Wiatr i słońce nie wystarczą

ANNA VERONIKA WENDLAND, historyczka techniki i środowiska: Obecna polityka energetyczna Berlina uniemożliwi nam osiągnięcie celów klimatycznych.

07.02.2022

Czyta się kilka minut

 / STROM-REPORT / TP-ONLINE
/ STROM-REPORT / TP-ONLINE

ŁUKASZ GRAJEWSKI: Większość niemieckiej opinii publicznej przyjęła krytycznie decyzję Komisji Europejskiej, by uznać atom za energię przyjazną dla klimatu. Dlaczego Niemcy mają taki problem z atomem?

ANNA VERONIKA WENDLAND: Krytyka atomu urosła u nas do rangi cywilnej religii. Niemcy są społeczeństwem coraz bardziej zateizowanym. Jednocześnie wierzą, że atom to największe nieszczęście, jakie nas spotkało. Ta wiara, podobnie jak wiara religijna, budzi emocje i ma swoje reguły. Liturgia ma swój powtarzalny porządek. Również świecka wiara w destrukcyjną moc atomu ma swoje formułki, które brzmią: „bo Czarnobyl, bo Fukushima, bo odpady atomowe, bo promieniowanie”. Od dogmatu nie ma odstępstw.

Czy to nie są uzasadnione lęki?

Dlaczego nikt nie patrzy na ofiary, jakie ponosimy z racji produkcji różnych źródeł energii? Atom jest zawsze na samym dole listy, nawet uwzględniając tragedię w Czarnobylu. Nie, takich argumentów nie chcemy. Dla mnie jako naukowca to trudne do zrozumienia. Czasem zastanawiam się, po co ładujemy miliardy euro w naukę, jeśli w efekcie dostajemy tak niską świadomość społeczną, że 80 proc. Niemców wierzy, iż z powodu promieniowania wytwarzanego przez elektrownię atomową zachorują na raka.

Ruch antynuklearny ma w Niemczech długą tradycję. Jak powstał?

Protesty zaczęły się w latach 70. XX w. Powstał projekt budowy elektrowni atomowej w miasteczku Wyhl na granicy z Francją. Szybko zawiązała się grupa protestujących. To byli nie tylko lewicowi studenci z Fryburga, którzy chcieli w ten sposób protestować przeciw kapitalizmowi. Na demonstracje przychodzili rolnicy i właściciele winnic. Nie chcieli w sąsiedztwie wielkich przemysłowych projektów i bali się, że para, będąca efektem schładzania, skazi ich pola. To były konkretne obawy, które można było rozbroić za pomocą rzeczowej dyskusji. Ale w tamtych latach przemysł i polityka chciały atomu za wszelką cenę i wobec protestujących zachowywano się ekstremalnie arogancko. Przeciwników nazywano długowłosymi hipisami, którzy potrafią tylko szerzyć strach. Zamiast rozładować ten konflikt, sięgnięto po policję i przemoc.

Studenci i tzw. pokolenie ’68 byli motorem tych protestów?

W tamtych czasach w ochronę przyrody angażowali się właściwie ludzie z bardzo konserwatywnymi poglądami. Nie chcieli miejskiego stylu życia, bali się dynamicznego rozwoju przemysłu. W ruchy antynuklearne angażowało się też wielu chrześcijan: widzieli w tej technologii niedozwoloną ingerencję w ziemię, którą stworzył Bóg. Te protesty były bardzo antymodernistyczne. Obok nich protestowali studenci, komuniści, przeciwnicy kapitalizmu. Oni z kolei nie byli jedno- znacznie przeciw elektrowniom atomowym, np. nigdy nie zorganizowano demonstracji przeciw reaktorom działającym w Związku Sowieckim. Dla nich była to okazja, by walczyć – jak mówili – ze zgniłym kapitalizmem i dominacją państwa.

