Wielka bajka policyjna

Bajka policyjna jako opowieść wigilijna? Ano tak. A dlaczego? Najpierw dlatego, że dobra do poczytania, a autor tego pomysłu - jak zapewne wielu - lubi poczytać coś dobrego przy święcie. A następnie dlatego, że inna niż to, co sobie zazwyczaj w te Święta przedkładamy.
 /
/

Powiem w związku z tym coś, co może się wydać obrazoburcze i mało świąteczne, ale powiem, bo myślę, że trzeba: z coraz większym trudem znoszę pewną postać świątecznego rytuału, która polega na połączeniu standardowych i oczekiwanych w tym czasie elementów religijnych z równie standardowymi i oczekiwanymi elementami sentymentalnymi. Powstaje szczególnego rodzaju patos religijny, który (wrażliwych nań proszę o wybaczenie) wydaje mi się coraz bardziej sztuczny i mdły. Patos ten panuje zwłaszcza podczas rozlicznych opłatków, organizowanych długo przed i długo po Bożym Narodzeniu. Dziwność sytuacji polega na tym, że patos ten nie sięga ani całej głębi tajemnicy, którą świętuje wiara Kościoła, ani rzeczywistej prostoty bliskości możliwej między ludźmi.

Jest z tym trochę tak, jak z tytoniem murcjańskim, o którym opowiada kolega Kubat z prezentowanej tu "Bajki": "kiedy [król murcjański] zniknął w kurzawie, a kurzawy to ten król narobił, że ho ho, my, mianowicie koledzy Rabas, Holas, Matas, Kudlas, Firbas, Łokoń i ja, poszliśmy na komisariat i nabiliśmy sobie fajki (...) murcjańskim tytoniem. Panowie, takiego tytoniu to jak żyję nie paliłem; nie był nawet tak bardzo mocny, ale pachniał jak miód, jak wanilia, jak herbata, jak cynamon, jak kadzidło, jak goździk i jak banany, ale ponieważ nasze fajki dosyć śmierdziały, tośmy tego zapachu ani nie czuli".

Oczywiście z sentymentalno-religijnego świątecznego zaplątania można i trzeba wychodzić w obu kierunkach: ku ogromnemu wymaganiu tego, że cała prawda Boga jest teraz dla nas w życiu jednego człowieka, i ku prostocie opowieści o ludziach, jakimi i my chcemy być. Na ten raz wybieram to drugie i razem z chętnymi czytam "Wielką bajkę policyjną", a w niej i te słowa, które może są bardziej "wigilijne", niż się w pierwszej chwili zdaje:

"»Ja jestem księżniczka Amina«, rzekła ta panna, »aż do tej chwili zaklęta w smoka, bo byłam taka pyszna i złośliwa. Ale teraz już, panie Trucina, będę grzeczna jak owieczka«.

»Amen«, odezwało się we drzwiach i oto tam stał czarodziej Bosko. »Pan ją wyswobodził, panie Trucina. Każda miłość wyzwala ludzi i zwierzęta z ich zaklęcia. Rety, rety, dzieci, to ale się dobrze skończyło, co?! Panie Trucina, tata tej oto panny przekazuje panu, że ma pan jechać do jego królestwa i wstąpić na tron. No to dalej, żeby panu pociąg nie uciekł«".

No to dalej, żeby nam pociąg nie uciekł.

Ks. Tomasz Węcławski

***

To już pewnie, dzieci, wiecie, że na każdej strażnicy policyjnej, czyli komisariacie,czuwa przez całą noc kilku strażników, gdyby się coś miało stać, na przy kład, gdzieś by się włamywali zbóje albo gdyby źli ludzie chcieli komuś narobić szkody. Dlatego panowie strażnicy nie śpią w komisariacie do rana, a tymczasem inni strażnicy, na których się mówi: patrole, chodzą po ulicach i uważają na zbójców, złodziejaszków, duchy straszące po nocach i inne takie nieporządki. A kiedy takie patrole zaczną boleć nóżki, wracają na strażnicę, a znowu inny strażnik idzie na ulicę uważać. Tak to się dzieje przez całą noc; a żeby im milej czas upływał, palą ci strażnicy na komisariacie fajki i opowiadają sobie, co gdzie ciekawego widzieli.

No to właśnie tak kiedyś popalali i rozmawiali, kiedy właśnie wrócił z patrolu jeden strażnik, chwileczkę, przecież to był pan Halaburd, i powiada: "Czołem, panowie! Melduję, że mnie bolą nóżki".

"To sobie usiądź", kazał mu najstarszy pan strażnik, "a zamiast ciebie pójdzie patrolować ten oto pan Holas. A teraz nam, panie Halaburdzie, opowiadaj, co nowego w twoim rejonie i w jakich sprawach wystąpiłeś w imieniu prawa".

"Dzisiaj w nocy wiele tego nie było", prawił pan Halaburd. "Na ulicy Szczepańskiej biły się dwa koty; to je w imieniu prawa rozegnałem i napomniałem. Potem na ulicy Żytniej wypadł z gniazda młody wróbel, zamieszkały pod numerem 23. Zawołałem staromiejskich strażaków, żeby przyjechali z drabiną i przekazali rzeczonego wróbla do jego gniazda. Jego rodzice zostali napomniani, że mają bardziej uważać. A kiedy szedłem ulicą Jęczmienną, coś mnie szarpnęło za nogawkę. Patrzę, a to skrzatek. Wiecie, ten wąsaty z Placu Karola".

