzie, ale nie tylko tam. Liczący 22 lata w chwili, gdy w Teheranie wybuchła rewolucja, przeszedł wszystkie stopnie kariery w Korpusie Strażników Rewolucji Islamskiej (to wojskowy, polityczny, gospodarczy i ideologiczny filar Iranu). Był wreszcie niekwestionowanym bohaterem narodowym i najbardziej popularną osobą w elicie rządzącej – czarnym koniem wszelkich spekulacji, kto może być przyszłym liderem. I to właśnie jego kazał zabić prezydent Trump.

Tamten piątek, 3 stycznia, upłynął w światowych mediach w minorowym odliczaniu godzin do trzeciej wojny światowej. Jak dotąd nie wybuchła: Iran ukontentował się symbolicznym ostrzałem baz USA w Iraku (bez ofiar; zapewne Amerykanie zostali uprzedzeni o mającym nastąpić ostrzale), Trump zaś – podczas konferencji w środę 8 stycznia, która zaaranżowana była tak, jakby miał wypowiedzieć wojnę Iranowi, światu i połowie galaktyki – zagroził wprawdzie Teheranowi nieograniczonymi konsekwencjami w przypadku kontynuowania obecnej polityki, ale zasugerował też gotowość do rozmów.

Sukces założycielski

Aż do zabicia Sulejmaniego Amerykanie i Irańczycy zasadniczo do siebie – pod własną flagą – nie strzelali. Jednocześnie jednak od ponad 40 lat, od narodzin Islamskiej Republiki, między Iranem a Stanami trwa stan faktycznej wojny. Wojny, która w ogromnym stopniu określa całokształt polityki regionalnej, bez mała globalnej, w przypadku zaś Iranu kształtuje też fundamenty tożsamości tego państwa.


CZYTAJ TAKŻE: Generał Kasem Sulejmani, architekt irańskiej polityki bliskowschodniej w ostatnich dekadach, został zabity w ataku amerykańskich dronów


Wtedy, w 1979 r., rewolucja imama Chomejniego wybuchła w najbardziej proamerykańskim państwie Bliskiego Wschodu. Obok stworzenia bezprecedensowej wówczas republiki islamskiej, obok zerwania z cesarską przeszłością i rozpoczęcia specyficznego islamskiego projektu modernizacyjnego, to właśnie zerwanie ze Stanami (a szerzej: z wszelkimi formami podporządkowania mocarstwom zachodnim) było gwarancją ochrony przed powrotem „starego”.

Przełomowym momentem rewolucji było zajęcie przez radykałów związanych z Chomejnim ambasady USA w listopadzie 1979 r. i przetrzymywanie 52 amerykańskich zakładników przez 444 dni. Zerwano tym samym kanały dialogu między USA a częścią umiarkowanej irańskiej opozycji, upokorzono mocarstwo (które bezskutecznie próbowało odbić zakładników), Islamska Republika zaś zyskała założycielski sukces, który wyznaczył jej drogę na przyszłość.

Od tej pory Iran rozpoczął eksport swojej rewolucji na Bliski Wschód, wspierając zmarginalizowane (zazwyczaj szyickie) społeczności, zwalczając spuściznę postkolonialną oraz kwestionując oparty na zasadach zachodnich i firmowany przez USA porządek regionalny, którego ucieleśnieniem dla Iranu jest państwo Izrael – ten (jak słyszymy stale z Teheranu) brutalny zachodni implant, terroryzujący muzułmański Bliski Wschód.

Na kursie kolizyjnym

Taki rodowód irańskiej polityki zagranicznej stoi również u podstaw egzystencjalnego strachu przed Stanami – i jest niesłabnącym impulsem w poszukiwaniu trwałego (oraz taniego) zabezpieczenia.

Głównym orężem Teheranu są tu od lat proirańskie ugrupowania w regionie i gotowość do prowadzenia przez nie działalności terrorystycznej. Klasyczny przykład to libański Hezbollah, stworzony i zbrojony przez Iran, któremu (obok działalności politycznej i społecznej w lokalnym kontekście) przypisuje się m.in. wysadzenie koszar amerykańskich marines w Bejrucie (rok 1983, 305 ofiar), zamach na centrum żydowskie w Buenos Aires (rok 1994, 85 ofiar) czy zdolność do udziału w niemal równorzędnych konflikcie z Izraelem.