Postawa antyatomowa wydaje się dziś częścią niemieckiej tożsamości. Kultową już naklejkę „Atomkraft? Nein Danke” można napotkać niemal wszędzie. Negatywny obraz atomu pojawia się często w kulturze masowej. Ostatnio tajemniczy reaktor stał się tłem dla fabuły niemieckiego serialu „Dark”, który zdobył światową popularność.

Jako historyk techniki muszę przyznać, że wyobrażenia odnośnie do atomu zostały częściowo stworzone przez samą branżę. Kilkadziesiąt lat temu po prostu nie inwestowano w ładne pomieszczenia socjalne, lecz w technikę. Stąd te nagie szare ściany i spartańskie warunki wewnątrz elektrowni atomowych, które znamy z seriali. Dodatkowo teren jest zawsze mocno zabezpieczony. Siatki, płoty, zasieki. Jak twierdza lub więzienie. Do tego dochodzi hierarchia. Nie wszyscy mają dostęp do wszystkich obszarów, a do centrum elektrowni tylko nieliczni. To, jak elektrownie są zbudowane, odpowiada ich społecznej percepcji jako coś tajemniczego, wręcz nieludzkiego.

Pracowała Pani w elektrowniach atomowych. Jakie to było doświadczenie?

Mało spektakularne. Codzienność kontrastuje z wyobrażeniami, które elektrownie tworzą na zewnątrz. To zwykła praca zmianowa, jak w każdym przemysłowym miejscu pracy.

Niemcy zdecydowały ostatecznie o zerwaniu z atomem w 2011 r., w reakcji na katastrofę w Fukushimie. Czy Angela Merkel ugięła się wtedy pod naciskiem protestów?

Warto przywołać nastroje, które panowały jeszcze krótko przed Fukushimą. Niemieckie elektrownie miały wtedy komfortową sytuację. Tuż przed Fukushimą dostały pozwolenie rządu na przedłużenie funkcjonowania. Długo udawało się unikać zainteresowania opinii publicznej: branża stawiała na dyskrecję, pracownicy mieli zakaz kontaktów z mediami. Na dłuższą metę okazało się to błędem. Bo jak można mieć taką strategię, gdy prowadzi się zakład z wysokim na kilkadziesiąt metrów kominem, który stoi np. blisko jezior? Co gorsza, taką strategię kontynuowano także po awarii w Fukushimie. A wtedy trzeba było tłumaczyć, że taki wypadek jak w Japonii u nas jest niemożliwy.

The referenced media source is missing and needs to be re-embedded.

Po Fukushimie Merkel zdecydowała się na polityczną woltę o 180 stopni. Bo też nastroje były mocno histeryczne. Społeczność antyatomowa sprawnie się zmobilizowała. Na ulice wychodziło nawet sto tysięcy ludzi. Ich argumenty były cały czas obecne w mediach. Merkel miała na głowie również wybory landowe w Badenii-Wirtembergii, bała się je przegrać. Podpisała więc decyzję o odejściu od atomu, a wybory i tak przegrała. Patrząc strategicznie, pewnie chciała też raz na zawsze zakończyć ten wielki zachodnio- niemiecki spór na temat atomu i dodatkowo otworzyć sobie drzwi do utworzenia koalicji z Zielonymi, zdeklarowanymi przeciwnikami atomu.

Dziś Zieloni współtworzą rząd w Berlinie. Jego przekaz jest jasny: energetyczny miks ma opierać się na odnawialnych źródłach, fotowoltaice i farmach wiatrowych. To się uda?

Budując tylko więcej wiatraków i paneli słonecznych, nie osiągniemy naszych celów klimatycznych. Musielibyśmy wybudować olbrzymią infrastrukturę, a w jej budowę zainwestować mnóstwo energii, z węgla i gazu. I wyznaczyć dla tej infrastruktury wielkie obszary. Kraj zostanie pokryty parkami wiatrowymi, a żeby je połączyć, trzeba będzie zbudować ogromne ilości sieci przesyłowych. Dzisiaj, w chwili gdy atom mógłby działać jako back-up dla transformacji energetycznej, politycy stawiają na rozwiązania przypominające sowieckie plany zawracania rzek. Zanegowano funkcjonalny system i buduje się zupełnie nową infrastrukturę, która wymaga wielkich nakładów.