"Który?", spytał się najstarszy pan strażnik. "Tam ich mieszka kilku: Mydliwąsek, Kolbaba, zwany Dziadkiem, Smykała, Podpolec, Pumpernik, Kwaczek, zwany też Fajfką, Kurzanóżka i Tintera - ten, który się tam przeprowadził z Apolla".

"Ten, co mnie ciągnął za spodnie", rzekł pan Halaburd, "to był Podpolec, co mieszka w tej starej wierzbie".

"Aha", mówi najstarszy pan strażnik. "Panowie, to jest bardzo zacny wiercipięta, ten Podpolec. Kiedy ktoś na Placu Karola coś zgubi, na przykład pierścionek, piłeczkę, piłkę albo coś w tym stylu, to ten Podpolec zawsze to zaraz przyniesie posterunkowemu jako uczciwy znalazca. No to dalej".

"A ten skrzatek, ten Podpolec", mówił dalej strażnik Halaburd, "mi powiada: »Panie strażniku, ja nie mogę się dostać do domu, mi do mojego mieszkania wlazła wiewiórka i nie chce mnie tam wpuścić«. To wyciągnąłem szablę, poszedłem z Podpolcem do jego wierzby i wezwałem w imieniu prawa wiewiórkę, żeby opuściła lokal i nie dopuszczała się takiego przestępstwa, przewinienia i wykroczenia, którym jest naruszenie własności, naruszenie porządku publicznego, przemoc i złodziejstwo. Na co ta wiewiórka mówi: »Aż napada«. Wtedy zdjąłem pas i płaszcz i wylazłem na tę wierzbę. Kiedy już byłem przy tej dziurze po wypadłym sęku, co w niej ma pan Podpolec mieszkanie, zaczęła ta wiewiórka płakać: »Panie strażniku, bardzo proszę, niech pan mnie nie aresztuje! Ja się tu u pana Podpolca tylko schowałam, bo padało, a do mojego zamieszkania cieknie«. »Bez gadania, paniusiu«, ja na to, »proszę zebrać swoich pięć pestek czy bukowych orzeszków i opuścić prywatne mieszkanie pana Podpolca. A gdyby się to jeszcze raz zdarzyło, żeby pani siłą lub podstępem, bez jego zezwolenia i zgody zajęła jego prywatną własność, to zawołam pomoc, otoczymy panią, aresztujemy i dostawimy spętaną na komendę policji. No to w skok!«. A to jest, ludkowie, wszystko, co w nocy widziałem".

"Ja to jak żyję nie widziałem żadnego skrzatka", odezwał się strażnik Bambas. "Dotąd miałem rejon w Dejwicach, a tam w tych nowych domkach nie ma żadnych takich zjaw, istot czy, jak to się mówi, zjawisk nadprzyrodzonych".

"Tu jest ich pełno", rzekł najstarszy pan strażnik. "A dawniej co ich było, rety! Na przykład przy Szytkowskim jazie jak świat światem działał wodnik. Policja ale nie miała z nim nic do roboty, taki to był porządny wodnik. Wodnik Libeński to jest stary kawalarz, ale Szytkowski to był chłop bardzo na miejscu. Przecież Wodociągi miasta Pragi mianowały go naczelnym wodnikiem miejskim i płaciły mu miesięczną gażę. Ten wodnik Szytkowski pilnował Wełtawy, żeby nie wyschła; powodzi to on nie robił, te to robią ci wiejscy wodnicy znad górnej Wełtawy, na przykład Wyderski, Krumlowski i Zwikowski. Ale ten wodnik Libeński go z zazdrości podburzył, żeby zażądał od miasta Pragi za swoje usługi tytułu i płacy radcy magistrackiego; a kiedy mu na ratuszu powiedzieli, że to się nie da, bo nie ma mianowicie odpowiedniego wyższego wykształcenia, obraził się ten wodnik Szytkowski i wyprowadził się z Pragi. Teraz ponoć robi wodę w Dreźnie. Wiadomo: wszyscy wodnicy na Łabie w Niemczech, aż po Hamburg, to są Czesi, że hej. Od tego czasu przy Szytkowskim jazie nie ma żadnego wodnika. Dlatego też w Pradze bywa mało wody.

Potem na Placu Karola tańcowały w nocy świetliki. Ale ponieważ to nie było korzystne i ludzie się ich bali, gmina praska zawarła z nimi porozumienie, że się przeprowadzą do Stromowki i że tam je będzie zapalał i rano gasił pracownik gazowni. Tylko że ten pracownik, który je zapalał, musiał w czasie wojny iść do wojska i tak się o świetlikach zapomniało.

Co się tyczy rusałek, to tych było w samej Stromowce siedemnaście; ale z nich trzy poszły do baletu, jedna się dała do filmu, a jedna wydała się za jakiegoś kolejarza ze Strzeszowic. Trzy rusałki są w Ogrodzie Kińskiego, dwie działają na Grabówce, a jedna trzyma się Jeleniej Fosy. Miejski ogrodnik z Parku Riegera chciał sobie jedną rusałkę zasadzić w swoim parku, ale jakoś mu się tam nie trzymała; myślę, że tam jak na nią był za duży przeciąg.

