Długi marsz przez elektrownie

Jakub Wiech, ekspert ds. energetyki: Niemcy rozszerzają swój pomysł na transformację energetyczną na całą Unię. A my jesteśmy integralną częścią tych mocarstwowych planów.

15.02.2021

Czyta się kilka minut

Malowanie wnętrza turbiny wiatrowej  przed targami technologicznymi w Hanowerze,  kwiecień 2011 r. / PATRICK LUX / AFP / EAST NEWS
Malowanie wnętrza turbiny wiatrowej przed targami technologicznymi w Hanowerze, kwiecień 2011 r. / PATRICK LUX / AFP / EAST NEWS

RAFAŁ WOŚ: Czy Polska jest suwerenna energetycznie?

JAKUB WIECH: Nie.

Dlaczego?

Mamy zbyt mało własnych paliw, by stać się energetyczną autarkią. Jedynym surowcem energetycznym, jakiego nie importujemy, jest węgiel brunatny. Na dodatek z racji złych decyzji lub zaniechań sami dodatkowo obniżyliśmy nasz poziom energetycznego samostanowienia.

Co to znaczy?

Chodzi o nieumiejętność wypracowania trwałej i długoterminowej strategii energetycznej. Przez ponad 30 lat wolnej Polski żaden rząd nie przeprowadził kompleksowej transformacji, podejmowano jedynie wyspowe próby naprawy tego czy innego sektora. Gdyby w przeszłości kolejne rządy postanowiły, że rozpisują na lata odchodzenie od węgla, a jednocześnie postawiły na czystą i bezpieczną energetykę jądrową jako na podstawę miksu, to dziś mielibyśmy zupełnie inną sytuację. Nie musielibyśmy się przejmować Europejskim Zielonym Ładem, przynajmniej nie tak bardzo, jak teraz. Tak się jednak nie stało.

Mam prośbę, byśmy nie poprzestawali na narzekaniach na lobby węglowe. Zrzucanie winy na górników za nasze energetyczne zaniedbania wydaje mi się zbyt często wykorzystywane, by przysłonić prawdziwe wyzwania energetyczne.

Górnicy wcale nie są tu największą siłą sprawczą. Winę ponoszą raczej nasze mizerne elity polityczne, niepotrafiące myśleć w perspektywie dłuższej niż cztery lata i niedostrzegające trendów zewnętrznych. Bardzo często politycy i publicyści pomijają fakt, że energetyka to przede wszystkim zagadnienie geopolityczne. Trzeba jeszcze pamiętać o otoczeniu, w którym funkcjonujemy. Przynajmniej od 1973 r. i od tzw. kryzysu naftowego wiadomo, że kontrolowanie źródeł energii oznacza realną władzę.

Czyli przechodzimy do uwarunkowań zewnętrznych.

Tak, ponieważ spora część odpowiedzi na pytanie o problemy z naszą energetyczną suwerennością bierze się z powodu ogromnych – wręcz mocarstwowych – ambicji potężnego sąsiada. Rozmowa o Rosji w kontekście naszej energetycznej suwerenności jest raczej oczywista. Ale nie tam tkwi sedno problemu.

A gdzie?

W Niemczech. Każdy, kto chce zrozumieć polskie energetyczne dylematy, musi patrzeć nie tylko na Rosję, ale i na Niemcy. Bo to tam dzieją się dziś najciekawsze rzeczy. To jest wynik fascynującego procesu budowania przez dzisiejszą RFN nowego energetycznego imperium. Żeby w ogóle sensownie rozmawiać o energetyce, musimy przyjąć do wiadomości, że Niemcy prowadzą mocarstwową politykę energetyczną, próbują rozszerzyć swój pomysł na transformację energetyczną na całą Unię Europejską. A my, cała Europa Środkowa, jesteśmy tych planów integralną częścią. Wielu ludzi nie chce o tym rozmawiać. Obawiają się, że zostaną uznani za żenujących germanofobów.

Jaki jest cel Niemiec?

Oficjalnym uratowanie świata przed klimatyczną katastrofą. Ale ten aspekt blednie przy bliższej analizie. Celem nieoficjalnym jest wejście w rolę wielkiej rozdzielni energii dla całej Europy. To jest długofalowy, strategiczny plan realizowany od ładnych kilkunastu lat i cieszący się szerokim, ponadpartyjnym poparciem politycznego establishmentu. Nazywa się Energiewende.

