Trzynastu z Pratulina

Półtora wieku temu w wiosce nad Bugiem od rosyjskich kul zginęli niepiśmienni chłopi. Przetrwali jednak w sercach i pamięci. Jakim cudem?

13.01.2020

Czyta się kilka minut

Pratulińscy grekokatolicy giną w obronie swojej świątyni: reprodukcja obrazu Walerego Eljasza Radzikowskiego z ok. 1875 r. / MUZEUM WOJSKA POLSKIEGO / EAST NEWS
Pratulińscy grekokatolicy giną w obronie swojej świątyni: reprodukcja obrazu Walerego Eljasza Radzikowskiego z ok. 1875 r. / MUZEUM WOJSKA POLSKIEGO / EAST NEWS

Długo leżeli we wspólnej mogile, do której tamtego styczniowego dnia wrzucili ich carscy żołnierze. Ekshumacje przeprowadzono dopiero 18 maja 1990 r.

Wspomina mieszkaniec wsi Woroblin: – Na ochotnika się zgłosiłem. Pół gapiów przyszło, pół robotników. Ksiądz kazał, żeby po mocnym śniadaniu być, bo bakterie jakieś i nie można jeść podczas kopania. Ale jak wytrzymać cały dzień bez jedzenia?! Nakryli mnie z kanapką, chociaż odszedłem kawałek. Tych kości dużo było i nawalone byle jak. Prawie dwa metry głęboko leżały. Dopóki do nich nie doszliśmy, myślałem, że na darmo kopiemy. I paciorki od różańców znaleźliśmy. Całego nie, tylko paciorki czerwone. Stoły długie poustawiali, białym płótnem przykryte. Lekarze w maskach i rękawiczkach. Pani stomatolog rozpoznała tego najmłodszego. Miał na imię Anicet. Z Zaczopek chłopak był.

Mieszkanka Pratulina: – Sprawnie szło. Kości były świetnie zachowane, bo te 116 lat w biednej piaszczystej ziemi przeleżały. Ludzie ten piach brali do woreczków i torebek. Na lekarstwo. Załatwiłam konia i wóz, a wcześniej, w kilka kobiet, przygotowałyśmy w parafialnym kościele miejsce na skrzynię. Dębowa była, potężna. W środku mniejsza, ocynkowana, i do niej te kości włożyli. A między skrzynie węgiel nasypali. Taki z pieca chlebowego. Jak się piecze i się gasi, i wygarnia się. Bo węgiel wilgoć pochłania. Gdzieś zdjęcie mam z uroczystości: tłum w kościele, otwarte wieko, każdy podchodzi i rękę kładzie. Na skrzyni, nie na kościach.

Półtora wieku temu

Jest 24 stycznia 1874 r. Wyobrażam to sobie tak: wydeptana w śniegu ścieżka biegnie skarpą wzdłuż rzeki. Popod Bugiem, jak mówią tutejsi. Z Zaczopek do Pratulina szybkim marszem można dojść w pół godziny.

Anicet się śpieszy. Niesie ojcu jedzenie. Placki pieczone na kuchennej płycie albo pierogi, albo kartofle ze skwarkami. I okowitę na rozgrzewkę. W stężałym od mrozu powietrzu słyszy dzwony. Wie, co stało się tydzień wcześniej w Drelowie. To ponad 60 kilometrów stąd, ale szeptana wiadomość przebiegła już od wsi do wsi, od chaty do chaty. Unici nie wpuścili do cerkwi urzędowo mianowanego prawosławnego księdza. Było wojsko, była bójka. Żołnierze strzelali. Byli ranni. I nie wiadomo, dokąd zabrali ciała zabitych.

Tu, w Pratulinie, od kilku tygodni nie ma greckokatolickiego proboszcza. Nie ugiął się, jak tylu innych księży, nie przyjął prawosławia. Ale z obawy, że w końcu go złamią, że da zły przykład i złe świadectwo wiary, uszedł do austriackiej Galicji. Zniknął. A może został aresztowany?