Poza tym policyjnie odnotowanych skrzatów, które należą do budynków publicznych, parków, klasztorów i bibliotek, jest w Pradze trzysta czterdzieści sześć, nie licząc skrzatków w domach prywatnych, których nie mamy w ewidencji.

Duchów straszących po nocach było w Pradze kiedyś mnóstwo, ale teraz są zlikwidowane, bo wykazano naukowo, że żadnych takich duchów nie ma. Tylko na Małej Stronie ponoć ludzie tajnie i bezprawnie chowają na strychach parę takich starożytnych duchów, jak mi kiedyś mówił kolega z małostrońskiego komisariatu. I to jest, o ile wiem, wszystko".

"Oprócz tego draka, czyli smoka", rzekł strażnik Kubat, "co go zabili na Żiżkowie w Żydowskich Piecach".

"Żiżkow", powiedział najstarszy strażnik, "to nigdy nie był mój rejon, więc o tym smoku niewiele wiem".

"Ja przy tym byłem", rzekł strażnik Kubat, "ale cały ten przypadek rozpracowywał i referował kolega Łokoń. No to już jest strasznie dawno, jeszcze kiedy prezydentem policji był pan Bienert. Kiedyś wieczorem powiadała temu Łokoniowi jedna stara pani, to była pani Czastkowa, trafikantka, ale właściwie to ona jest czarownicą, czyli wieszczką albo wróżką, żebyście wiedzieli, no więc ta pani Czastkowa rzekła koledze Łokoniowi, że jej wyszło w kartach, że w Żydowskich Piecach trzyma smok Huldabord w niewoli przepiękną pannę, którą porwał jej rodzicom; i że ta panna to ponoć jest księżniczka murcjańska. »Murcjańska albo niemurcjańska«, rzecze na to strażnik Łokoń, »tę dziewczynę musi smok wydać rodzicom albo wystąpię przeciw niemu zgodnie z przepisami, zwanymi porządkiem służbowym, forszryftami albo też instrukcją«. To rzekł, opasał się służbową szablą i szedł do Żydowskich Pieców. Ja myślę, że tak samo by zrobił każdy z nas".

"No pewnie", powiada strażnik Bambas. "Ale ja w Dejwicach i Straszowicach żadnego smoka nie miałem. No to dalej".

"Tak więc kolega Łokoń", mówił dalej strażnik Kubat, "przypasał białą broń i zaraz w nocy szedł do Żydowskich Pieców. No i patrzcie, a tu z jednej dziury, czyli jamy, słyszy głośne grube głosy. I poświecił tam sobie służbową latarką, i zobaczył straszliwego smoka z siedmioma głowami; a te głowy ze sobą rozmawiały, odpowiadały sobie, a niekiedy nawet się pokłóciły i wyzywały na siebie - to wiecie, taki smok nie ma żadnych manier, a jeśli nawet, to wyłącznie złe. A w kącie tej jaskini rzeczywiście płakała przepiękna panna i zatykała sobie uszy, żeby nie słyszeć, jak te smocze głowy ze sobą grubym głosem rozmawiają.

»Hej, wy jeden«, krzyknął kolega Łokoń na tego smoka, wprawdzie uprzejmie, ale też ze służbową surowością, »proszę się legitymować; ma pan jakieś papiery, dowód osobisty, książeczkę służbową, książeczkę wojskową albo inne dokumenty?«.

Na to jedna z tych głów się zachechtała, druga bluźniła, trzecia klęła, jedna wymyślała, jedna łajała, jedna wyzywała, a jedna wywaliła na Łokonia język. Ale kolega Łokoń nie dał się i zawołał: »W imieniu prawa, proszę się zabierać i pójść ze mną w te pędy na komisariat, pan i ta dziewczyna tam z tyłu«.

»To ale prrr«, zakrzyknęła jedna z tych smoczych głów. »Wiesz ty, ludzkie chucherko, kto ja jestem? Ja jestem smok Huldabord«.

»Huldabord z Gór Grenady«, rzekła druga głowa.

»Zwany też Wielki Smok Mulhaceński«, krzyczała głowa trzecia.

»I ja cię schrupię«, zaryczała czwarta, »jak malinę«.

»Rozszarpię cię w strzępki, w kawałeczki, w drzazgi, w ciapkipapki, a poza tym rozerwę cię przez pół jak śledzika, aż się z ciebie wióry posypią«, zagrzmiała piąta głowa.

»A potem ci skręcę kark«, zaburczała szósta.

»I będzie po ptokach«, dodała siódma głowa strasznym głosem.

Co myślicie panowie, że zaraz zrobił kolega Łokoń? Powiecie, że się przeląkł? Ale gdzie tam! Kiedy zobaczył, że to się po dobremu nie da, wziął służbowy obuszek, czyli kordzik, i natarł nim na jeden smoczy łeb za drugim, ile tylko miał sił; a siłę to on miał jak ten Jonek.

»I patrzcie jeno«, rzekła pierwsza głowa, »to niezłe«.

»Właśnie mnie ciemię zaswędziło«, prawiła druga.

»A mnie akurat jakaś weszka z tyłu ukłuła«, powiada trzecia.

