Wirunga, raj przeklęty

Jednym z kłopotów dla Konga jest pewna odmiana bluszczu: wytwarza ona soki, z których produkuje się świetnej jakości gumę. Ale największe fatum kryje się tu pod ziemią.

11.11.2016

Czyta się kilka minut

Ujęcie wody w Parku Narodowym Wirunga, luty 2016 r. / Fot. Magdalena Krukowska
Ujęcie wody w Parku Narodowym Wirunga, luty 2016 r. / Fot. Magdalena Krukowska

Musimy być na granicy godzinę przed otwarciem, czyli wyjeżdżamy przed świtem, OK? – oznajmia Martin, po czym trzaska klapą bagażnika i, nie czekając na naszą odpowiedź, odwraca się, by szybkim krokiem odejść w kierunku bungalowu dla kierowców. Chyba jeszcze rzuca przez ramię: – „Miłego wieczoru”. Ale tego już nikt dokładnie nie słyszy.

Do granicy kongijskiej jest blisko. Moglibyśmy nawet przejść na piechotę. Tutaj, w Gisenyi, jeszcze po stronie rwandyjskiej, taki spacer to byłaby przyjemność. Spokojne, sterylnie czyste miasteczko z jednym luksusowym hotelem, kilkoma eleganckimi pensjonatami z widokiem na „tysiące wzgórz” i nadzieją na napływ zagranicznych turystów, którzy w tafli jeziora Kiwu nie będą szukać odbicia tego, co działo się tu ponad 20 lat temu.

Następnego dnia, przed szóstą rano, mamy zjawić się na granicy dwóch światów. W miejscu, gdzie obdrapany, zepsuty szlaban wyznacza przejście z raju do piekła.

Choć niedawno piekło było także po tej stronie, rwandyjskiej. Dokładnie: sto dni piekła. W Gisenyi, jak w całej Rwandzie, skończyło się ono w lipcu 1994 r., gdy Rwandyjski Front Patriotyczny, zdominowany przez Tutsi pod wodzą Paula Kagamego, obalił rząd Hutu i przejął władzę. Ponad milion Hutu, bojąc się odwetu Tutsi, uciekło przez granicę do kongijskiej Gomy.

Daleko nie musieli uciekać. Można nawet powiedzieć, że zostali w domu, bo Goma to przedłużenie Gisenyi. Tylko już za tym szlabanem. Faktycznie, czuli się jak u siebie. A nawet lepiej: chroniąc się w obozach dla uchodźców, finansowanych przez organizacje międzynarodowe, mogli dalej prowadzić wojnę. Oficjalnie ta ostatnia skończyła się w 2003 r.

Ale piekło trwa nadal, tylko głębiej. Zgotowane przez bojówki rwandyjskich Hutu (FDLR), kongijskich Tutsi (CNDP), armii Demokratycznej Republiki Konga, rebeliantów (M23), islamistów ugandyjskich i zwykłych przestępców. Ofiar po drugiej stronie szlabanu jest już ponad pięć milionów. Więcej niż w jakimkolwiek innym konflikcie zbrojnym od czasów Hitlera i Stalina. Już nie wiadomo, kto z kim walczy. I wciąż stoją białe, dziś puste namioty w obozach dla uchodźców. Tak lśniąco białe, jakby ktoś postawił je wczoraj.

Granica

Dlaczego tyle czekamy? Patrzę wyczekująco na Martina, który bez żadnej kontroli przejechał już na drugą stronę szlabanu. Ma auto na kongijskich blachach i kongijski paszport. Nasze paszporty zabrał zakapior w szortach i koszulce FC Barcelona, podający się za pomocnika strażnika. Zniknął z nimi w budce z napisem „Granica Demokratycznej Republiki Konga”.
Oprócz nas nie czeka nikt. Prawdziwa granica jest w buszu, przez który przemyca się rocznie setki ton kilogramów złota, rzadkich minerałów i broni. Amerykańska agencja rządowa Geological Survey policzyła, że na 10 ton złota wydobytego w 2013 r. w Kongu oficjalny eksport wyniósł... 180 kilogramów.

