Wieczna Miłość

Nie ma się co łudzić, że pojęcia pozwolą nam usunąć ból naszego życia: że wyleczą nas z choroby na wieczność. Nie wyleczą. One same przecież noszą w sobie ślady tej choroby. Wiedza nie jest lekarstwem na ten ból. Nie da rzeczywistego pocieszenia. Żadna logika, żadna dialektyka nie jest na ten ból odpowiedzią. Tylko miłość. Czy raczej: bez miłości nie da się żyć, nie da się rozumieć.

10.10.2004

Czyta się kilka minut

1. “Co to jest miłość? - pytał kiedyś Plotyn. Czy to Bóg? Duch niebiański? A może stan umysłu?".

Miłość: jak wiele jest jej postaci, jak różne są wszystkie te strony, wszystkie te momenty życia, do jakich odnosimy to słowo. Głupotą byłaby próba sprowadzenia ich do wspólnego mianownika. Wśród tej ogromnej różnorodności znaczeń kryje się tu także to, o którym chcę pisać: wieczna miłość.

Ta miłość - to ślad wieczności. To obecność wieczności w czasie. To odkrycie takiego “teraz": tu, pod jabłonią, gdy “położę Ciebie jak pieczęć na moim sercu, jak pieczęć na moim ramieniu" - to odkrycie takiego “teraz", które znaczy: “zawsze". To zawieszenie czasu; jeśli “teraz" znaczy tyle, co “zawsze", różnica między “teraz" a “wczoraj", “teraz" i “jutro" - a więc czas - traci znaczenie. Tu, pod jabłonią, przeszłość i przyszłość znika, a więc i śmierć traci swe żądło: “miłość jest mocna jak śmierć".

Taka miłość sieje nieśmiertelność w życie Maczalskiej i Kowalskiego, Twoje i moje, w życie między urodzinami a śmiercią. Wtyka ziarno nieśmiertelności w ziemię codziennego życia. Taka miłość sprawia, że wszystko, co Ciebie i mnie wiąże z czasem, przestaje cokolwiek znaczyć, znika. Zostajesz tylko Ty - i ja. “Kto to nadchodzi, jak jutrzenka, piękna jak księżyc, jasna jak słońce, potężna jak cała armia?". To Ty, moja ukochana - nie ma znaczenia, że nazywasz się Maczalska, że nazywasz się Capuletti. Że ja nazywam się Michalski. Kochając, jesteśmy na końcu świata (to nie znaczy: “w Australii". To znaczy: tam, gdzie świat się kończy, gdzie go już nie ma. To znaczy: po końcu świata). Kochając, jesteśmy tu, w tym miejscu - ale i nigdzie: ani w Weronie, ani w Tomaszowie, ani tu, ani tam. Czas rozstępuje się przed nami, otwiera - i widzimy niebo. Jesteśmy w niebie. “Niebo jest tutaj - tu, gdzie Julia mieszka...". Miłość: miejsce, gdzie ziemia dotyka nieba.

Być może taką, wieczną, miłość miał na myśli Plotyn, gdy szukał w miłości Boga czy niebieskiego ducha. Być może o takiej miłości mówi “Pieśń nad pieśniami": “miłość to płomień Pana". Jeśli tak, jeśli chodzi tu o boga i o szczelinę w czasie, przez którą niebo wchodzi w moje życie, jeśli to w ten sposób dokonuje się połączenie tego, co ludzkie, z tym, co boskie, jeśli to tu następuje erupcja absolutu w moje i Twoje życie: w czas - to, być może, w miłości, o jakiej chcę tu pisać, wychodzi na jaw nie tylko moja skłonność do Jadzi i Jadzi do mnie. Być może w tej miłości, w tym niepokoju, co wytrąca Ciebie i mnie z rytmu dnia codziennego, z tego, co znane i swojskie, wychodzi na jaw coś jeszcze: życie, jakim jest. Być może wychodzi tu na jaw, kim jesteśmy (poza tym, że ja jestem Krzysiem, a Ty Jadzią): kondycja ludzka.

2. Nietzsche: “czym jest miłość, czym bóg, jeśli brak im choć jednej kropli krwi?".

Niczym. To retoryczne pytanie. Nie ma miłości bez krwi; nie przypadkiem jej organem jest serce. Tętnienie krwi w skroniach, drgające, wypełnione krwią organy złączonych w miłosnym spazmie kochanków. Otwarte i radosne - ale i (kiedy indziej) puste, złamane, bolesne serce.

Bowiem miłość boli. Ból, którego nie da się oddzielić od miłosnej ekstazy..., ból złączenia i ból rozstania, ból odejścia ze świata, ból wejścia do niego z powrotem...

Dzięki miłości świat też pachnie inaczej: “Pamięć Rodolpho - opowiada Flaubert o pani Bovary - leżała zakopana w głębi jej serca, jak mumia faraona w podziemnym grobie. Tak zabalsamowana, jej wielka miłość wydzielała przenikający wszystko zapach, dodając szczyptę czułości do... powietrza, jakim żyła".