»Serdeńko«, rzekła czwarta, »połechtaj mnie jeszcze trochę tym kijkiem!«.

»Ale klepnij mocniej«, radziła piąta, »żeby to trochę zatrzeszczało«.

»I bardziej w lewo«, żądała szósta, »tam mnie akurat strasznie swędzi«.

»Na mnie ta twoja różdżka jest za miękka«, mruknęła siódma. »Nie masz nic twardszego?«.

Na to wyciągnął strażnik Łokoń szablę i siedmiokrotnie ciął, po razie w każdą głowę, aż na nich łuski zabrzęczały.

»To już było trochę lepsze», rzekła pierwsza smocza głowa.

»Przynajmniej uciąłeś uszko jednej pchełce«, mlaskała druga głowa, »ja mianowicie mam stalowe pchełki«.

»A mi wyciąłeś ten włos, co mnie akurat swędził«, prawiła trzecia.

»A mi przeczesałeś fryzurkę«, chwaliła sobie czwarta głowa.

»Tym twoim grzebykiem mógłbyś mnie wyczochrać codziennie«, mruczała piąta.

»Ja tego piórka przecież ani nie poczułam«, powiada szósta.

»Człowiecze drogi«, rzekła siódma głowa, »podrap mnie jeszcze raz!«.

Na to wyciągnął strażnik Łokoń pistolet i siedmiokrotnie strzelił, do każdej głowy jeden raz.

»O psiakrącka«, warknął smok, »nie rzucaj we mnie tym piaskiem, bo tego będę mieć pełne włosy! Łe! Ten twój okruszek wleciał mi do oka! A tu mi ten twój śmieć uwiązł między ząbkami! No, teraz to już tego mam akurat dosyć«, zaryczał smok, odkaszlnął ze wszystkich siedmiu gardeł i ze wszystkich siedmiu paszczy buchnął ogniem przeciw koledze Łokoniowi.

Kolega Łokoń się nie zląkł; wyciągnął przepisy służbowe i przeczytał sobie, co ma strażnik robić, kiedy ma przeciw sobie przewagę nieprzyjaciela; znalazł, że w takim przypadku ma zawołać posiłki. Potem wyszukał przepis, co ma robić, kiedy gdzieś bucha ogień, i znalazł, że w takich okolicznościach ma telefonować po strażaków. Kiedy już przeczytał wszystko, co ma robić, zawołał strażaków i policyjne posiłki. W charakterze posiłków przybiegło kłusem sześciu, koledzy Rabas, Holas, Matas, Kudlas, Firbas i ja, a kolega Łokoń nam powiada: »Panowie, oto mamy wyswobodzić to dziewczę z mocy tego smoka. On to jest wprawdzie smok pancerny i na to jest każda szabla słaba, ale ja wybadałem, że na potylicy jest ten smok trochę miększy, żeby się mógł okręcać. Więc jak powiem trzy, musicie go wszyscy sieknąć szablą w potylicę. Ale najpierw strażacy muszą tego smoka zagasić, żeby nam nie poprzepalał mundurów«. Ledwie to powiedział, kiedy trarara przyjechało do Żydowskich Pieców siedem motorowych sikawek z siedmioma strażakami. »Baczność, strażacy«, zawołał gromko strażnik Łokoń, »jak powiem: trzy, każdy zacznie sikać do jednej smoczej paszczy, ale to musicie prosto w gardziel, gdzie ma smok migdałki, bo właśnie stamtąd wydobywa się ten ogień. No to uwaga: raz, dwa, trzy!«. A kiedy powiedział trzy, strażacy puścili siedem strumieni wody prosto do siedmiu smoczych paszcz, z których buchał ogień jak z aparatu do spawania. Szszszsz, ale to syczało! Smok parskał, prychał, dychał, kaszlał, chrząkał, kwiczał, chrypiał, charczał, chrobotał, sapał, wzdychał, świstał, wołał »mamusiu!« i młócił ogonem wokół siebie, ale strażacy nie popuścili i sikali, i sikali, aż z tych siedmiu smoczych głów zamiast ognia buchnęła para jak z lokomotywy, że na krok nie było nic widać. Potem para się rozwiała, strażacy przestali sikać, zatrąbili i wracali do domu; a smok, cały zmoczony i zupełnie załamany, tylko parskał i odpluwał, i wycierał wodę z oczu, i pomrukiwał: »Czekajcie, chłopaki, tego wam nie przepuszczę!«. Ale w tej chwili kolega Łokoń zawołał: »Uwaga, panowie: raz, dwa, trzy!«. A kiedy powiedział: trzy, my wszyscy strażnicy maznęliśmy szablami w siedem smoczych potylic i siedem głów potoczyło się po ziemi; a z siedmiu karków wytrysnęła woda i sikała jak z hydrantu, tyle jej do tego smoka naciekło. »No to chodźmy, panienko«, rzekł kolega Łokoń do tej księżniczki murcjańskiej, »ale proszę uważać, żeby pani nie zmoczyła sukienki«.

»Dziękuję ci, szlachetny bohaterze«, powiada ta panna, »że mnie wyswobodziłeś z mocy tego smoka. Ja właśnie grałam z moimi koleżankami w murcjańskim parku w siatkówkę i piłkę ręczną, i w diabolo, i w chowanego, kiedy tam przyleciał ten tłusty stary smok i porwał mnie bez przystanku aż tutaj«.