– Czekają na łapówkę, ale nie zapłacę skurczysynom, mamy czas do dziewiątej – mówi z kamienną miną Martin. Czym doprowadza mnie do rozpaczy, bo jak pomyślę, że czeka nas jeszcze dzisiaj przeszło ośmiogodzinna wspinaczka na niemal czterotysięczny szczyt Nyiragongo, miałabym ochotę oddać już wszystko, co mam w portfelu, byle tylko się stąd wydostać.
Kiedy temperatura zaczyna sięgać 30 stopni w cieniu, z budki wychodzi lekarz. Sprawdza nas termometrem bezdotykowym i wypisuje dziesiątki papierów. Mija kolejna godzina.

Albo to my wygrywamy wojnę nerwów, albo Martin dał im jednak za naszymi plecami tę cholerną łapówkę, bo jedyny umundurowany człowiek na granicy z wyrazem obrzydzenia na twarzy oddaje nam paszporty i macha ręką, żeby jechać dalej.

Obrzydzenie i nienawiść to coś, co w oczach Kongijczyków biały człowiek dostrzeże częściej niż ciekawość. Cieszę się, że siedzę w aucie i odgradza mnie od tej nienawiści gruba blacha. Na błotnistej drodze naszym sfatygowanym land cruiserem mijamy – oprócz setek drewnianych chukudu (coś w rodzaju drewnianej hulajnogi) – tylko jedno auto. Nowiutką białą toyotę wypełnioną żołnierzami MONUSCO, misji Narodów Zjednoczonych.

Przejeżdżamy obok ich bazy. Gdy wyciągam sprzęt, strażnicy podbiegają i zaczyna się awantura. – Rób zdjęcia tym darmozjadom, rób! – krzyczy niespodziewanie Martin i zaczyna wyzywać żołnierzy. Robi się nerwowo. W Kongu panuje rządowy zakaz robienia jakichkolwiek zdjęć bez zgody MSW, której oczywiście nie mam. Ale nikt mnie nie ukarze za robienie zdjęć „szpiegom” z ONZ.

Prezydent

W Kongu jest dziś 20 tys. „błękitnych hełmów” – żołnierzy sił pokojowych ONZ. Znakomicie opłacanych. Od 15 lat tworzą tu największą misję pokojową świata, kosztującą 1,3 mld dolarów rocznie. Nie zapobiegli ani jednej masakrze w Kongu. Jak tej w Beni, 240 km na północ od Gomy, gdzie powiązani z islamistami rebelianci z ugandyjskiego Sojuszu Sił Demokratycznych zamordowali maczetami niemal trzysta osób.

Niby nikomu nie przeszkadzają, ale prezydent Konga Joseph Kabila robi wszystko, aby pozbyć się choćby części z tych „błękitnych hełmów”. Kabila boi się, że „szpiedzy” z ONZ – jak ich nazywa – będą chcieli zapobiec zmianie konstytucji. Kabila chciałby ją zmienić, bo obecne zapisy uniemożliwiają mu ponowny start w wyborach. Jest gotów na wiele: w minionym tygodniu w miejscowości Kyeshero, w prowincji Kiwu Północne, w zamachu rannych zostało 32 żołnierzy ONZ i dwóch kongijskich cywilów; zginęła też kongijska dziewczynka. W kraju wielu podejrzewa, że stoją za tym służby Kabili.

Tymczasem opozycja, na czele z Unią na Rzecz Demokracji i Postępu Społecznego (UPDS), coraz częściej wychodzi na ulice, by protestować przeciw prezydenckim próbom „przedłużenia” sobie kadencji. W ostatnich, największych zamieszkach, które wybuchły 19 września w Kinszasie, w starciu tysięcy protestujących z wojskiem zginęło ponad 50 osób.