Miłość ma również swoisty smak: jest słodka. “Im bardziej mnie palisz - pisał Jan od Krzyża o trawiącym go płomieniu miłości - tym słodsza jesteś dla mnie...". Dziwna to słodycz: na pewno całkiem inna niż słodycz cukru czy słodycz szczęśliwego zakończenia w głupim filmie amerykańskim. Jak trudno - ba, to niemożliwe - porównać ją z czymkolwiek innym: ta słodycz jest jakby “nie z tego świata", jest jakby “nieziemska". Ta słodycz, to smak wieczności: “Wierzono kiedyś - pisze Piero Camporesi - że z nieba na ziemię spadało w postaci delikatnej rosy coś jakby pot niebiański (“coeli sudor"), czy może osobliwa ślina gwiazd, wydzielina powietrza, swoistego rodzaju miód; antidotum na rozkład, lekarstwo na degenerację...".

Krew, serce i ból, zapach i słodycz; miłość ludzka to zatem miłość ucieleśniona. “Tylko ucieleśnione dusze - pisze Mechtylda z Magdeburga - mogą naprawdę kochać". W ten właśnie sposób: kochając - w bólu, w uścisku serca, w tętnieniu krwi, w osobliwej słodyczy świata i w nowej jakości powietrza - wieczność wchodzi w moje życie. Dotyka mnie.

Wieczność - to w rezultacie pojęcie fizjologiczne, wymiar naszej cielesnej obecności w świecie.

3. Czy jednak nasze pojęcia i nasza wyobraźnia nie buntują się przeciw takiemu ujęciu sprawy? Czy nie przeczy ono znanym od stuleci i dziś jeszcze żywym argumentom i metaforom, które wieczność - i co za tym idzie miłość, co po nią sięga - przedstawiają jako zaprzeczenie ciała, negację zmysłów, przezwyciężenie bólu?

Wróćmy do Plotyna: “O Erosie mówi się - pisze Plotyn - że jest albo synem Afrodyty, albo w jakimś z nią związku... A Boska Afrodyta to dusza w jej najbardziej boskiej postaci: ...zawsze ponad wszystkim... bez jakiegokolwiek zmieszania z materią. Słusznie nazywa się ją bogiem".

Próba dotarcia do tego boga - miłości - wymaga oderwania się od wszystkiego, co materialne, a więc i od wszystkiego, co nazywamy “ciałem": od krwi, od bólu, od zmysłów. W takim przedsięwzięciu ciało jest tylko godną pogardy przeszkodą. Plotyn nie pierwszy był o tym przekonany, nie był też ostatni. Ludzkie ciało to nic innego “jak śmierdząca sperma, worek pełen gówna, pożywienie dla robaków", pisał parę wieków później św. Bernard z Clairvaux. “Ostatecznie - wtóruje mu, już w dwudziestym wieku i nihilistycznie, jeden z bohaterów “Podróży do kresu nocy" Céline’a - nie jesteśmy niczym innym jak workami pełnymi ciepłych, na wpół zgniłych wnętrzności".

Ciało - w tej perspektywie - to (zastawiona przez diabła?) pułapka dla tej cząstki człowieka, która stanowi o jego człowieczeństwie, która wznosi go ku górze, ponad robaki, świnie i dzikie bestie. Stąd ciało: krew, ból, zmysły - jest niebezpieczeństwem dla mojego człowieczeństwa, zagraża sensowi mojego życia; musi być więc, w rezultacie, poddane uważnej kontroli. Gdy iskra wieczności w człowieku nie ma nic wspólnego z rozpalonymi policzkami i gorącem krwi - gdy jest “Boska Afrodyta... bez jakiegokolwiek zmieszania z materią ..." - ciało (te rozpalone policzki, ta pulsująca krew) staje się “szatą", “trupem", “grobem", “więzieniem", “łańcuchem", “ciężarem" (bo przeszkadza iskrze się rozpalić). Także niebezpiecznym “wrogiem", źródłem nieporządku, chaosu, wojny, przemocy (bo zakłóca boski porządek). Wreszcie “zasłoną", “cieniem", “nocą" (bo zasłania widok na boską Afrodytę; perspektywę wieczności).

Jeśli tak, to nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zabić ciało! (Jan Climacus): czy inaczej mamy szansę dotrzeć do Boskiej Afrodyty, mamy szansę na wieczną miłość?

Co właśnie wielu - pustelników, mnichów, świętych mężów, bądź takich, którzy chcieli nimi zostać - starało się zrobić. “Ich kolana - opisuje ich Climacus - przez częste i gorliwe klękanie stawały się suche, twarde, pokryte stwardniałą skórą. Mieli zamglone, puste, głęboko zapadnięte, bezrzęsne oczy. Ich policzki były pomarszczone, spalone i pełne bruzd po gorących i częstych łzach, ...twarze chude, suche i blade, jak twarze nieżyjących".