»A kędyście to, panno, lecieli?«, pytał się kolega Łokoń.

»Przez Algier i Maltę, i Konstantynopol, i Belgrad, i Wiedeń, i Znojmo, i Czaslaw, i Zabiechlice, i Strasznice aż tu, w dwadzieścia cztery godziny, siedemnaście minut i pięć sekund non stop i netto«, rzekła księżniczka murcjańska.

»No to ten smok zrobił rekord w długodystansowym locie pasażerskim«, zdziwił się kolega Łokoń. »To gratuluję pannie. Ale teraz musiałbym zatelegrafować do pana ojca, żeby po pannę kogo przysłał«.

Ledwie to powiedział, kiedy zawarczało auto, a z niego wyskoczył król murcjański z koroną na głowie i cały w gronostajach i brokatach, i zaczął z radości skakać na jednej nodze i krzyczeć: »Dziewczyno złota, no to cię wreszcie znalazłem!«.

»Chwileczkę, waszmość«, zatrzymał go kolega Łokoń. »Pan tym swoim autem jechał z niedozwoloną prędkością, rozumie pan? Zapłaci pan siedem koronek kary«.

Król murcjański zaczął grzebać po kieszeniach i mruczał: »To ci dopiero, przecież ja ze sobą wziąłem siedemset dublonów, piastrów i dukatów, trzy tysiące sześćset franków, trzysta dolarów, osiemset dwadzieścia marek i tysiąc dwieście szesnaście koron czechosłowackich i dziewięćdziesiąt pięć halerzy, a teraz nie mam w kieszeni ani grosika, ani ziarnka, ani złamanego szeląga. Najprawdopodobniej wszystko to straciłem po drodze na benzynę i na kary za niedozwoloną szybkość. Dzielny rycerzu, ja po tych siedem koronek poślę do swojego wezyra«. Po tym król murcjański odkaszlnął, położył rękę na piersiach i tak dalej mówił do kolegi Łokonia: »Widzę z twojego munduru, jak też z całej twojej wzniosłej postaci, że jesteś jakimś mocnym wojownikiem, księciem albo może nawet urzędnikiem państwowym. Za to, że wyswobodziłeś moją córkę i ubiłeś strasznego smoka mulhaceńskiego, powinienem ci zaproponować rękę mojej córki, ale ty masz na lewej ręce ślubną obrączkę, z czego wnioskuję, że już jesteś żonaty. Masz też dziatki?«.

»Mam«, rzekł Łokoń. »Mam trzyletniego chłopca i malutką dziewczynkę«.

»Gratuluję«, prawił murcjański król. »Ja mam tylko tę tu dziewczynę. No to poczekaj, ja ci dam przynajmniej połowę mojego murcjańskiego królestwa. To wynosi okrągłe siedem tysięcy czterysta pięćdziesiąt dziewięć kilometrów kwadratowych powierzchni z siedmioma tysiącami i sto pięcioma kilometrami kolei żelaznych, dwunastoma tysiącami kilometrów szos i dwudziestoma dwoma milionami siedmiuset pięćdziesięcioma tysiącami dziewięćset jedenastoma obywatelami obojga płci. To co, grabula?«.

»Panie królu«, powiada kolega Łokoń, »to nie jest takie proste. Ja i ci oto panowie zabiliśmy tego smoka w ramach obowiązków służbowych, ponieważ nie usłuchał mojego urzędowego wezwania i nie chciał ze mną iść na komisariat. A za pracę służbową nikomu z nas nie wolno przyjąć żadnej nagrody, gdzie tam! To my, panoczku, mamy zakazane«.

»Aha«, prawił król. »Ale przecież mógłbym tę połowę królestwa murcjańskiego z wszelkimi urządzeniami ofiarować w dowód mojej królewskiej wdzięczności całej praskiej policji«.

»To by może i szło«, mówi kolega Łokoń, »ale i to nie jest, panie królu, takie całkiem proste. My mamy całą Pragę, aż do granic miasta, a co to się trzeba po tym nachodzić i napilnować! Gdybyśmy mieli jeszcze połowę królestwa murcjańskiego i musieli jej pilnować, to byśmy się strasznie nabiegali i bolałyby nas nóżki. Panie królu, my panu serdecznie dziękujemy, ale nam starczy Praga«.

»No to chociaż«, powiada król murcjański, »dam wam, chłopaki, tę oto paczuszkę tytoniu, co ją sobie wziąłem na drogę. To prawdziwy murcjański i starczy akurat na siedem fajek, jeśli ich nie nabijecie do pełna. Tak, córeczko, hop do wozu i jedziemy«. A kiedy zniknął w kurzawie, a kurzawy to ten król narobił, że ho ho, my, mianowicie koledzy Rabas, Holas, Matas, Kudlas, Firbas, Łokoń i ja, poszliśmy na komisariat i nabiliśmy sobie fajki tym murcjańskim tytoniem. Panowie, takiego tytoniu to jak żyję nie paliłem; nie był nawet tak bardzo mocny, ale pachniał jak miód, jak wanilia, jak herbata, jak cynamon, jak kadzidło, jak goździk i jak banany, ale ponieważ nasze fajki dosyć śmierdziały, tośmy tego zapachu ani nie czuli. A ten smok miał pójść do muzeum, ale zanim po niego przyjechali, zamienił się w rosół, bo tak strasznie zawilgł i nasiąkł tą wodą, że się zepsuł. I to jest wszystko, co wiem".