Atom zniknie w Niemczech do końca 2022 r. Od węgla mamy odejść najwcześniej w 2030 r., a najpóźniej do 2038 r. Tylko że nikt nie może mi wytłumaczyć, jak od technicznej strony ma to wyglądać. W dni, gdy nie świeci słońce albo nie wieje, trzeba przecież czymś zastąpić tych kilkadziesiąt gigawatów energii, które przy sprzyjającej pogodzie pozyskujemy z odnawialnych źródeł.

Czy kraj, który lubuje się w długo- terminowym planowaniu i ma rozbudowany przemysł, może pozwolić sobie na takie ryzyko w sferze bezpieczeństwa energetycznego?

Jeśli w ogóle słychać krytykę Energie- wende [transformacji energetycznej – red.], są to tylko głosy, że idzie ona za wolno, że buduje się za mało wiatraków. I że trzeba jeszcze szybciej zrezygnować z węgla. Większość ludzi ma naiwne wyobrażenie, jak funkcjonuje infrastruktura energetyczna. Wierzą, że jak będziemy mieć więcej turbin wiatrowych, to będziemy mieć więcej prądu. Gdyby jednak z farm wiatrowych można było uzyskiwać stały poziom energii, to już obecna infrastruktura by wystarczyła. Problem polega na tym, że raz wieje, a raz nie. Tylko ludzie o tym nie myślą. Wychodzą z założenia, że prąd zawsze był w gniazdku i to się nigdy nie zmieni. Gdy widzą, że wiatraki się kręcą, sądzą, że wszystko działa jak należy. Nie rozumieją, że to konwencjonalne stałe źródła energii – węgiel, atom, gaz, ale też elektrownie wodne i biomasa – wciąż utrzymują cały system. Że pozyskiwanie energii z tych źródeł da się zaplanować, a pozostałe źródła odnawialne wciąż są dla nich tylko uzupełnieniem.

W Niemczech może za parę lat zabraknąć energii?

Rządzący zakładają, że jeśli zabraknie krajowych źródeł, będziemy kupować energię od sąsiadów.

Czyli np. z Francji, gdzie będzie to energia atomowa, bo tam atom odgrywa kluczową rolę.

To jest pierwsza możliwość. Druga to postawienie na ogromne dostawy rosyjskiego gazu. Jestem członkiem forum Dialogu Petersburskiego, to coroczne spotkania przedstawicieli Niemiec i Rosji. W 2019 r. Armin Laschet [w ostatnich wyborach kandydat chadecji na kanclerza – red.] zachwalał Nord Stream 2, twierdząc, że ten gazociąg jest Niemcom niezbędny do transformacji energetycznej. Bo Niemcy de facto nie mają innej możliwości. Jeśli wyrzuca się z miksu energetycznego atom i równocześnie decyduje się zamknąć elektrownie węglowe, to nie pozostaje wiele innych możliwości. Rosyjski gaz okazuje się niezbędny.

Mówi się coraz głośniej, że Niemcy będą musiały budować nowe elektrownie gazowe.

Można budować dodatkowe elektrownie na rosyjski gaz i mówić: tak, to jest nasza transformacja energetyczna. Ale będziemy wtedy zależni od obcego mocarstwa, a sam gaz oczywiście nie jest czystym źródłem energii. Wystarczy spojrzeć na łańcuch produkcji, by ujrzeć duży bilans wytwarzania gazów cieplarnianych. Stawianie na gaz to okłamywanie samego siebie. W ten sposób nie walczy się z problemem trujących emisji, tylko przerzuca się problem gdzie indziej. Nasze koncerny energetyczne zdążyły zamknąć część infrastruktury gazowej, bo uznały ją za nieopłacalną. Jeśli ruszy Nord Stream 2, potrzebne będą państwowe subwencje na jej odbudowę.