Parafianie mają klucze do cerkwi, pilnują jej na zmianę. Mają też kije. Wiedzą, że wojsko carskie wyruszyło już z Brześcia. Boją się, ale postanowili. „Nie chcemy carosławia – powtarzają. – Ten kościół zbudowali nasi ojcowie. Jest nasz. I my go nie oddamy”.

Ale są bez szans: naprzeciw nich stoi imperium. To, co rozgrywa się właśnie na Podlasiu, jest jednym z ostatnich aktów dramatu: likwidacji Cerkwi greckokatolickiej w Rosji carskiej, gdzie religią państwową jest prawosławie, a katolicy obrządku wschodniego uznawani są za odszczepieńców.

Tymczasem większość mieszkańców Pratulina to właśnie oni – unici. Nazywani tak od czasu unii brzeskiej z 1569 r., po której część duchownych i wiernych Cerkwi prawosławnej w ówczesnej Rzeczypospolitej połączyła się z Kościołem łacińskim i uznała zwierzchność papieża. Podbijając później kolejne ziemie Rzeczypospolitej, Rosja likwidowała Kościół unicki, wcielając – jeśli trzeba, siłą – duchownych i wiernych do rosyjskiej Cerkwi. Teraz przyszła kolej na unicką diecezję chełmską, liczącą ćwierć miliona wiernych. Do niej należy parafia w Pratulinie.

Krew na śniegu

Anicet przyśpiesza kroku. Z daleka widzi świerki rosnące przy cerkwi. I tłum ludzi. Padną potem różne liczby: jedni powiedzą, że stało 500, a inni, że 800 osób. W siermiężnych kapotach, szubach, baranich kożuchach. W drewnianych sabotach albo plecionych z łyka i słomy łapciach, wsuwanych na filcowe walonki. Wśród futrzanych czapek jest pewnie kilka wełnianych chust.

Świadkowie powiedzą potem, że ludzie mogli odejść. Naczelnik powiatu chciał się podobno dogadać. Pertraktacje trwają od wielu godzin, ale chłopi nie ustępują. Naczelnik posyła po szanowanego przez wszystkich Pawła Pikułę z Derła. Może on przemówi ludziom do rozsądku? To błąd. Unita Pikuła pada na kolana i woła: „Jak pragnę oglądać Boga na skonaniu, tak proszę was, zostańcie przy swojej wierze!”.

„Kto się w opiekę odda Panu swemu…” – ktoś zaczyna śpiewać. Ktoś krzyczy: „Zabijajcie! Jesteśmy gotowi!”. Ktoś klęka. Słychać strzał.

Pierwszy pada Wincenty Lewoniuk, potem Daniel Karmasz. Cerkiewny krzyż, który trzymał w dłoni, podnosi Ignacy Frańczuk. I jego też trafia carska kula. Wśród sześciu kolejnych zabitych jest Anicet Hryciuk. Raniony w głowę umiera na rękach ojca.

Wyobrażam to sobie tak: jęki, płacz, krzyk. Przekleństwa. Krew na ubitym śniegu, poorane kulami deski świątyni. Ludzie zabierają do chałup 180 rannych. Dziewięć ciał będzie leżeć na ziemi jeszcze przez wiele godzin. Dwa kilometry dalej, w lesie, żołnierze wykopią dół. Wrzucą do niego zesztywniałe zwłoki. Bez pochówku, bez modlitwy, bez krzyża. Przeszukają chałupy i dowiozą ciała kolejnych czterech unitów zmarłych od ran. Końskimi kopytami zrównają mogiłę z ziemią, aby zatrzeć ślady. Zakażą przez kilka dni wychodzić z domów.

Potem unicką cerkiew rozbiorą do fundamentów. Do rzymskokatolickiego kościoła w Pratulinie wprowadzą prawosławnego księdza. Dla jego ochrony zostawią na utrzymaniu parafian trzy roty piechoty. Obłożą kontrybucją okoliczne wsie. Za nieposłuszeństwo wobec cara aresztują wielu unitów; wielu trafi potem na zesłanie, na Sybir.

Na styku

Dziś nie ma już tamtych świerków. Na miejscu tamtej cerkwi stoi przeniesiony skądś XVIII-wieczny kościół. To jest Martyrium, miejsce pamięci i dokumentacji męczeństwa unitów w Pratulinie. W środku półmrok, pachnie trochę drewnem, trochę kurzem. Przez szkło wpuszczone w deski podłogi widać ceglane fundamenty.