Kiedy strażnik Kubat na komisariacie skończył opowieść o smoku na Żydowskich Piecach, wszyscy strażnicy jakiś czas milczeli i pykali z fajek; pewnie myśleli o tym murcjańskim tytoniu. Potem odezwał się strażnik Chodera: "Skoro kolega Kubat opowiedział o tym żiżkowskim smoku, to ja wam może opowiem o smoku z ulicy Wojcieszskiej. Kiedyś patrolowałem ulicę Wojcieszską i nagle patrzę, a w tym kącie przy kościele leży olbrzymie jajo. Było tak wielkie, że by mi nie weszło ani do służbowego hełmu, a ciężkie to było jak z marmuru. »Ten tego«, powiadam sobie, »to pewnie jest jajo strusie czy co, ja to zaniosę do dyrekcji policji, do oddziału rzeczy zgubionych i znalezionych; może się po takie jajo zgłosi właściciel«.

Wtedy w tym oddziale pracował kolega Pour i akurat z powodu przeziębienia łupało go w krzyżu; wobec tego palił sobie w żelaznym piecyku, że tam było tak gorąco jak w piekarniku, jak w piecu, jak w suszarni. »Witam, Pourze«, powiadam, »ty tu masz ciepło jak ta diabla babcia. Melduję, że na ulicy Wojcieszskiej znalazłem jakieś jajo«. »No to je gdzieś tu połóż«, rzekł kolega Pour, »i sobie usiądź, a ja ci zamelduję, jak mnie okropnie męczy to łupanie w krzyżu«. No, trochę się zagadaliśmy, jak to już tak się gawędzi; potem się zaczęło zmierzchać, a nagle słyszymy, że w kącie coś tak chrupie czy chrzęści. Tośmy zapalili światło i patrzymy, a z tego jaja wyłazi smok - chyba się wykluł od tego ciepła. Nie był większy, niż powiedzmy, pudel albo foksterier, ale to był smok, tośmy zaraz poznali, bo miał siedem głów; po tym się mianowicie poznaje smoka.

»Jasne z modrym«, rzekł Pour, »co z tym tu będziemy robić? Czy mam dzwonić po hycla, żeby to zwierzę stąd zabrał?«.

»Wiesz Pourze«, mówię, »taki smok to jest dość rzadkie zwierzę; ja myślę, że powinniśmy dać ogłoszenie do gazety, żeby zgłosił się jego właściciel«.

»No dobra«, rzekł Pour, »ale czym je tymczasem będziemy karmić? Spróbuję mlekiem i pokruszoną bułeczką; dla każdego młodego mleko jest najzdrowsze«.

No i nakruszył mu siedem bułek do siedmiu litrów mleka; i musielibyście widzieć, jak się to zgłodniałe smoczę do tego zabrało; jedna głowa odpychała od miski drugą i wszystkie te głowy na siebie warczały i chłeptały to mleczko, aż pochlapały całe biuro; potem się jedna głowa po drugiej oblizała i położyła się spać. Wtedy kolega Pour zamknął tego smoka w swoim biurze, gdzie były zgromadzone wszystkie rzeczy zgubione i znalezione z całej Pragi, i dał do wszystkich gazet następujące ogłoszenie:

Szczenię smocze, świeżo wyklute z jaja, znaleziono na ulicy Wojcieszskiej. Rzeczone jest siedmiogłowe, żółte i czarno pręgowane. Właściciel niech się zgłosi na komendzie policji, oddział rzeczy zgubionych i znalezionych.

Kiedy rano kolega Pour przyszedł do swojego biura, nie powiedział nic więcej, jak tylko: »O Holender, o psiakręc, psiakostka, jasne z modrym, rajska pogoda, do pięciuset pięćdziesięciu pięciu piorunów, rumbabumba, a niech to, a niech to, a niech to donder świśnie, żebym też więcej nie klął!«.

Mianowicie ten smok przez noc zeżarł wszystkie rzeczy, które ktokolwiek w Pradze zgubił albo znalazł, to jest pierścionki i zegarki, portmonetki, torebki i notesy, piłki i kredki, piórniki i haczyki, i szkolne podręczniki, i kulki do grania, i guziki, i rysiki, i rękawiczki, i jeszcze do tego wszystkie urzędowe wykazy, akta, protokoły i spisy, krótko mówiąc: wszystko, co w biurze pana Poura było, nawet jego fajkę, łopatkę na węgle i liniał, którym Pour liniował wykazy; ten smok tyle tego zjadł, że już był dwa razy taki duży i niektórym jego głowom zrobiło się niedobrze.