Gaz jawi się w Niemczech jako bezalternatywny także z powodu protestów obywateli, którzy coraz częściej nie chcą, by w ich sąsiedztwie budowano farmy wiatrowe i tzw. korytarze energetyczne.

Wcześniej, w początkowej fazie, turbiny wiatrowe budowano względnie daleko od miejsc zamieszkania. Obecnie z braku miejsca trzeba je budować coraz bliżej. Np. w Saksonii-Anhalt zbudowano wielkie farmy wiatrowe, które już nie wyglądają tak przyjaźnie. Przeciwnie, budzą strach. Ludzie protestują, nie chcą koło siebie takich wielkich farm. Jeśli Energiewende oznacza tworzenie parków przemysłowych blisko ich domów, to już nie jest dla nich tak świetnym pomysłem, jak w teorii. Zaczyna się czysto ludzkie myślenie: „Nie mam nic przeciw odnawialnej energii, ale proszę tego nie budować u mnie za podwórkiem”.

Partia Zielonych nie była na to przygotowana. Usiłuje zniesławiać te protesty, przykleić im łatkę skrajnej prawicy. Jest oczywiście problemem, że Alternatywa dla Niemiec (AfD) faktycznie bierze udział w tych protestach, licząc na pozyskanie wyborców. AfD opowiada się też za dalszym pozyskiwaniem energii z atomu i ma w tym punkcie rację. Jednocześnie w innych obszarach opowiada się za polityką, na którą nie ma mojej zgody.

Poparcie AfD dla atomu jeszcze bardziej utrudnia debatę, bo w społeczeństwie istnieje mechanizm, że jak AfD coś powie, od razu staje się to tabu i należy to potępić. Tak jest też z energią jądrową. Jeśli ktoś w Niemczech przekonuje dziś do elektrowni atomowych w celu zastąpienia węgla, może się spodziewać takich spojrzeń, jakby chciał wprowadzić prawo szariatu.

Żadna inna siła polityczna nie zdecydowała się na bardziej merytoryczne podejście do tematu atomu?

Istnieje mała partyjka Humaniści, która opowiada się za polityką opartą na nauce i rozwiązaniach tworzonych na bazie rzeczowych i mierzalnych dowodów. To na wskroś pragmatyczna partia i jako ekomodernistka pewnie bym na nich głosowała, gdyby nie pewność, że to głos stracony. Ja krytykuję Energiewende z pozycji lewicowych, a nie prawicowych, bo – powtórzę – obecna polityka energetyczna rządu uniemożliwi nam osiągnięcie celów klimatycznych. Mimo to z powodu mojego zaangażowania na rzecz energii atomowej dostaję regularnie listy, w których przedstawia się mnie jako prawicowego oszołoma i faszystę. Pytam się wtedy, czy Willy Brandt i Helmut Schmidt [kanclerze z SPD – red.] też byli faszystami, bo za ich czasów budowano elektrownie atomowe?

Skąd Pani decyzja, by pełnić niewygodną funkcję Kasandry w kwestii skutków odejścia od atomu?

Przez długi czas byłam aktywna w ruchu antynuklearnym. Z perspektywy czasu widzę, że dominowały tam podobne narracje do tych, którymi dziś w innych dyskusjach posługuje się populistyczna AfD. Powtarzano, że jesteśmy okłamywani przez tych na górze, że polityka nami manipuluje, że jesteśmy po cichu truci. Regularnie brałam udział w niedzielnych protestach antyatomowych. Byłam młoda i lewicowa, a lewicowa młodzież jest w Niemczech z definicji przeciw atomowi. O tym się nie myśli krytycznie, tak po prostu jest.

W pewnym momencie te dogmaty zrobiły się dla mnie zbyt toporne. Skupiłam się na nauce. Zaczęłam dużo czytać na temat energii atomowej. W czasie studiów na Ukrainie pojechałam zobaczyć Czarnobyl. Rozmawiałam z ludźmi, którzy tam pracowali. Moja antyatomowa retoryka zaczęła się walić, gdy wielu rozmówców z dużym ciepłem opowiadało o pracy w elektrowni. Dla nich to nie była zła technologia, tylko sposób, w jaki się z nią w Związku Sowieckim obchodzono, był niewłaściwy. Wtedy zdecydowałam, że w podejściu do atomu odrzucę strach, który jest narzucany w dyskusji w Niemczech.