Ciało, uważało wielu, jest już za życia siedliskiem korupcji i rozkładu; trędowaci (myślano w średniowieczu) stawiają nam ten fakt w drastyczny sposób przed oczami. Śmierć zrówna nas wszystkich, trędowatych i tych na pozór zdrowych, wydobywając na jaw rzeczywistą istotę ciała, tego rozkładającego się trupa. Spadkobiercami naszej cielesnej obecności w świecie są (wierzono) generowane przez rozkładające się ciało robaki; z rozkładu ludzkiego kręgosłupa - twierdził Pliniusz - może powstać wąż.

Przyjrzyjmy się bliżej motywom tego strachu, tej pogardy wobec własnego ciała.

Przede wszystkim: ciało się zmienia, “ciało" - to nazwa na ludzką zmienność. A zmiana postrzegana jest jako zagrożenie - jeśli się ją rozumie jako degenerację, rozpad, przemijanie. O tyle, o ile ulega tak pojmowanej zmianie, ciało jest widomym świadectwem skorumpowania ludzkiej egzystencji, przemijalności ludzkich spraw, w końcu śmiertelności człowieka. Tymczasem o naszym człowieczeństwie - twierdził Plotyn, a z nim tak wielu innych - stanowi właśnie to w nas, co się nie zmienia: dusza, ta przysypana prochem ciała iskra, co czeka tylko na moment wyzwolenia, by wybuchnąć wiecznym płomieniem. Ślad Boskiej Afrodyty. Miłość, wieczna miłość - to w tej perspektywie próba odgarnięcia prochu, wyzwolenia płomienia; a więc zdyscyplinowania, kontroli, zabicia tego, co w nas zmienne, przemijalne, co w nas umiera: ciała.

Coś takiego właśnie chcieli osiągnąć egipscy mnisi uciekając “ze świata" na pustynię w III i IV stuleciu naszej ery. Ale czy nie jest to także idealnym celem (czy może: ukrytym marzeniem?) mąk, jakim poddają swoje ciała rzesze joggerów i bywalców fitness centers w XX i XXI wieku? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że chodzi tu o całkowicie przeciwstawne sobie dążenia: jedni (mnisi) zdają się pogardzać ciałem - drudzy (fanatycy fitness culture) wydają się je ubóstwiać. W rzeczywistości i jednym, i drugim chodzi o to samo: o zatrzymanie zmiany, o zamianę ciała w nieskończenie twardy diament, co nie podlega żadnej degeneracji, nie przemija, zawsze trwa. Krótko mówiąc: o negację cielesności - o ile cielesność jest wyrazem zmiany, a więc degeneracji, przemijania, śmierci.

Ciało nie tylko się zmienia; także różni. Przede wszystkim różni mężczyznę od kobiety. Także ten fakt czyni ciało - w oczach wielu - ciężarem, niebezpieczeństwem, przedmiotem pogardy.

Dlaczego różnica między kobietą a mężczyzną jest tu taka ważna? Czemu zagraża?

To groźna i przez to ważna różnica, ponieważ - próbowało nas przekonać wielu autorów - jest ona szczególnie dobitnym świadectwem ludzkiej degeneracji, ludzkiej przemijalności, zapowiedzią zbliżającej się nieuchronnie śmierci. Różnica płci świadczy bowiem o konieczności rozmnażania się, o konieczności potomstwa - konieczności, ponieważ dzieci są naszą jedyną szansą przedłużenia własnego życia poza śmierć. Jedyną szansą dla nas, śmiertelnych. Gdyby śmierć nie była naszym losem, gdybyśmy nie musieli umierać, gdyby ludzkie życie nie było płynącą przez rozpad ciała ku śmierci rzeką, nie byłoby potrzeby zatrzymywania tej rzeki - i, w rezultacie, nie byłoby konieczności produkowania dzieci i angażowania się we wszystkie czynności, jakie do tego prowadzą.

Konieczność, o której mowa, manifestuje się (z tego punktu widzenia) w postaci żądzy, w postaci na pozór nieodpartego seksualnego pożądania; nie przypadkiem w czasach wczesnego chrześcijaństwa “konieczność" to grecki eufemizm na męski członek. To ona więc - ta konieczność, ta żądza - wiąże nas z rozkładem ciała, ze śmiercią.

Na dwoje kochanków pod jabłonią pada także z tego powodu (sądzą ci i owi) - i to nie przypadkiem - cień rozpadu, przemijania, śmierci.

Być może, kiedyś, opowiadają niektórzy, nie było tej różnicy: być może kobieta i mężczyzna byli kiedyś jednością; czy pamiętacie opowieść Platona o tej jedności i jej rozszczepieniu, w związku z którym błądzimy po świecie szukając brakującej połowy? Bądź też, być może, kiedyś, kobieta i mężczyzna różnili się harmonijnie (i w tym sensie byli jednością); wówczas, gdy różnica między nimi nie była brzemienna żądzą i przez to napiętnowana śmiercią (w raju?). Dziś jednak, twierdzili liczni, nasze organy płciowe są palącymi jeszcze, ledwo zabliźnionymi ranami, jakie zostały nam po dramatycznej i bolesnej utracie tej (tak czy inaczej rozumianej) pierwotnej jedności, po utracie prawdziwego życia. W związku z tym organy te świadczą o naszej degeneracji, o naszej przemijalności, zapowiadają śmierć.