Jest tutaj tamten krzyż i tamta dębowa skrzynia. Teraz pusta, bo kości złożono w sarkofagu w kościele parafialnym. Na skrzyni ktoś postawił Akt Zawierzenia Męczennikom. I zdjęcie dziecka, wymodlonego za ich pośrednictwem. Obok leżą karteczki, na których można zapisać prośby, intencje, podziękowania.

Historię unitów przedstawiają plansze pełne dat, nazwisk i reprodukcji dokumentów. Ale ciekawiej opowiada Maria Nitychoruk, przewodniczka: – Czy ja bym przyszła bronić mojego kościoła? – zastanawia się. – Czy wyszłabym z domu, wzywana przez dźwięk dzwonów? Czy stałabym na mrozie, czekając na wojsko? Wiedząc, że może strzelać? Nie wiem.

Nitychoruk tłumaczy: – Tu, nad Bugiem, był środek Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tu od zawsze spotykały się dwa odłamy chrześcijaństwa, które rozpadło się w 1054 r. w Konstantynopolu. Rozłam na Kościół katolicki i prawosławny to rana, która jątrzy się do dziś. Ale w XVI w. właśnie tu próbowano ją uleczyć. W Brześciu Litewskim [dziś Brześć nad Bugiem – red.] sześć diecezji prawosławnych przyłącza się do Kościoła łacińskiego.

Po rozbiorach Rzeczypospolitej w zaborze austriackim Kościół unicki funkcjonuje swobodnie. Natomiast rosyjscy carowie chcą, by unici pozostający pod ich panowaniem „oczyścili” swoją wiarę z łacińskich naleciałości i znów byli prawosławnymi. Po powstaniu styczniowym nacisk staje się mocniejszy. Aż jesienią 1873 r. Aleksander II wydaje ukaz: uniccy księża muszą podpisać dokument lojalności prawosławiu.

– Ta ziemia to katakumby – mówi ks. Jacek Guz, kustosz Martyrium i ­proboszcz parafii w Pratulinie. – ­Prześladowania ­unitów trwały tu prawie 40 lat. Dramaty takie jak u nas rozegrały się w przynajmniej 80 miejscach. Do dziś kopiąc fundamenty czy studnie ludzie natrafiają na kości pomordowanych.

Unici z Podlasia i Chełmszczyzny nie chcą chrztów, ślubów ani pogrzebów w prawosławnej Cerkwi. Wolą uciekać do lasu, chować dzieci po piecach chlebowych czy kurnikach. Wolą zbierać baty od kozaków, którzy plądrują wsie i siłą wprowadzają nowy ład. Wolą miesiącami czekać na jezuitów, którzy – przebrani za kupców czy rzemieślników – w konspiracji przedzierają się z Galicji. Zaszczuci, wysyłani na katorgi, wtrącani do więzień – unici wolą ginąć, niż przejść na prawosławie.

Wiara

Takich świadectw jest wiele. Weźmy kilka.

Pierwsze: „Od dziecka tam chodziłam, bo moja ciotka opiekowała się tym miejscem. Zrobiła 13 rabatek, dla każdego osobną. Kwiaty sadziła i letnie, i zimowe. Po wojnie ksiądz ogrodził te kilkanaście metrów, a ciotka wszystkim opowiadała, że to miejsce święte. Mówiła, że oni, męczennicy, będą wyniesieni na ołtarze, i że do Pratulina będą przyjeżdżać pielgrzymki z całej Polski. Brała tę ziemię, roznosiła chorym, modliła się. I prosiła, żeby prosić ich o zdrowie. I dużo osób otrzymało tę łaskę, i zgłaszali to do księdza”.

Drugie: „Nasz kościelny konający był, coś z żołądkiem miał. Żona już chciała palić gromnicę, ale przyszło jej na myśl, żeby ziemię z tego grobu mu przykładać. I on ozdrowiał”.

Trzecie: „W Zaczopkach jedna kobieta była, raka piersi miała. Przykładała tę ziemię. A potem lekarze badanie robią i okropne zdziwienie, że czysto jest i dobrze”.

