Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale to, co zdecydowało, że zawarłem z nim umowę (pod nieobecność Jerzego Turowicza, który przebywał wówczas za granicą), umowę na dostarczanie pewnej ilości fotografii miesięcznie, to było przekonanie, że mam do czynienia z jednym z wybitniejszych polskich fotografików.
Piasecki oglądał świat jak nikt inny: jego fotografie zmuszały widza do skupionej uwagi. Dostrzegał ledwo uchwytne relacje między dwojgiem ludzi albo między człowiekiem i jego otoczeniem, bez żadnych wydziwiań posługując się obiektywem i kadrowaniem, ale przede wszystkim finezyjną obserwacją, potrafił wydobyć niespodziewany liryzm owych sytuacji, ich cichy komizm albo smutek, umiał spojrzeć ironicznie lub refleksyjnie. Zwyczajne z pozoru zdjęcie stawało się przy pobudzonej uwadze widza jakby “wieścią o rzeczywistości, której nie da się wyrazić inaczej", czyli małym dziełem sztuki; niekiedy aforyzmem fotograficznym, może fotograficznym epigramatem, także wtedy, kiedy współbrzmiało z tekstami dwóch książek: Romana Tomczyka i Tadeusza Żychiewicza.
Późniejszej twórczości Piaseckiego nie znam dobrze - to, co widziałem z jego lalkowych “aranżacji" i “asamblaży", mniej mnie interesowało niż owe dawne już czasy rozważnych i wymownych improwizacji fotograficznych dla “Tygodnika".
Jacek Woźniakowski
***
---ramka 347720|prawo|1---Był to chyba rok 1960. “W trzech pokojach z kuchnią", jak opisywałem wtedy w felietonach lokal redakcyjny “TP", pojawiać się zaczęła postać wysoka i chuda z aparatem fotograficznym w ręku. Tą postacią był Marek Piasecki, otoczony wśród młodych nimbem plastyka awangardowego. Był też fotografikiem, ale jego głównym odkryciem artystycznym były kompozycje celuloidowych lalek dziecinnych oprawionych - o ile dobrze pamiętam - w pudełka i szkatułki. Te lalki były jakieś kalekie, można powiedzieć skrzywdzone, przypominały martwe albo chore dzieci. Na ich widok robiło mi się straszno, bo jeszcze pamiętałem skrzywdzone dzieci z czasów wojennych. Sam poniekąd byłem kiedyś takim dzieckiem i dlatego lalkowe nekropolis Marka robiło na mnie wrażenie. Bo na plastyce i wtedy, i dzisiaj znam się miernie.
Pewnego dnia Marek zapytał, czy nie pojechałbym z nim na reportaż do Wrocławia. Działał tam mieszkający dzisiaj w Wiedniu ks. Stanisław Kluz, duszpasterz akademicki i jednocześnie współpracownik “Tygodnika" (Jerzy Turowicz ukuł wtedy powiedzenie, że współpracuje z nami Kuc-Kluz-Klan, bo wśród autorów “TP" był też ks. Leszek Kuc). Księża z “Tygodnikiem" związani, jak Kuc i Kluz, nie byli nigdy w pełni aprobowani przez otoczenie, ale Kluza bardzo cenił ówczesny ordynariusz wrocławski arcybiskup Bolesław Kominek.
Z chęcią zgodziłem się na reporterską wyprawę z Piaseckim, bo przypadł mi do gustu i chyba ja wtedy jemu też. Miałem opisać sytuację mieszkaniową młodych małżeństw studenckich, do Marka należała oprawa zdjęciowa. Zapamiętałem te kilka dni spędzonych kilkadziesiąt lat temu w potężnie wtedy jeszcze zrujnowanym mieście wyjątkowo dobrze; odwiedziny kilku biednych studenckich par wtłoczonych z małymi dziećmi do jakichś sublokatorskich dziur w starych kamienicach robiły przygnębiające wrażenie. Ciekawych odsyłam do ówczesnego reportażu ozdobionego fotografiami Piaseckiego. Jedna z nich ukazuje brudnawy kąt rodzinnego pokoju któregoś z rzędu małżeństwa z pralką typu “Frania" (w wolnej sprzedaży ich nie było, ja kupiłem taką pralkę po urodzeniu się trzeciego dziecka na kupon otrzymany z ówczesnego magistratu, czyli Prezydium Rady Narodowej miasta Krakowa...). Kochany ksiądz Kluz przeżywał nasze wizyty u studenckich owieczek tak silnie, że w pewnym momencie omdlał i razem z gospodarzami musieliśmy go cucić.
Piasecki kilka razy odwiedzał potem nasz dom w Krakowie, robił zdjęcia naszym dzieciom. Pomnę, że drukowałem notatkę (a może felieton Spodka) o jego tragicznych lalkach. Gdy go teraz wspominam, dziwię się, że i on, i ja żyjemy jeszcze. Żyje też ksiądz Kluz i kilka jeszcze osób z ówczesnych “trzech pokoi z kuchnią", ale większość jest już w niebie po przejściu Bożej lustracji.
Marek Skwarnicki