»No to się tak nie da«, powiada kolega Pour, »ja tego zwierza tu zostawić nie mogę«. I zatelefonował do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, żeby wyżej wymienione Towarzystwo dało temu smoczemu młodemu przytułek, jak to robi z zagubionymi pieskami i kotkami. »Czemu nie«, powiedziało Towarzystwo i wzięło to smoczę do swojego schroniska. »Ale to bym chętnie wiedziało«, mówi potem owo Towarzystwo, »czym się właściwie taki smok żywi. W książkach przyrodniczych nic o tym nie ma«. No więc spróbowali i karmili tego smoka mleczkiem, parówkami, kiełbasą, jajkami, marchwią, kaszką, czekoladą, gęsią krwią, grochem, sianem, polewką, ziarnem, szyneczką, pomidorami, ryżem, bułkami, cukrem, ziemniakami i suszonymi jabłkami; to smoczę to wszystko połknęło i jeszcze im pożarło książki, gazety, obrazy, klamki przy drzwiach i w ogóle wszystko, co tam mieli; a rosło tak, że już było większe niż bernardyn.

Ale tymczasem otrzymało to Towarzystwo telegram aż z Bukaresztu, w którym było napisane czarnoksięskim pismem:

To smocze szczenię to jest zaklęty człowiek. Bliższe wyjaśnienia ustnie. Przyjadę za trzysta lat na Dworzec Wilsona.

Czarodziej Bosko

Na to się to Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami podrapało za uszami i powiada: »Rety, jeśli ten smok jest zaklętym człowiekiem, to jest to ludzka osoba, i my nie możemy jej przechowywać w schronisku dla zwierząt. To musimy go posłać do przytułku albo sierocińca«. Ale te przytułki i sierocińce z kolei rzekły: »Rety, jeśli ten człowiek jest zaklęty w zwierzę, to to już nie jest człowiek, ale zwierzę, bo jest zaklęty w zwierzę. Ergo zaklęty człowiek nie podlega nam, ale opiece nad zwierzętami«. A ponieważ nie mogli się dogadać, czy człowiek zaklęty w zwierzę jest bardziej zwierzęciem, czy bardziej człowiekiem, nie chcieli tego smoka chować ani jedni, ani drudzy, a biedny smok nie wiedział, czyj właściwie jest; to go tak martwiło, że przestał żreć, przede wszystkim jego trzecia, piąta i siódma głowa. A w tym Towarzystwie był taki jeden mały i cienki człowieczek, niepozorny i skromny jak próżny strączek, nazywał się jakoś na N: Nowaczek albo Nerad, albo Nohejl - albo nie, pan Trucina się nazywał; a kiedy ten pan Trucina zobaczył, jak temu smokowi ze zgryzoty więdnie jedna głowa po drugiej, powiada temu Towarzystwu: »Panowie, czy to człowiek, czy zwierzę, mniejsza z tym, ja tego smoka wezmę do domu i będę się o niego troszczył jaxiepatrzy«. Na to wszyscy powiedzieli: »No to hurra«, a pan Trucina odprowadził sobie tego smoka do siebie do domu.

To trzeba rzeczywiście przyznać, że starał się o niego, jak należy: karmił go i czesał go, i głaskał go - ten pan Trucina to strasznie kochał zwierzęta; a każdego wieczora, kiedy wrócił z pracy do domu, wyprowadzał go na przechadzkę, żeby się trochę wybiegał; a on skakał za nim jak piesek i kręcił ogonem, i wabił się Amina. Kiedyś wieczorem spotkał ich pan posterunkowy i powiada: »Stop, panie Trucina, co to pan ma za zwierzę? Jeśli to jest jakiś drapieżnik, czyli bestia, czyli zwierzę dzikie, to nie wolno go prowadzać po ulicach; ale jeśli to jest piesek, to musi pan kupić psi znaczek i powiesić mu na karku«. »To jest taki szczególnie cenny rodzaj pieska«, powiada pan Trucina, »tak zwany pinczer smokowaty albo też chart smoczny, czyli pies siedmiogłowy, co Amino? Bez obaw, panie władzo, ja sobie ten znaczek kupię«. I kupił psi znaczek, chociaż biedak musiał na niego wydać ostatnią koronkę, którą miał. I znowu ich spotkał pan posterunkowy, i powiada: »Panie Trucina, tak się nie da, jeśli ten pana piesek ma siedem głów, musi mieć psi znaczek na każdym karku, bo jest przepis, że każdy pies musi mieć na karku psi znaczek«. »Ale, panie władzo«, bronił się pan Trucina, »przecież Amina ma na środkowym karku psi znaczek!«. »To jest jeden«, powiada pan posterunkowy, »ale pozostałe sześć głów biega bez znaczka na karku, a tego ja nie mogę tolerować. Ja panu tego psa muszę odebrać«. »Pięknie proszę, panie władzo«, rzekł pan Trucina, »niech pan z tym poczeka jeszcze trzy dni, ja Aminie te znaczki kupię«. I szedł do domu cały nieszczęśliwy, bo już nie miał ani grosza pieniędzy.

W domu sobie usiadł i dziw, że nie płakał, tak mu z tego wszystkiego było smutno; mówił sobie, że mu pan posterunkowy zabierze jego Aminę i sprzeda do cyrku albo zabije. A kiedy tak się trapił i wzdychał, przypełzł do niego ten smok i położył mu wszystkie siedem głów na kolana, i patrzył mu w oczy takimi pięknymi i smutnymi oczyma; takie piękne i prawie ludzkie oczy ma każde zwierzę, kiedy patrzy na człowieka z miłością i zaufaniem. »Ja cię, Amino, nie dam«, rzekł pan Trucina i poklepał tego smoka po wszystkich siedmiu głowach; a potem wziął swój zegarek po tacie, i świąteczne ubranie, i swoje najlepsze buty, i wszystko to sprzedał, i jeszcze jakieś pieniądze pożyczył, i za te wszystkie pieniądze kupił sześć psich znaczków i powiesił swojemu smokowi na ramionach. A kiedy potem z nim wyszedł na ulicę, to te wszystkie znaczki brzękały i dzwoniły, jak kiedy jadą sanie z janczarami.