Czwarte: „Od szkolnych lat tę chorobę miałam, szyję taką grubą. Wole tarczycowe. Pretensji nie czułam do Pana Boga, ale jak dorosłam, bardzo chciałam być jak inne. Chodziłam na ten pochówek, modliłam się. I tę ziemię jadłam. Leczyłam się, prawda. Jodyny ze dwa litry wypiłam za rok czasu. Aż lekarz powiedział, że operację trzeba mieć. Myślę: na operację nie zgodzę się. Pielgrzymka jedzie od nas do Częstochowy, pojadę. Dwa tygodnie potem mam sen. Matka Boska przyszła do mnie, bialutka taka, jasna, podotykała moją szyję i leciutko poszła. Pełnia jest – pomyślałam – to przez księżyc tak mi się wydaje. Ale rano patrzę w lustro i nie mam nic. Jak słup 10 minut stałam. A potem w krzyk: mamo, zobacz moją szyję!”.

Takich świadectw są setki. Dawnych i całkiem współczesnych. Ludzie mówią, piszą. Pęcznieje segregator, w którym zbierane są wszystkie relacje. Ale bez dokumentacji medycznej żadne świadectwo nie może być uznane za cud.

– Beatyfikacji dokonał Jan Paweł II w Rzymie, 6 października 1996 r. – mówi ks. Guz. – Ale przygotowania do procesu beatyfikacyjnego zaczęły się jeszcze przed I wojną światową. Podstawą było powszechne przekonanie, że 13 unitów zabitych w Pratulinie to byli ludzie sprawiedliwi i religijni, którzy odrzucili przemoc i świadomie oddali życie za wiarę. I że leżą w miejscu, które od pokoleń otaczano czcią. Ale przeszły dwie wojny, potem długie rządy komunistów... Temat wrócił dopiero po 1989 r. W otwartych przez Jelcyna archiwach znalazły się raporty carskich urzędników i żołnierzy. Potwierdziły to, co z dziada pradziada opowiadali tutejsi. Potem trzeba było jeszcze przeprowadzić ekshumacje i sprawdzić, czy ciała unitów naprawdę tam są. I w ten sposób potwierdzić męczeństwo, heroiczność cnót oraz kult szerzący się od samego początku, od chwili ich śmierci.

Woreczki

Ciągnie ludzi do Pratulina. Przybywają w pojedynkę, rodzinami, całymi pielgrzymkami. Na styczniową nowennę, na litanię, na rekolekcje. W Domu Pielgrzyma można kupić biały woreczek z ziemią z miejsca pochówku, żeby potem po ziarenku dodawać ją do herbaty. I książki, żeby poczytać o błogosławionych. Przeglądam kolejną. Wygładzeni, oszlifowani, cukierkowi – nie bardzo przypominają mówiących po chachłacku upartych nadbużańskich chłopów. Ludzi z krwi i kości. Stają się wzorem, ideą radykalnej wiary, materiałem na dewocjonalia.

Oczywiście, jak zawsze musi też być antylegenda. Co tym chłopom strzeliło do głowy? Zostawili rodziny, popili się i poszli. I dali powybijać się jak robaki. Takie głosy też się zdarzają, ale tu ich nie słychać.

Mieszkaniec Woroblina: – Czy ja wierzę? Czasem słyszę, że dziecko gdzieś się urodziło, co nie mogli mieć... Że ktoś tam przetrzeźwiał, co o dno się już obijał. Albo że ozdrowiał ten, co miał już umierać. Że od śmierci przez męczenników uciekł... Ale jaką on miał chorobę, jaka tam prawda, to ja w to nie wnikam. Normalni to byli ludzie, wiadomo, jak to wtedy na wsiach. Bida. Jeden miał dwa hektary, drugi może trzy, trzeci za parobka służył. Dużo dzieci i codzienna harówka. Ale całe życie u nas gadali, że to męczennicy. Że święci. Ja? Ja w kawalerce nie chodziłem tam nigdy. Jak trzeba było, to tego dnia do roboty przy ekshumacji się zgłosiłem. Czy teraz się do nich modlę? No tak. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2020