Czasem, w podszytym nieuświadomioną trwogą wysiłku przezwyciężenia tego fatalnego zróżnicowania, próbujemy połączyć nasze organy i wrócić w ten sposób do zagubionej jedności. Daremnie. To fałszywa droga (głosi referowany argument). Jedyne, co możemy w ten sposób osiągnąć, to kontynuacja gatunku; czas, degenerujący każdy zakątek naszego życia, płynie mimo to, jak zawsze, w tym samym kierunku. Ku śmierci.

Nic dziwnego, że z tego punktu widzenia miłosny związek dwojga ciał to “nieczyste tarcie, spowodowane tym przerażającym ogniem, którym płonie ciało" (Zofia od Jezusa Chrystusa).

Co czyni tu różnicę między kobietą a mężczyzną niebezpieczną, groźną - to, jak widać, gwałcąca naszą wolność żądza, ten przerażający ogień: mocniejsza od woli siła, jaka przyciąga mężczyzn i kobiety do siebie nawzajem.

Żądze rozpala przede wszystkim kobieta (mnisi, księża, brodaci teologowie i filozofowie, którzy o tym pisali, to najczęściej mężczyźni). Ciało kobiety. “Ciało kobiety to ogień", mówi jedna z sentencji Ojców Pustyni. Ogień, który trzeba ugasić wszystkimi możliwymi środkami.

“Mówią - pisał Klemens z Aleksandrii - że sam Zbawiciel powiedział: »Przyszedłem, by unieważnić dzieło kobiet«; mówiąc o »kobietach« miał na myśli pożądanie seksualne, mówiąc o ich »dziele« - rodzenie i śmierć".

Ojcowie Pustyni sądzili, że znaleźli radykalne antidotum na korupcję przez zróżnicowanie płci: całkowitą wstrzemięźliwość seksualną. Za ich przykładem poszło wielu innych mężczyzn (Orygenes, podobno, sam się wykastrował, żeby nigdy nie wpaść z powrotem w szpony pokusy), także wiele kobiet. Dziewictwo miało zneutralizować fatalne zróżnicowanie ciał, zagoić ranę seksu - i w ten sposób nadać inne znaczenie naszej cielesności: uwolnić ją od żądzy i tym samym od jej związku ze śmiercią. W tym kontekście dziewictwo było próbą powrotu do “czystego", “nieskorumpowanego" degenerującym czasem życia, powrotu do raju; nie przypadkiem - zauważano - w opowiadaniu biblijnym pierwsza wzmianka o zbliżeniu seksualnym między Adamem i Ewą pojawia się po wypędzeniu ich z raju (Księga Rodzaju, 4,1).

Ciała dziewic stawały się “ciałami" w nowym sensie - nowym z punktu widzenia kruchych, obolałych, starzejących się, miotanych żądzą, śmiertelnych i śmierdzących ciał zwykłych ludzi. “Ciała Krystyny Zdumiewającej i Lutgardy z Aywieres wydzielały uzdrawiający olej i ślinę; - opowiada Caroline Walker Bynum. - Dorota z Montau w obecności eucharystii puchła w mistycznej ciąży; Alicja z Schaerbeek i Lidwina z Schiedam leżąc sparaliżowane na łożu śmierci wydalały kawałki pachnącej skóry. Ich ciała... były jednocześnie w cudowny sposób zamknięte; nie jadły, nie traciły na wadze, nie wydalały ekstrementów, nie miesiączkowały, nie chorowały, nie śmierdziały po śmierci". Te dziewicze ciała były obcym wtrętem w zdawałoby się nieodparty i nieodwracalny proces zmiany i jednoznacznej z nią stopniowej degeneracji. Niezależne od potencjalnie fatalnego zróżnicowania seksualnego nierozerwalnie związanego z przemijalnością i śmiercią, ciała dziewic stawały się (dla wielu) odblaskiem wieczności, przypomnieniem i jednocześnie zapowiedzią raju. Świadectwem, że korupcja, jakiej poddaje nas czas, nie jest nieprzezwyciężalna, że można ją odwrócić. Że zawsze jest czas na nowy początek, na powrót do raju. Wyciągnięciem rąk ku niebu.

Kobiety i mężczyźni, którym udało się przezwyciężyć żądze i w ten sposób skierować swoją cielesność ku wieczności i niebu, a nie ku śmierci i ziemi - to, w oczach wielu ludzi późnego antyku, średniowiecza, nawet renesansu, szczyt człowieczeństwa.

Pytałem wyżej o opór, jaki wiele dawnych, ale do dziś kształtujących nasz obraz świata pojęć i metafor stawia tezie, że wieczność jest pojęciem fizjologicznym, że wieczność to wymiar naszej cielesnej obecności w świecie, co otwiera się przed splecionymi w uścisku kochankami. Jak widać, opór ten jest znaczny. “Ciało" - to w myślach i wyobrażeniach wielu nazwa na niebezpieczną, groźną zmienność ludzkiego życia; nazwa na degenerację i rozkład, na chorobę, która to życie prędzej czy później, w zwiększającym się bólu, doprowadzi do śmierci. “Ciało" - to także nazwa na niebezpieczne, groźne zróżnicowanie wśród ludzi, zróżnicowanie, którego piętnem są nasze narządy płciowe. Niebezpieczne i groźne, ponieważ także ono wiąże nas ze śmiercią; przez swój symptom, żądze, co zakłóca wieczny porządek, zagraża wiecznej harmonii.