Podobny schemat – polegający na tworzeniu zbrojnych organizacji i prowadzeniu ich rękoma proxy war [wojny zastępczej – red.] – stosowano w Iraku po 2003 r., a także w Syrii czy Jemenie. Celem mogli być Amerykanie (czy Polacy w Iraku), ale częściej amerykańscy sojusznicy i klienci w regionie (Izrael, Arabia Saudyjska). Wybuchały bomby, podejmowano protesty i próby przewrotów, a z czasem zaczęły spadać rakiety produkcji irańskiej. Dość, że strach przed irańskim odwetem oraz zdolność Teheranu do utrzymywania konfliktów z dala od swego terytorium odstraszały Amerykanów – i zarazem wikłały ich w niewdzięczne działania na peryferiach.

Iran odstraszał też możliwością sparaliżowania szlaków morskich z Zatoki Perskiej (ponieważ to główna droga eksportu ropy, oznaczałoby to w dłuższej perspektywie paraliż światowej gospodarki – choć dziś już nie gospodarki USA, o czym  więcej za chwilę) – i korzystał z tej możliwości: ostatnia odsłona, z zajmowaniem tankowców i rakietowym ostrzałem saudyjskich rafinerii, to rok 2019.

Najmocniejszą formą odstraszania i polisą na życie miał się stać jednak program nuklearny i rakietowy Iranu, który miał zostać zainicjowany w 2003 r., tj. wraz z zajęciem Iraku przez siły USA.

Uniwersalistyczne idee eksportu rewolucji (tyleż islamskiej i szyickiej, co „antykolonialnej” i modernizującej), a z czasem neoimperialne sny (już pod sztandarem perskiej/irańskiej cywilizacji), przemieszane z atawistycznym strachem przed potęgą USA i Zachodu, strachem o przetrwanie reżimu – wszystko to ustawiło władze w Teheranie na bezalternatywnym kursie kolizyjnym ze Stanami. I ten kurs trwał, mimo przełomowego porozumienia w sprawie irańskiego programu nuklearnego z 2015 r., którego jednym z sygnatariuszy był prezydent USA Barack Obama.

Jeżeli ktoś całym sobą wyrażał ducha Islamskiej Republiki, to bez wątpienia był nim Kasem Sulejmani. Zginął, jak żył – i szturmem wdarł się w najwyższe kręgi panteonu tejże Republiki.

Przelana czara wyrozumiałości

Amerykanie nie chcieli zajmować się tożsamościowymi problemami Iranu. Obalenie nacjonalistycznego rządu w Teheranie i przejęcie po Brytyjczykach „pieczy” nad krajem (rok 1953) czy pomoc dla bezpieki szacha gotowi byli uznać za grzechy lekkie supermocarstwa w czasie zimnej wojny. Z Chomejnim gotowi się byli dogadać, „swojemu” szachowi odmówili gościny na wygnaniu... Zajęcie ambasady było potężną zadrą na uczuciach Amerykanów i autorytecie państwa, ale gniew skierował się na ówczesnego prezydenta Cartera, który sobie ze sprawą nie poradził. Potem, za rządów Reagana, Busha seniora czy nawet Clintona, były poważniejsze problemy (Związek Sowiecki, Irak Saddama Husajna, terroryzm libijski i palestyński), więc Iran – choć piętnowany – nie był wysoko na liście priorytetów.

Problem jednak narastał, a i USA ewoluowały. Czasy „końca historii”, ekspansji błogosławionego pax americana, umacniania się zarówno mesjańskiego ducha wśród postmarksistowskich neokonserwatystów, jak też ewangelicznego entuzjazmu na amerykańskiej prowincji (podnoszenie relacji z Izraelem z poziomu politycznego na eschatologiczny) – szeroko otworzyły Amerykanom oczy na Iran.