Na czym polega?

Pojęcie nabrało dzisiejszego wymiaru w przedostatniej dekadzie XX w., która była czasem gwałtownego rozwoju ruchów ekologicznych. Był to efekt zachodzących od lat 70. przemian społecznych – wzrostu świadomości środowiskowej oraz pojawienia się w latach 80. pierwszych szeroko komentowanych naukowych świadectw dotyczących postępującego globalnego ocieplenia, takich jak wystąpienie Jamesa Hansena przed amerykańskim Kongresem. Swoje dołożyły także awaria w Czarnobylu czy katastrofa tankowca Exxon Valdez.


Czytaj także: Rafał Woś: Czy trzeba nam czebola?


Gdy tylko Niemcy uporały się z procesem zjednoczenia, nastąpiło przyspieszenie prac nad Energiewende. Wyznaczono kluczowe cele tej polityki: odejście od paliw kopalnych i atomu oraz przejście na źródła odnawialne. Jej początki to rok 2000 i tzw. ustawa EEG gwarantująca systemowe wsparcie dla odnawialnych źródeł energii. Od tamtej pory pieniądze na OZE są w Niemczech dodawane do rachunków za energię elektryczną dla gospodarstw domowych. W roku 2018 opłata ta stanowiła ok. 23 proc. niemieckich rachunków za prąd. Tylko we wrześniu 2020 r. kwota wsparcia w ramach systemu EEG wyniosła 3 mld euro. W ten sposób Niemcy zapewniły sobie ogromne środki, za pomocą których od prawie dwóch dekad dotują rozwój energetyki odnawialnej.

Następnie rząd Gerharda Schrödera przygotował kolejny filar niemieckiej transformacji – którego nie było w oficjalnej narracji o Energiewende. Tuż przed wyborami roku 2005 podpisał pierwsze porozumienie dotyczące budowy rurociągu Nord Stream, który połączyć miał Rosję z Niemcami, umożliwiając przesył 55 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie.

Pamiętam, jakie to wywołało w Polsce oburzenie.

Wtedy w kampanii wyborczej idąca po władzę Angela Merkel też krytykowała zbyt bliskie związki Schrödera z Rosją. Jednak tuż po przejęciu władzy w grudniu 2005 r. rząd Merkel udzielił gwarancji na pokrycie kosztów projektu, które wywalczyła dla Rosjan jeszcze poprzednia ekipa. Dziesięć lat później rozpoczęły się prace nad gazociągiem Nord Stream 2 [piszemy o nim w dziale Świat – red.]. Stało się tak dlatego, że znaczenie tamtych projektów było dla Energiewende kluczowe. Niemcy uzyskały paliwo dla swojej transformacji energetycznej. Nie mogła ona opierać się tylko na źródłach odnawialnych. Te są niesterowalne, muszą być więc wspomagane dodatkowymi mocami. Gaz doskonale się do tego nadaje. Co więcej, infrastruktura do przesyłu rosyjskiego surowca dała Niemcom możliwość budowy czegoś w rodzaju centralnego europejskiego hubu gazowego, pozwalającego wykorzystać potencjał surowca z Rosji do budowy pozycji polityczno-gospodarczej. To dlatego Berlin tak żarliwie broni tej rury. Rola tego paliwa będzie się zwiększała w państwach powielających niemiecki model transformacji energetycznej.

Energiewende domknęła jednak dopiero Angela Merkel. Dorobiła się nawet przydomka Klima Kanzlerin – Pani Kanclerz od Klimatu.

Gdy Merkel brała władzę, Energiewende miała już solidne podstawy. Ale dopiero Merkel zaczęła proces czynienia z niemieckiej transformacji energetycznej wzorca dla całej Unii Europejskiej. To również rząd Merkel zainicjował prace tzw. komisji węglowej, która ustanowiła cele niemieckiego procesu odchodzenia od węgla. Jednocześnie Energiewende – dzięki zabiegom politycznym – stała się czymś więcej niż tylko przykładem dla reszty Europy. Stopniowo zaczęła być obowiązującym wzorcem.