Kongijczycy protestują, bo Kabila, który rządzi nieprzerwanie od 2001 r. (wtedy został zamordowany poprzedni prezydent, jego ojciec Laurent-Désiré Kabila), i wciąż nie ogłosił kolejnych wyborów, które miały się odbyć w listopadzie. Boją się, że zrobi wszystko, by pozostać przy władzy. Tu każdy wie, że prezydent dostaje to, czego chce. Plotka, że sam zlecił morderstwo własnego ojca, by przejąć po nim schedę, krąży tutaj od dawna, traktowana jak tajemnica poliszynela.

Raj

Telepiemy się jeszcze dobre pół godziny do punktu startowego trekkingu na Nyiragongo, w Parku Narodowym Wirunga. Niecałe 20 kilometrów na północ od Gomy – wulkanu, którego regularnie wybuchająca lawa w 2002 r. pogrzebała w Gomie 14 tys. gospodarstw. Gisenyi ominęła, dosłownie, szerokim łukiem.

Ale nie dlatego dopiero od niedawna ta jednocześnie złowieszcza i piękna góra po długiej przerwie znów jest dostępna dla turystów. Wcześniej jej tereny były opanowane przez rebelianckie ugrupowanie 23 Marca (M23) Bosco „Terminatora” Ntagandy. Generała-dezertera z Gomy, który miał zbuntować się po sfałszowanych wyborach generalnych w 2011 r.

Zdominowane przez Tutsi i wspierane bronią z Ugandy i Rwandy, ugrupowanie M23 w ramach buntu przejmowało zlokalizowane w okolicach Nyiragongo nielegalne wytwórnie węgla drzewnego. Bez niego nie ugotowałaby obiadu żadna gospodyni w Afryce. To za jego sprawą południowo-zachodnia flanka Wirungi, najstarszego tropikalnego lasu w Afryce, wygląda dziś jak powierzchnia Księżyca, spalona i spowita dymem.

Lecz ślącym broń Rwandyjczykom nie chodziło o węgiel, lecz o koltan. Bez niego żadna fabryka w Chinach nie wyprodukowałaby smartfonu. Pod ziemią Wirungi jest go najwięcej na świecie. Ale to Rwanda, w której koltanu jest jak na lekarstwo, jest jego największym eksporterem – i w joint venture z Kanadyjczykami buduje właśnie pierwszą w Afryce fabrykę obróbki koltanu. Jej otwarcie zaplanowano na połowę 2017 r.

– Witamy w raju! – cieszy się nasz przewodnik. Prócz nas idzie jeszcze 10 osób. I trzech uzbrojonych w kałasznikowy strażników. – Tu jest już spokojnie, to na tygrysy – śmieje się jeden.

Też się uśmiecham. Tu nie ma tygrysów. Kilka dni temu, podczas podejścia po rwandyjskiej stronie Parku Narodowego Wulkanów, towarzyszyło nam sześciu strażników z bronią, w tym jeden z granatnikiem.

Przekleństwo

Gdy wychodzimy ze strefy lasu, dostrzegamy zachmurzony szczyt Nyiragongo.

Masyw Wirunga liczy osiem wulkanów. Wszystkie są uśpione, prócz tego jednego i jeszcze Nyamuragiry, położonej parę kilometrów dalej. Nazwa Wirunga pochodzi od słowa „ibirunga”, które w lokalnym języku kinyarwanda oznacza właśnie: wulkany.

Podejście jest wymagające. Od parnego powietrza i niewyspania robi mi się słabo. Na szczęście temperatura stopniowo spada. Przez siedem godzin poruszamy się po jęzorze zastygłej lawy, która idealnie wyznacza szlak. Podejście na sam szczyt to już stroma wspinaczka po kamienistych resztkach osuwających się spod stóp. Na wysokości 3470 metrów, na niewielkim płaskim skrawku przy samej krawędzi wulkanu, czeka na nas sześć niewielkich szałasów. Tu spędzimy mroźną noc, zawinięci w śpiwory.