Każdy z nas, mówi nam wielu świętych i wielu filozofów, nosi w sobie perspektywę na to, co niezmienne, na niezakłóconą jedność i w tym sensie na wieczność: na Boską Afrodytę. Ta perspektywa to miłość, wieczna miłość. “Ciało" - to wszystko, co nas wiąże z niszczącą zmianą i podważającym harmonię zróżnicowaniem: ból i zmysły, spółkowanie, zapłodnienie, urodzenie, brud, karmiąca pierś, jedzenie, wypróżnianie się... starość, choroba, śmierć - zagraża tej perspektywie. Trzeba więc mu zaprzeczyć, zanegować je, przezwyciężyć - to znaczy: spacyfikować zmianę, oswoić różnice. Trzeba pozbawić je niebezpiecznego charakteru, pozbawić je żądła: rozerwać jego związek ze śmiercią.

Wieczna miłość to, z tego punktu widzenia, tęsknota do ucieczki od ciała, ucieczki z ziemi, do nieba. Do raju.

Jeśli kochamy to zmienne i niepewne życie, jakie staramy się zachować z takim wysiłkiem... - to o ile bardziej - zwraca nam uwagę Bernard z Clairvaux - powinniśmy kochać życie wieczne: tam nie trzeba już wysiłku, tam panuje już tylko nieustająca przyjemność, całkowite szczęście, błogosławiona wolność i radość, tam ludzie będą jak anioły boskie. Nie ma tam smutku, trosk, strachu, cierpienia, nie ma tam śmierci - tylko ciągłe, trwałe zdrowie.

Rajski ogród - komentuje podobne opisy Piero Camporesi - to miejsce odporne na wszelki rozkład, miejsce, gdzie ani ludzie, ani owoce ziemi nie ulegają degeneracji; coś w rodzaju ciepłej lodówki bądź zaczarowanego laboratorium, gdzie balsamuje się materię zwykle ulegającą zniszczeniu - tak, by trwała bez zmiany z roku na rok. Ciała i rośliny są tu jakby utrwalone w wieczności; czas stoi, na zawsze.

Czas stoi, cierpienie, brak, niepokój - znika, śmierci nie ma: nic, tylko nieustanna radość.

Na świadków tego oporu wobec cielesności powołałem głównie świętych, mnichów i filozofów wczesnego chrześcijaństwa; w ich niezwykłych, często szokujących dla dzisiejszego czytelnika słowach związki pojęć i metafor wychodzą bowiem niekiedy z większą siłą i bezpośredniością, niż we współczesnych, bardziej nam swojskich słowach i skojarzeniach. Ale związki te nadal są żywe. Nietzsche sformułował je raz jeszcze, pod koniec XIX wieku, w wizji “ostatniego człowieka": ideału człowieka, jaki, jego zdaniem, wpisany jest, jako jej ostateczny cel, w nowoczesną europejską kulturę. Ten “ostatni człowiek" nie odczuwa bólu - a jeśli nawet, to tylko trochę, dla przyjemności. Nie choruje. W rezultacie: nie umiera - a jeśli nawet, póki co (póki jeszcze nie udało się rozwiązać problemu śmierci) umiera przyjemnie. Jego związki z innymi nie są niebezpieczne, spory łagodne, szybko prowadzące do pojednania. Krótko mówiąc: “ostatni człowiek" nie zna zmiany ani różnicy: o ile są one bolesne, nieograniczone i przez to niebezpieczne, śmiertelne. Choć, być może, ćwiczy i biega, choć spółkuje i to (czasem) z sukcesem - cielesność jest mu obca. O ile cielesność to, także, ból, cierpienie, choroba i śmierć. O ile radość i słodycz życia nie da się oddzielić od bólu, nie da się oddzielić od śmierci.

Żyjemy w kulturze - przekonywał nas Nietzsche - która mimo pozornego kultu ciała neguje cielesność naszej obecności w świecie. W kulturze, która jest zbiorem technik i narzędzi do usuwania bólu, cierpienia, chorób i śmierci z naszego życia. Także pudełkiem ze środkami znieczulającymi i nasennymi, z narkotykami, które pozwolą nam przetrwać w miarę przyjemnie do czasu, kiedy te techniki i narzędzia będą już wystarczająco doskonałe, by osiągnąć swój cel. Nasze ciała przestaną się wówczas rozpadać. Będziemy wiecznie zdrowi. Na każdy ból będziemy mieli pod ręką odpowiednie znieczulenie. Wszyscy będziemy mieli po trzydzieści trzy lata i będziemy wyglądali jak ci państwo z reklam w magazynach ilustrowanych. Jak w raju.