Jeśli energetyczna przyszłość Niemiec jest tak napięta, dlaczego brakuje poważnej dyskusji na temat wszystkich możliwych rozwiązań?

W tej sprawie brakuje umiejętności krytycznego myślenia. A płyniemy w kierunku góry lodowej.

Co mówią inni eksperci?

Sprawa często zahacza o prestiż i lukratywne stanowiska doradców. Warto pokazać, jak działa system gratyfikacji w niemieckiej nauce. Instytuty badawcze należą do różnych stowarzyszeń, które ewaluują ich pracę. Podczas oceny liczy się, ile ekspertyz dla rządu się napisało, jak często gościło się w mediach i jak często opublikowany raport był cytowany. Za to wszystko można otrzymać dodatkowe punkty. Dobrą ocenę można uzyskać przez afirmację Energiewende. To otwiera także drzwi do funkcji doradców. Politycy nie chcą ekspertów, którzy krytycznie analizują decyzje rządu i mówią: „Ludzie, to tak nie zadziała”. Politycy wolą upewniać się we własnym przekonaniu.

Pod koniec 2021 r. zamknięto trzy reaktory. Ostatnie trzy czeka ten sam los z końcem tego roku. To definitywny koniec niemieckiego atomu?

Na pewno będzie to moment, w którym zobaczymy, że nasze cele klimatyczne są nie do osiągnięcia. Im mniej będzie energii z atomu, tym więcej CO2 będziemy produkować. Rozmawiam z wieloma profesorami. Za kulisami przyznają mi rację, ale równocześnie dodają, że system dotacji jest skonstruowany pod odpowiednią liczbę doktorantów zajmujących się odnawialnymi źródłami energii, i że ze względu na opłacalność na tym trzeba się skupić. Jeśli nikt z kompetentnych rozmówców nie jest w stanie otwarcie zgłaszać wątpliwości, nic się nie zmieni.

W Niemczech coraz częściej pojawia się temat możliwych blackoutów.

Problem polega na tym, że rząd postawił się teraz przed dylematem. Musi wybierać między bezpieczeństwem dostaw a celami klimatycznymi. Ponieważ nie chce ryzykować blackoutów, zamierza teraz budować elektrownie na gaz ziemny i prawdopodobnie dłużej pozostanie przy węglu. Jeśli jednak w 2030 r. dojdzie do odejścia od węgla, to widzę zagrożenie dla bezpieczeństwa dostaw. Najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że w obawie przed black- outem rządzący będą po prostu utrzymywać stare elektrownie węglowe w ruchu.

W Polsce toczy się dyskusja na temat budowy elektrowni atomowej. Czy to się nam wciąż może opłacać?

Ja bym bardzo to polecała. Jeżeli energii wystarczy, będzie można eksportować ją do Niemiec jako prąd z czystego źródła i zarobić. Niemcy stale importują prąd z francuskich elektrowni atomowych. Powtarzam polskim znajomym, że jak w końcu tę elektrownię zbudujecie, to przyjadę na otwarcie z bukietem kwiatów z szarfą w niemieckich barwach. Budujcie, bez pośpiechu i wybierając właściwe technologie. Poza tym potrzebujecie atomu, żeby odejść od węgla i zmniejszyć emisję. ©

DR HAB. ANNA VERONIKA WENDLAND (ur. 1966) jest niemiecką historyczką techniki i środowiska; zajmowała się też dziejami Europy Wschodniej. Prowadziła badania naukowe w elektrowniach jądrowych w Niemczech i Europie Wschodniej. Razem z historykiem Eckartem Conzem kieruje projektem Niemieckiego Towarzystwa Badawczego na temat tzw. rozszerzonego bezpieczeństwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2022