Aby zajrzeć do wnętrza krateru, musimy – trzymając się zaczepionej o skały liny – podejść jeszcze kilkanaście metrów wyżej. Gdy zaczyna już zmierzchać, chmury powoli rozmywają się, a naszym oczom ukazuje się niezwykły spektakl. Gdyby nie krwista czerwień, bulgotanie i dym, można by sobie wyobrazić, że to fale oceanu rozbijają się o brzeg rajskiej plaży.

Budzimy się po czwartej, zdrętwiali z zimna. Chwytam za aparat, brnę w zastygłych bryłkach, by jeszcze w ciemności zajrzeć do środka piekielnej tajemnicy wnętrza Ziemi. Gdy tylko słońce wschodzi, ruszamy z powrotem, obsuwając się znów ostrożnie po resztkach lawy. Według prognoz sejsmologów za kilkanaście lat znów ma ruszyć pełnią życia z samej góry. Na sam dół, prosto do Gomy.

Droga do serca Wirungi, na zboczach wulkanu Mikeno zamieszkiwanych przez goryle górskie, zajmuje ponad dwie godziny. Jedziemy śladem ekipy Orlando von Einsiedela, brytyjskiego reżysera, który kilka lat temu przyjechał tu, by pokazać, jak zrównoważona turystyka wpływa na ochronę najbardziej zróżnicowanego afrykańskiego parku narodowego. Raju o powierzchni 7,8 tys. kilometrów kwadratowych, wpisanego w 1979 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Przyrodniczego UNESCO.
Operatorzy Einsiedela zdążyli zrobić szerokie plany lasów deszczowych i sawanny, hipopotamów nad Jeziorem Edwarda, stad słoni i okapi, mokradeł i wulkanów. Jadąc na kolejne zdjęcia, na tej samej drodze, którą teraz podróżujemy, natknęli się na bojówkarzy M23, którzy szykowali się do ataku na siedzibę strażników parku.

Ekipa, mimo zagrożenia, została na terenie Wirungi, ale od tej chwili każdy kilometr i każdy kolejny dzień pisał na nowo scenariusz filmu, który zmienił się w dokument o tym, jak odkrycie przez brytyjską firmę SOCO International ropy na terenie Wirungi stało się – po kauczuku, drewnie i koltanie – kolejnym przekleństwem Konga.

Park

Obozowisko Bukima kiedyś było bazą naukowców. Od półtora roku mogą się w nim zatrzymywać turyści. Płacąc 250 dolarów za noc w ogromnym namiocie z łóżkiem, toaletą, wodą z baniaka i możliwością naładowania telefonu w namiocie recepcji, z małym panelem fotowoltaicznym na dachu.

Park narodowy musi na siebie zarobić. Rząd centralny w Kinszasie pokrywa tylko 5 proc. jego wydatków, sięgających 8 mln dolarów rocznie. W zgromadzeniu reszty pomaga Unia Europejska, rząd USA i organizacje pozarządowe.

Nikt nie ukrywa, że większość budżetu parku idzie na broń i amunicję. Kiedy Einsiedel kręcił „Virungę”, strażnikom udało się nie dopuścić do zajęcia przez M23 centrali parku. A przede wszystkim okolic wzgórz wokół Mikeno, gdzie mieszka niemal czterysta z około tysiąca ocalałych w Afryce goryli górskich. Jednego z najbardziej zagrożonych gatunków na świecie.

Kiedyś polowano na nie dla mięsa, potem dla zabawy. Chińczycy lubili gasić papierosy w popielniczkach z gorylich łap. Teraz chodzi o to, by pozbyć się chronionych zwierząt z tej konkretnej ziemi. Bo wtedy znikną również strażnicy i będzie można pobierać haracz od tych, którzy znajdą minerały, i od pośredników w Gomie. A ci sprzedadzą surowce dalej, aż trafią do fabryk produkujących dla Apple’a, Intela, Samsunga i innych.