Nie przesadza Pan?

Proces, o którym mówię, odbywa się w sposób dość subtelny, długofalowy, ale jednak zdecydowany. Dobrze można to pokazać na pewnym jaskrawym przykładzie dotyczącym energetyki jądrowej. Pod koniec 2020 r. Olaf Lies – minister środowiska Dolnej Saksonii – powiedział otwartym tekstem, że zrobi wszystko, by nie dopuścić do budowy w sąsiadującej z jego landem Holandii 10 nowych reaktorów jądrowych. Holendrzy chcą je zbudować, bo inaczej nie będą mogli sprostać wymogom klimatycznym Unii Europejskiej.

Teoretycznie polityka energetyczna zgodnie z unijnym prawem należy do decyzji suwerennych państw członkowskich. Ale w praktyce minister niemieckiego kraju związkowego powiada Holendrom: „możecie sobie prowadzić jaką tylko chcecie politykę energetyczną – ale nie może to być atom, bo my u nas elektrownie atomowe zamykamy”. Bliższa analiza pokazuje, że to nie był wyskok pojedynczego polityka, tylko element konsekwentnie realizowanej polityki. Niemcy chcą nie tylko pozbyć się własnych elektrowni jądrowych, ale też zablokować powstawanie podobnych jednostek w innych krajach. I to jest wręcz zapisane w niemieckich dokumentach rządowych. Np. umowa koalicyjna ­CDU/ /CSU-SPD z roku 2018 zakłada wprost walkę o zakaz wykorzystywania unijnego i państwowego wsparcia finansowego w projektach jądrowych na terenie Unii Europejskiej.

Ale to chyba zrozumiałe. Niemcy uważają, że energetyka atomowa jest niebezpieczna, i dążą do przekonania do tego punktu widzenia resztę Europy.

Tylko że to znów jest jedynie oficjalna część niemieckiego przekazu. Jednocześnie w tej samej umowie koalicyjnej czytamy, że „osadzenie Energiewende w kontekście europejskim otwiera szansę na zmniejszenie kosztów i wykorzystanie efektu synergii. Chcemy dodatkowych możliwości rozwoju i wzrostu zatrudnienia w Niemczech oraz możliwości eksportowych dla niemieckich firm na rynkach międzynarodowych”.

I co to znaczy?

Proszę powiązać ze sobą dwa elementy: walkę z energetyką jądrową i rozbudowę możliwości eksportu gazu. Jak powiedziałem wcześniej, obecnie, wobec braków magazynów energii, oparcie dużych systemów elektroenergetycznych wyłącznie na OZE – a do tego zmierza Energiewende – jest niemożliwe. Te źródła wymagają stabilizowania, a taką rolę pełni najczęściej gaz. Elektrownie gazowe szybko się włączają i wyłączają, dzięki czemu lepiej sprawdzają się jako elastyczne wsparcie dla OZE niż atom. Każda elektrownia jądrowa działająca w Europie to jednak nie tylko źródło czystej energii, ale też stabilna moc zmniejszająca zapotrzebowanie na gaz. Atomu nie da się wyrzucić z systemu ze względów klimatycznych, bo to praktycznie bezemisyjna technologia, która – według większości scenariuszy Międzyrządowego Panelu ds. Zmiany Klimatu – powinna być rozbudowywana. Innymi słowy: atakując atom w Europie, RFN przygotowuje sobie jednocześnie rynki pod sprzedaż gazu, który słany ma być magistralą Nord Stream.

No dobrze. Ale może po prostu trzeba się z tą niemiecką dominacją pogodzić?

To nie takie proste. Polska, a nawet cała Europa Środkowa nie jest w planach Berlina ujęta jako potencjalny partner, tylko jako rynek zbytu. W tym przypadku zasadne wydaje mi się porównanie niemieckiego pomysłu na energetykę do narkotyku.

Na czym to szkodliwe działanie Energiewende miałoby właściwie polegać?