Ale jeszcze tego wieczora przyszedł do pana Truciny jego domowy gospodarz i powiada: »Panie Trucina, mi się ten pana pies coś nie chce podobać. Ja się na psach zbytnio nie znam, ale ludzie mówią, że to jest smok; a tego ja nie mogę w moim domu tolerować«. »Panie gospodarzu«, powiada pan Trucina, »przecież Amina nikomu nic złego nie zrobiła!«. »Wszystko jedno«, mówi pan gospodarz, »ale w solidnym domu nie może być smoka i koniec pieśni. Jeśli pan nie chce wydać tego psa, to panu dam od pierwszego wypowiedzenie mieszkania. Kłaniam się, panie Trucina«. I trzasnął za sobą drzwiami.

»No i widzisz, Amino«, zapłakał pan Trucina, »teraz jeszcze do tego musimy się stąd wyprowadzić, ale ja cię nie dam«. Na to cichutko przyczołgał się do niego ten smok, a oczy mu przepięknie płonęły, że aż pan Trucina tego nie mógł wytrzymać. »No no«, powiada, »wiadomo, stara, że cię kocham«.

Następnego dnia szedł cały zmartwiony do swojej pracy - on mianowicie był w jakimś banku pisarzem; a tam go sobie zawołał jego szef. »Panie Trucina«, powiada ten pan szef, »ja się do pana prywatnych spraw nie mieszam, ale tu się rozpowiada takie dziwne rzeczy, że pan podobno w domu hoduje smoka. Uważaj pan, nikt z naszego kierownictwa nie hoduje smoka. Na smoka może sobie pozwolić tylko jakiś król albo sułtan, ale dla zwykłych ludzi to nie jest. Panie Trucina, pan żyje mocno ponad stan. Albo pan tego smoka oddali, albo panu dam od pierwszego wypowiedzenie«. »Panie szefie«, powiedział Trucina cicho, ale mocno, »ja Aminy nie dam«. I szedł do domu tak zmartwiony, że to się ani nie da opowiedzieć.

W domu sobie usiadł jak ciało bez ducha i z oczu mu zaczęły płynąć łzy. »Teraz jest ze mną koniec«, rzekł sobie i płakał. A nagle czuje, że mu ten smok położył jedną głowę na kolana; nie widział nic z powodu łez, ale gładził po głowie i szeptał: »Nie bój się, Amino, ja cię nie dam«. A kiedy tak głaskał, to mu się nagle zaczęło wydawać, że ta głowa jest jakaś miękka i kudłata; i przetarł oczy i spojrzał - a oto na miejscu smoka klęczy przed nim piękna panna, opiera mu się brodą o kolana i patrzy mu słodko w oczy. »Ojej«, wykrzyknął pan Trucina, »gdzie jest Amina?«. »Ja jestem księżniczka Amina«, rzekła ta panna, »aż do tej chwili zaklęta w smoka, bo byłam taka pyszna i złośliwa. Ale teraz już, panie Trucina, będę grzeczna jak owieczka«.

»Amen«, odezwało się we drzwiach i oto tam stał czarodziej Bosko. »Pan ją wyswobodził, panie Trucina. Każda miłość wyzwala ludzi i zwierzęta z ich zaklęcia. Rety, rety, dzieci, to ale się dobrze skończyło, co?! Panie Trucina, tata tej oto panny przekazuje panu, że ma pan jechać do jego królestwa i wstąpić na tron. No to dalej, żeby panu pociąg nie uciekł«.

I to jest koniec przypadku z ulicy Wojcieszskiej", dodał strażnik Chodera. "Gdybyście w to nie chcieli wierzyć, proszę zapytać kolegi Poura".

KAREL ČAPEK (1890-1938) był jednym z najważniejszych czeskich pisarzy XX wieku. Twórca awangardowej prozy, pionier fantastyki naukowej, autor licznych dzieł poświęconych problemom współczesnej cywilizacji. Debiutował opowiadaniami filozoficznymi ("Boża męka" 1917). Pisał dramaty - "R.U.R." (Roboty Uniwersalne Rossuma), "Věc Makropulos", "Matka", powieści - m.in. "Fabryka absolutu", "Krakatit", "Hordubal", "Meteor", "Zwyczajne życie", "Inwazja jaszczurów", a także krótkie detektywistyczne historyjki, relacje z podróży i opowiadania dla dzieci ("Daszeńka, czyli żywot szczeniaka"). Od 1917 r. był redaktorem "Národných listov", od 1921, aż do śmierci, "Lidových novin". W latach 1925-33 - prezydent czechosłowackiego Pen Clubu.

Ks. TOMASZ WĘCŁAWSKI opublikował "Rekolekcje z Karlem Čapkiem" (wyd. W Drodze, 1995).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005