Taka jest logika 4 mln ludzi, którzy mieszkają na terenie Wirungi. Dla kartelu kobaltowo-diamentowego prezydenta Kabili, dla „drewnianej” frakcji ugandyjskiej albo dla „cynowo-koltanowej” rwandyjskiej. Każdy ma tu jakąś specjalizację.

– Są przyjaźni – zauważam. Przemierzając po świcie plantacje kukurydzy i pola kartofli w kierunku pokrytych gęstym lasem wzgórz, przechodzimy przez podwórka kilkunastu gospodarstw. Witani jak goście. Nieprzyjemne zamieszanie robi się tylko, gdy jedno z dzieci nagle podbiega, wyrywa z naszego plecaka butelkę i ucieka z nią co sił w nogach. Plastikowa butelka to skarb, można w niej nosić wodę do szkoły. Wystraszony ojciec patrzy wyczekująco na strażnika. Widać ulgę, gdy machamy ręką i idziemy dalej.

Gospodarstwa nie żyją ani z uprawy kukurydzy, ani kartofli. Dostają regularne pensje od władz parku. Za to, żeby nie handlowali drewnem, nie pracowali w nielegalnych kopalniach i nie interesowali się gorylami.

Od 1996 r. zginęło 152 z 480 strażników parku.

Dyrektor

W bezpośrednim sąsiedztwie obozu Bukima rezyduje sześć gorylich rodzin. Mamy szukać stada zwanego Nyakamwe, składającego się z 11 osobników. Kluczenie wśród lian, z mrówkami wpełzającymi pod nogawki, zajmuje prawie trzy godziny. Bez pomocy maczet nie bylibyśmy w stanie pokonać nawet metra.

Gęstwina jest sprzymierzeńcem goryli. Ale jednocześnie kryjówką dla kłusowników oraz grup kilkunastu bojówek walczących o kontrolę nad różnymi obszarami prowincji Kiwu Północne, w której leży Wirunga.

Gdy już tracimy nadzieję, spotykamy je. Goryle wyczuwają strażnika, poznają go i akceptują również nas. Możemy podejść blisko. Tak blisko, że są na wyciągnięcie ręki. Goryle kończą posiłek, powoli kładą się spać. Zasypiają kilka metrów od nas. Nieświadome, że ufność to śmierć. Jak przodkowie ich dzisiejszych wrogów, którzy belgijskich kolonistów witali kiedyś jak gości.
Dziś obrońcą Wirungi jest belgijski książę. Jego przodek dostał tytuł szlachecki za walkę z holenderskimi najeźdźcami. Ale 46-letni Emmanuel de Merode urodził się w Kenii, studiował antropologię i ożenił się z Louise Leakey, córką słynnego paleontropologa Richarda Leakeya, który odkrył w Kenii szkielet hominida (słynnego Chłopca znad jeziora Turkana). Leakey jest też autorem książki „The Sixth Extinction”, w której przedstawia dramatyczny proces wymierania gatunków w czasach współczesnych, spowodowany nie przez katastrofy naturalne, lecz przez rabunkową działalność człowieka.

Merode został szefem parku sześć lat temu. Poprzedni dyrektor trafił do aresztu za udział w siatce przemytniczej związanej z handlem węglem drzewnym i za pomoc w przeprowadzeniu masakry goryli. Za jego rządów park był pod kontrolą CNDP – rebeliantów rwandyjskich, wypartych później przez armię rządową.

Pierwsze, co zrobił Merode, to zatrudnił nowych strażników. Często byłych kłusowników. I kobiety. Płaci każdemu co miesiąc dwieście dolarów. Tutaj to majątek. Wystarczający, na razie, aby oprzeć się korupcji.