Miłość w takim raju to tylko (zła) pornografia. “Widzę jasno naszą przyszłość: - mówi inny nihilista z Céline’a - nieustająca orgia, w przerwach filmy. Już dziś prawie tak jest".

Pustelnicy, średniowieczni święci, “ostatni ludzie": “Czy nie czujecie - pyta Nietzsche - czegoś zagadkowego i niesamowitego w takich postaciach? Czy nie widzicie, co tu się właściwie dzieje, jak, z czasem, te postaci bledną coraz bardziej? Czy nie wyczuwacie ukrytej od dawna gdzieś tam, z tyłu, wysysającej ich krew pijawki, która zaczyna od zmysłów, by w końcu zostawić tylko kości i ich klekotanie? - Mam na myśli kategorie, formuły, słowa...". Kategorie, formuły, słowa, które negują cielesność ludzkiej obecności w świecie - i tym samym negują rzeczywistość miłości: negują jedyny sposób, w jaki wieczność może być dla nas rzeczywista.

4. No dobrze: kości, ich klekot: puste słowa - ale może jednak coś w tym jest? Może naprawdę to, co wieczne w człowieku, jego prawdziwe życie - i tym samym miłość, wieczna miłość, która pozwala mu po to życie sięgnąć - nie dadzą się pogodzić ze spółkowaniem, rodzeniem, brudem, karmiącą piersią, jedzeniem, sraniem, ze starością, chorobą, śmiercią, krótko mówiąc: z ciałem?

Nietzsche: “O ile prawda znosi ucieleśnienie? - oto pytanie, oto eksperyment".

Niełatwo je znosi (czy inaczej: słowo “prawda" nabiera w tym kontekście nowego znaczenia). Co do jednego przynajmniej cytowani wyżej święci i mnisi mieli z pewnością rację: obecność wieczności w moim ciele jest chorobą, jest walką, jest zmaganiem się. “Nosimy we krwi - pisze Cioran - trujący osad absolutu: przeszkadza on nam oddychać - a jednak nie możemy bez niego żyć".

Płomień miłości pali, rani; “tak głęboko i intensywnie..., że kochający stapia się w ogniu miłości" (Jan od Krzyża).

To prawda, miłość jest słodka - ale ta słodycz piecze. Jej dotyk paraliżuje, zabija: “gdyby Bóg - pisze Jan od Krzyża o miłości - nie ochronił naszego ciała swoją prawą ręką... umarłoby ono, od każdego dotknięcia miłości".

Na czym polega ta choroba?

Julia: ...Do rana jeszcze ze dwadzieścia

Lat. Nie pamiętam, po co cię wołałam.

Romeo: Poczekam tutaj, aż sobie przypomnisz.

Julia: Wtedy zapomnę, na co czekasz - zdolna

Tylko do myśli, że mi z tobą dobrze.

Romeo: A ja wciąż będę czekać, abyś głębiej

Zapomniała - i sam też zapomnę,

Że mógłbym żyć gdzieś indziej niż przy tobie.

Jak jestem z Tobą, Julio, jak jestem z Tobą, Romeo, zapominam o wszystkim, co było: co mnie to teraz obchodzi? Zapominam o swoich, o Twoich, związkach, pokrewieństwach, zobowiązaniach: jakie to ma teraz znaczenie? Zapominam też o tym, co ma być. Nie zważam na konsekwencje. Czy zajdziesz w ciążę. Czy ktoś nas tu odkryje i będzie skandal. Czy się pobierzemy. Czy będziemy żyli potem długo i szczęśliwie. To wszystko nieważne. Tu jest za ciasno na nadzieję - tak jak nie ma tu miejsca na obowiązki. Ani na przyszłość, ani na przeszłość. Jest tylko teraz; co było, co będzie, znika.

Nie ważne więc, kim jesteś. Nie ważne, kim ja jestem (Ona nie pyta: “Jak masz na imię?"). Jak jestem z Tobą, świat, jaki jest, przestaje istnieć; nie ma imienia, które mogłoby być odpowiedzią na pytanie: kim jesteś, ukochana?

Teraz, kiedy jestem z Tobą, teraz, gdy Cię kocham, nie ma przeszłości, nie ma przyszłości. Miłość wyprowadza poza czas. Poza świat.

To “teraz", ten wyrwany z czasu przez miłość moment - powie Octavio Paz - “to nasza porcja raju". To właśnie jest nasze niebo.

Romeo: Tutaj jest niebo - tu, gdzie Julia mieszka;

Kot, pies, mysz, każde mizerne stworzenie

Żyje w tym niebie, bo wolno mu patrzeć

Na Julię - tylko mnie tego nie wolno.

Mucha jest godna większych przywilejów,

Większą ma wartość niż ja: może musnąć

W przelocie biały cud jej wąskiej dłoni

“Czasem - notuje Kafka o Felicji - zdawało mi się, że mnie rozumie wcale o tym nie wiedząc; na przykład wówczas, gdy stęskniony nie do wytrzymania czekałem na nią na stacji metra i w swojej niecierpliwości, chcąc spotkać ją jak najprędzej i spodziewając się jej na górze, mało jej nie minąłem biegnąc tam - a ona, w przelocie, spokojnie ujęła mnie za rękę".