George W. Bush nazwał Islamską Republikę państwem bandyckim i osią zła. Amerykańscy wojskowi w Iraku i Afganistanie mieli podstawy sądzić, że miny, na których wylatują w powietrze (obraz, który przywoływał ostatnio Trump), produkowane są w Iranie. Widzieli wreszcie, jak Irańczycy po prostu przejmują owoce ich ciężkiej walki – np. z Irakiem. Patrzyli na tych, którzy im jakoś zaufali, a teraz byli zostawiani sami wobec Irańczyków (jak np. iraccy sunnici, w końcu przekonani do Amerykanów, po ich wycofaniu z Iraku zduszeni przez szyitów i uwiedzeni przez tzw. Państwo Islamskie). Wszyscy najważniejsi wojskowi amerykańscy byli kilkanaście lat temu młodszymi oficerami w Iraku czy w Afganistanie – i taki Iran pozostał im w pamięci.

Jednak tym, co przelało czarę pewnej wyrozumiałości Waszyngtonu wobec Teheranu, było sięgnięcie po regalia mocarstwowe, tj. program nuklearny i balistyczny. Jakkolwiek Iran był już wcześniej objęty amerykańskimi sankcjami, w 2006 r. Waszyngtonowi udało się zainicjować serię antyirańskich sankcji nakładanych przez Radę Bezpieczeństwa ONZ – i to one docisnęły kraj (gospodarkę, społeczeństwo, elity) do ściany i wymusiły kompromis, jakim miało być zawieszenie obu programów i stopniowe znoszenie sankcji. Na tym polegała umowa z 2015 r.

Obama triumfował: Iran zaczął współpracować, a nadto okazał się sojusznikiem w walce z Państwem Islamskim. Rząd irański oraz zachodnie firmy (głównie unijne) liczyły przyszłe zyski. Ale... Najwyższe przywództwo Iranu nie dowierzało Amerykanom, nie otworzyło gospodarki na wielkie inwestycje (bo zagrażało to całemu systemowi gospodarczo-politycznemu) i po staremu realizowało swoją politykę na Bliskim Wschodzie.

Nadchodzi Donald Trump

Tymczasem w Stanach do władzy doszedł Trump, który zgodnie z zapowiedziami zerwał umowę z 2015 r., zaostrzył antyirańską retorykę (przy jednoczesnym wyniesieniu relacji z Izraelem na bezprecedensowe wyżyny) i tym samym... niejako potwierdził kalkulacje Teheranu.

Niezwykle wyrafinowana i wrażliwa na subtelności irańska tradycja myślenia okazała się jednak bezradna wobec swoistej prostoty (w Europie często mówi się: prostactwa) Donalda Trumpa. Owszem, mówił on, że Bliski Wschód go nie interesuje, że szkoda mu pieniędzy i żołnierzy (tj. głosów wyborców), i że całą tę „piaskownicę” (jak wyraził się o Syrii) chętnie komuś przekaże. Stany odwróciły się od irackich Kurdów, gdy zabiegali o niepodległość (rok 2017) i od Kurdów syryjskich (rok 2019); nie zareagowały na zajmowane tankowce i bombardowane rafinerie saudyjskie; wzbudziły nawet frustrację w Izraelu, który postanowił zastąpić je swoistą „protezą”, czyli Rosją.

Tę część strategii Trumpa Irańczycy zrozumieli – i konsekwentnie oraz dużym nakładem środków przejmowali próżnię po USA. Nie usłyszeli lub nie zrozumieli, że Trump równolegle zabiega o przywrócenie wielkości Ameryce w oczach samych Amerykanów – i nie ma tu skrupułów. Jeśli problem widział w Chinach, to gotów był rozpętać wojnę handlową. Jeśli widział problem w Rosji, był gotów bombardować rosyjskie lotnisko w Syrii i strzelać tam do rosyjskich najemników.

I jeśli teraz, w roku wyborczym, akurat Iran przypomina się z pomysłem zajmowania ambasady USA – a to właśnie próbowały zrobić szyickie bojówki 2 stycznia w Bagdadzie – to Trump dzień później gotów jest domniemanego pomysłodawcę (tj. Sulejmaniego) spektakularnie zabić.