Merode chodził po wioskach i słuchał narzekań ludzi. Że nie mają wody, prądu, a słonie niszczą uprawy. Obiecał, że połowa z każdego dolara przywiezionego przez turystów wróci do społeczności Wirungi. Wróciła – w postaci szkół, szpitali, elektrowni wodnej i dróg. Jak tej, którą jedziemy z obozu Bukima do położonej o godzinę drogi centrali parku w Rugari. Tu znajduje się też luksusowa lodża dla turystów i sierociniec dla goryli, których rodzice zginęli z rąk kłusowników.

Merode jest akurat w klinice w Nairobi. Jego stan zdrowia nadal nie jest najlepszy po tym, jak w kwietniu 2014 r. kule nieznanych zamachowców przeszyły mu płuca i żołądek.

Zakonnice

W Rugari zostajemy jedną noc. Następnego dnia mamy jechać do Ntamugengi, wsi położonej 40 km dalej. Wieziemy pieniądze polskim misjonarkom Zgromadzenia Sióstr od Aniołów (mają za nie kupić leki). Ale czekamy na sygnał, czy droga jest czysta. Im dalej na północ prowincji wschodniego Konga, tym słabsza kontrola wojsk rządowych. Kiedyś porwano dla okupu dwóch Amerykanów z organizacji Lekarze bez Granic, w zasadzie nie ma dnia bez starć. Mamy więc świadomość, że jeśli dostanę esemesa: „Jedźcie”, to oznacza, że w tej chwili jest spokojnie. I tylko w tej.

W Ntamugendze są jedynie dwie zakonnice: Agnieszka i Renata. Nie ma habitów, kościoła, kaplicy, ewangelizacji. Jest szpital i ośrodek dożywiania. Rocznie 30 tys. zabiegów i wizyt. Miesięcznie 90 porodów, w tym 30 cesarskich cięć. Prąd we wtorki i piątki po dwie godziny dziennie. Kilka pielęgniarek i jeden lekarz internista, który na własnej żonie uczył się robić cesarskie cięcie.

Kilka lat temu, w czasie ataków M23, szpital znalazł się w epicentrum tego „pogranicza w ogniu”. We wsi było 14 tys. uchodźców, setki żołnierzy ONZ i armii kongijskiej. Siostry od Aniołów przeniosły się na noc z Ntamugengi w kierunku pobliskiego Ruthsuru, ale za dnia wracały do pracy.

Od wsi odgradza je metalowa brama, zamykana na kłódkę. Ułuda ochrony.

Jakiś czas temu miejscowi zdradzili siostrom, że żołnierze wojsk rządowych planowali włamanie do szpitala. Na razie zrezygnowali. W szpitalu rodzą ich żony.

Kukurydza

Jedziemy na południe, z powrotem do przejścia granicznego w Gomie.

Mijamy plantacje kukurydzy. Należą do belgijskich inwestorów. Mieszkańcy pracują na plantacjach w zamian za dzierżawę kilkumetrowego poletka na własny użytek. Taki nowoczesny feudalizm.

Pośrodku pola kukurydzy stoi zardzewiała armata z urwanym kołem. Sowiecka artyleria, prawdopodobnie ściągnięta do Konga w latach 60. XX w. (podobne działa zdobywały chyba jeszcze Berlin w 1945 r.). Martin twierdzi, że jeszcze niedawno takiego sprzętu używali partyzanci M23, zanim uciekli do Ugandy.

Już po naszym wyjeździe z Konga SOCO International ogłosiła, że rezygnuje z wydobycia ropy na terenie kongijskiego parku. Na jaw wyszły afery z gigantycznymi łapówkami, jakie przedstawiciele firmy płacili kongijskim urzędnikom. Wkrótce potem Uganda ogłosiła konkurs na koncesje na sześciu blokach wydobywczych o powierzchni 3 tys. km kwadratowych. Dokładnie wzdłuż granicy z parkiem.

To nie koniec piekła Wirungi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2016