Wyrwany z czasu moment, muśnięcie - ale nie chwila w sensie: kawałek czasu, poniedziałek, szósta rano. W tym przelotnym dotknięciu czas się zawala; żaden okruch nie zostaje, żadna data. Miłość - nawet, szczególnie ta wieczna miłość - nie jest więc próbą przedłużenia chwili: tego niedzielnego popołudnia, w ogrodzie, nad rzeką - w nieskończoność. “Wszelka miłość - pisze Nietzsche - myśli o momencie i o wieczności - ale nigdy o »długim trwaniu«".

Akt miłosny to skok w ciemność, w nieznane.

W rezultacie miłość jest bezkompromisowa. Bezwzględna. Bezinteresowna. “Nic sobie nie pozostawiłam" - pisze Heloiza o swojej miłości do Abelarda. Nic sobie nie zostawiłam - bo wszystko daję Tobie. Ten gest ofiarowania wszystkiego, czym się jest, temu drugiemu - w jednym okamgnieniu - ten gest całkowitego opróżnienia siebie, rozbicia tych wszystkich moich zabawek, także tych najważniejszych, jak matematyka, jak ojczyzna, ten gest: miłość, czyni kochanków całkowicie obcymi w otaczającym ich świecie.

Nie jest to, oczywiście, rezultat świadomego postanowienia. Św. Augustyn miał rację: miłosna ofiara, miłosna destrukcja czasu jest z konieczności fizyczna, materialna, cielesna (żądza) - nie świadoma, nie rozumna. Stąd jej skłonność do wyrażenia się w spięciu dwóch ciał; “przyłóż mię, jako pieczęć do serca twego, jako pieczęć do ramienia twego". W spięciu ciał; w absurdalnie intensywnym wysiłku - nie zważającym na rozsądek, na przyzwoitość, na umiar - by wyjść z siebie, by stać się, całkowicie, tą drugą osobą, by zjednoczyć się z nią, bez reszty. W spięciu ciał niemożliwym do skontrolowania, zbyt bliskim dla świadomości, zbyt silnym dla woli. W spięciu ciał wyprężonych do niemożliwości, rozsadzanych buzującą krwią, bez głowy, bez pamięci, bez oczu: poza mnie, jakim jestem - ku Tobie, ku jedności z Tobą.

Żeby ofiarować komuś siebie, trzeba zerwać więzy, jakie łączą ze wszystkim, co mi drogie. Żeby ofiarować swoje serce, trzeba je wyrwać. Miłość to wyjście z siebie, porzucenie siebie, złożenie siebie w ofierze; przemoc i gwałt na tym wszystkim, kim ja jestem i kim Ty jesteś. “Zabij ukochanego syna, mi na ofiarę".

Czy taka operacja może być bezbolesna?

Dotyk miłości każe mi wyjść poza siebie, porzucić, kim byłem, złożyć w ofierze. Tym samym rozdziera tkankę mojej i Twojej rzeczywistości. Więc boli. Ta rana pozwala zobaczyć niebo, znaleźć się w niebie: w chwili zbyt krótkiej, by zmieściło się w niej jeszcze coś więcej, niż Ty i ja. Znaleźć się w wieczności.

Wieczność tak rozumiana jest (też) ciężarem, jest przekleństwem. To wulkan, zagrażający wszelkim zobowiązaniom, instytucjom, związkom; miłość, wieczna miłość jest z istoty subwersywna. Podważa, co jest.

“...Miłość - napisze Octavio Paz - miesza ziemię z niebem. To właśnie jest wielka subwersja"...

Jeśli tak, to niebo, jakie otwiera się przed kochankami, wieczność, jaka wybucha w ich wzajemnym dotyku; ta nasza porcja raju - nie jest wcale obietnicą spokoju, ciszy, wytchnienia. To nie miejsce, gdzie czeka na nas “wieczny odpoczynek". “Wieczność - to balsam tylko dla skorumpowanych serc" (Cioran). Rzeczywista wieczność - ta wieczność, która otwiera się, gdy uścisk kochanków burzy czas - jest bolesną chorobą, chorobą podminowującą wszelką ciągłość, wszelką stabilność, wszelki spokój.

Wieczność nie może być też, w rezultacie, “miejscem", do którego udajemy się opuściwszy “czas". Nie możemy opuścić czasu; nie da się z niego wyjść, jak wychodzi się z kuchni do pokoju. Także oni, pod jabłonią: Romeo i Julia, Heloiza i Abelard nie potrafią tego zrobić. Także oni nie są gdzieś indziej. Także oni, choć tak mocno spleceni, choć tak wszystkiemu innemu obojętni, tak obcy - są tu, pod jabłonią, w ciemnym pokoju w wieży. A więc zaraz się znów zacznie: zaraz spadnie deszcz, poślizgnę się na błocie, ptak mi nasra na głowę, wróci mąż. Już samo bicie serca, jego rytm: buch, i raz jeszcze: buch, i znowu: buch, przypomina im, że są w czasie, że on jest jej nauczycielem, ona jego uczennicą, że ona jest Capuletti, on Montecci.