Odnotujmy tu jeszcze jedną okoliczność, która znacząco powiększa pole manewru Trumpa: w odróżnieniu od swych poprzedników np. z lat 80., którzy musieli drżeć o swobodę żeglugi tankowców w cieśninie Ormuz, Trump ma ten komfort, że Stany są dziś samowystarczalne energetycznie – czyli niezależne od ropy z Zatoki Perskiej.

Odczarowany i zredukowany

Przynajmniej w odniesieniu do Iranu, Trump dokonał więc zdecydowanej redefinicji polityki USA: nie jest zainteresowany budową żadnego wielkiego projektu politycznego, nie myśli o zdobywaniu i naprawianiu Iranu (i chyba niczego na Bliskim Wschodzie), tnie koszta i zwija potencjalne cele ataków, ale nie zawaha się uderzyć z nadzwyczajną siłą, aby przeciwnika usadzić, a skalp pokazać wyborcom.

Paradoksalnie, Trump przejął i doskonali politykę Rosji oraz samego Iranu. W czasie zimnej wojny (a w przypadku USA także później) działaniom militarnym towarzyszyły ogromne nakłady na budowę nowego porządku i zjednywania poparcia. Tymczasem Rosja w Syrii i na Ukrainie, Iran zaś w Iraku czy Jemenie pokazały, że wojna może się żywić sama, a wojsko ponosi mniejsze straty, gdy nie ma do obrony własnych cywilów, lokalnej administracji czy szkół.

Likwidacja Sulejmaniego i wielkopańska wyrozumiałość Trumpa po odwetowym ostrzale baz USA w Iraku to sygnał, że nie ma on nic do stracenia, że gotów i chętny jest na wymianę ciosów, że programu nuklearnego i ataków na Amerykanów Irańczykom nie odpuści... Ale że wolałby się zajmować innymi rzeczami. Tym samym Trump zdegradował Teheran w polityce USA do dosyć technicznego problemu – poniekąd odczarował Iran, wyrwał z imposybilizmu wojny asymetrycznej, ciężaru odpowiedzialności za „wielką wojnę” i koszmaru powojennej stabilizacji. Inna sprawa, na ile trwale i skutecznie.

Koniec i początek

Dziś to Iran musi się na nowo wymyśleć. Śmierć Sulejmaniego (spiritus movens irańskiej polityki bezpieczeństwa), koniec iluzji nietykalności, granice wytyczone przez Trumpa w czasie kampanii prezydenckiej (a więc spodziewana stanowczość), poderwanie autorytetu w regionie (można spodziewać się testowania „nowego” Iranu i przez jego regionalnych rywali, i przez jego klientów), osamotnienie w świecie, wewnętrzne problemy społeczno-gospodarcze (jesienna fala protestów, które miały kosztować 1500 zabitych)...

To wszystko znacząco utrudnia Iranowi kontynuację dotychczasowej polityki. A jeśli potwierdzą się doniesienia medialne z minionego piątku, że ukraiński samolot pasażerski nie uległ awarii, lecz został omyłkowo zestrzelony przez irańską obronę przeciwlotniczą, byłby to kolejny czynnik utrudniający międzynarodową pozycję Teheranu [o domniemanym zestrzeleniu ukraińskiego boeinga napiszemy w najbliższym numerze – red.].

Czy Iran mógłby stanąć jednak do bezpośredniej konfrontacji z USA? Czy może gotów byłby – jak wiele razy w ostatnich dekadach – zamknąć się w skorupie i czekać lepszych czasów? Czy też może spróbuje istotnie skorygować swój system i politykę (z myślą o sobie, nie o Amerykanach)?

Na pewno śmierć Sulejmaniego zakończyła pewną epokę w najnowszej historii Iranu.


CZYTAJ TAKŻE: Wojciech Jagielski o listopadowych buntach przeciwko rządzącym w Iranie, najludniejszym kraju Bliskiego Wschodu, także źródle większości jego kłopotów

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2020