Każdy kawałek czasu, każda minuta, co wiąże kochanków z przeszłością, z przyszłością; z czasem - jest jak nóż, co ich rozdziela.

Hegel pisze, że rośliny zawierają w sobie sole, ziemię: a więc substancje im obce. W związku z tym mogą zgnić. Podobnie jest, pisze, z kochankami. To, co jest w nich ze świata, z przeszłości i przyszłości, z czasu - jest jak piasek, który dostał się w tryby, w ich wysiłek wieczności. Nie mogą się go pozbyć; nadal są śmiertelni. Nie zniszczą wszelkich różnic między sobą, nie staną się całkowitą jednością. Nie uda im się przez miłość wydostać z czasu. Nadal umierają.

Dwoje kochanków, w czasie: Romeo i Julia, Abelard i Heloiza, Jadzia i Krzyś. Kochając się przestają być, kim byli, przestają być kimkolwiek, czymkolwiek: oddają się, bez reszty, sobie nawzajem - tracą więc swoje miejsce i swoją datę, tracą swój ciężar, co przyciąga ich do jakiegoś tu i jakiegoś teraz. Zrywają się do lotu - by poszybować, w pustym niebie, gdzie nie wiadomo, gdzie góra, gdzie dół, gdzie prawo, gdzie lewo. A jednak, jednocześnie, są jeszcze tu, zostają tutaj, teraz. Nie opuszczają czasu. Ona jest nadal Julia, on jest Romeo, to Jadzia - a to ja.

Ten lot - i to uwiązanie na miejscu. To “teraz": poniedziałek - i to “teraz": zawsze i nigdy. Ten czas - i ta wieczność: to nie dwa różne stany. To jedność. Serce, którego rytm mierzy czas - i które jednocześnie wyrywa się do Julii: to samo serce.

Miłość - ta choroba na wieczność - jest zatem chorobą inną, niż wszystkie. Nie zapadamy na nią tylko od czasu do czasu, by po pewnym czasie powrócić znów do normalności (bądź umrzeć). Inaczej niż grypa czy syfilis, choroba ta stawia pod znakiem zapytania, podważa sens “zdrowia", sens “normalności": gdybyśmy mogli oczyścić naszą krew z wirusa wieczności, nie stalibyśmy się z powrotem “zdrowymi", “normalnymi" ludźmi. Przestalibyśmy być ludźmi.

Ta próba wyjścia poza siebie, poza każde tu i każde teraz; ten wysiłek wyrwania się z czasu - daremny, bo prowadzi nas tylko do następnej chwili, z poniedziałku na wtorek - to nieustanne stawianie pod znakiem zapytania wszystkiego, co dotąd, za każdym razem, “ludzkie" i w tym sensie ciągle odniesienie do tego, co nadludzkie, ta choroba: to kondycja człowieka. Tacy jesteśmy.

Trochę więcej wiemy już teraz o słodyczy, tym smaku wieczności, jaką miłość zostawia w ustach kochanków. To prawda, miłość jest słodka - a jej brak zostawia po sobie gorycz. Ale ta gorycz nie jest po prostu smakiem pustki, zwykłym odczuciem braku (jak gorycz, wywołana brakiem cukru w organizmie). Wręcz przeciwnie: ta gorycz jest symptomem zarazków wieczności, to piekąca świadomość rany, co nigdy się nie zagoi.

Charakterystyka miłości: zrywanie się do lotu, do wieczności - i ciężar, co ciągnie do gniazda, upadek w czas - to, zarazem, charakterystyka natury ludzkiej. “Miłość jest rozpoznaniem - w ukochanej osobie - zdolności do wzlotu, jaka cechuje wszystkich ludzi. Tajemnica natury ludzkiej leży w wolności: ta wolność to upadek i lot. Tu kryje się też ta niesamowita fascynacja, z jaką oddziaływuje na nas miłość" (Paz).

Gdy płomień miłości pali wszystko, czym skądinąd jestem, pali czas - gdy daje Tobie, wszystko, czym jestem - jestem dalej mną, tym samym mną, ale już w innym, dotąd ukrytym, zawiniętym w imiona, funkcje, interesy sensie. Miłość odkrywa we mnie, w Tobie, nieznaną dotąd, bezimienną, tożsamość. W ten sposób wychodzi też na jaw nasza wspólna kondycja; nas, ludzi, tych zwierząt chorych na wieczność.

Dokończenie za tydzien

Krzysztof Michalski (ur. 1948) jest rektorem Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, profesorem filozofii na Uniwersytecie Warszawskim i Boston University. Publikowany esej wejdzie do książki o Fryderyku Nietzschem, przygotowywanej przez autora dla wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jeden z najbardziej rozpoznawanych dziennikarzy naukowych i popularyzatorów nauki w Polsce. Od wielu lat związany z Polskim Radiem, były dyrektor Programu Pierwszego i Prezes Zarządu Polskiego Radia S.A. Na antenie Jedynki prowadzi autorskie programy „Wieczór… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2004