Bezpośrednie zagrożenie wynika choćby z uzależniania Europy od gazu z Rosji przy jednoczesnej walce ze wzmacniającą energetyczną niezależność technologią jądrową. To jest zaprzeczenie idei suwerenności energetycznej, które naraża Unię Europejską na polityczne kompromitacje, jak chociażby podczas sprawy Nawalnego. Ale mowa też o technicznych ryzykach, wynikających np. z tzw. przepływów kołowych. Polskie Sieci Elektroenergetyczne, spółka będąca operatorem krajowego systemu przesyłowego, ostrzegała już przed zagrożeniami związanymi z tym zjawiskiem.

Jak to możliwe?

Aby zrozumieć, o co chodzi, musimy wyobrazić sobie mapę. Zachód i południe obecnej RFN, czyli landy zindustrializowane, w większej mierze opierają się na źródłach konwencjonalnych, czyli na atomie i węglu. Tam też znajdują się najwięksi odbiorcy energii. Na wschodzie i północy kwitną natomiast odnawialne źródła energii – zwłaszcza fotowoltaika i farmy wiatrowe. Niestety, Niemcy nie wybudowały dotychczas dostatecznie dużo sieci wysokich napięć, by przesyłać energię elektryczną wzdłuż wektora północ-południe. Wynika to m.in. ze sprzeciwu mieszkańców terenów, na których władze przewidziały budowę dużych sieci przesyłowych. W takiej sytuacji prąd wyprodukowany na północy Niemiec, żeby trafić do przemysłowych rejonów kraju, w niektórych sytuacjach musi być przesyłany przez państwa ościenne – przez Francję, Belgię, Czechy. Ale także Polskę. Dzieje się więc tak, że w sytuacji nadpodaży energii z wiatraków, do polskiego systemu elektroenergetycznego trafiają dodatkowe i nieplanowane wolumeny prądu. Awaria systemu może nastąpić wskutek niespodziewanego transferu dużych ilości energii. Skala tego zjawiska na szczęście istotnie zmalała.

Mówimy o tej niemieckiej polityce jak o czymś narzucanym siłą. A przecież Niemcy to „tylko” jeden z krajów Unii.

Problem polega na tym, że Niemcy są unijnym mocarstwem, które opanowało wymuszanie swej woli przy użyciu różnych środków. Jeden sposób to ich sprawność na poziomie instytucji oraz możliwości pozyskiwania wsparcia politycznego. Dobrze było to widać podczas negocjowania tzw. dyrektywy gazowej, która miała ograniczyć możliwości wykorzystania gazociągu Nord Stream 2. Austriakom, czyli bliskim partnerom Niemiec, najpierw udawało się długo opóźniać prace nad tym dokumentem. A gdy wreszcie nowelizacja weszła w życie – w roku 2019 – to miała okrojoną formę, ukształtowaną podczas negocjacji, w których prym wiodły już Niemcy. Inny przykład to przygotowywana obecnie taksonomia, czyli agenda inwestycyjna UE, która określa, jakie projekty energetyczne mogą korzystać z finansowania w ramach UE. Istnieje duża szansa, że energetyka jądrowa zostanie z tej listy – z inicjatywy RFN i ich sojuszników – wyrzucona.

Można zbudować przeciw ich planom koalicję, można się buntować.

Kraje takie jak Austria, Belgia czy Czechy mają po części zbieżne interesy z Niemcami. Od dyplomatów mniejszych państw – np. bałtyckich – często słyszałem, że oni opierają swoje polityki na głębokim sojuszu z Niemcami i boją się popaść w niełaskę w Berlinie. Z kolei Francuzi pod rządami Macrona, który współpracuje z Merkel przy wielu aspektach polityki energetycznej, słabiej bronią energetyki jądrowej. Tymczasem próba stworzenia w Europie Środkowo-Wschodniej jakiegoś bloku współpracy – np. wedle koncepcji Trójmorza – ma problem z zebraniem szerszej wspólnoty interesów. Tym bardziej że Polska nie ma dziś w Europie najlepszej prasy. Łatwo wykorzystać nasz brak umiejętności atrakcyjnego „sprzedawania” naszej narracji. Trudno, by ogólnoświatowe media, dla których antropogeniczność zmian klimatu jest czymś oczywistym, pisały dobrze o polskim prezydencie mówiącym podczas szczytu klimatycznego COP24: „Ja nie wiem, na ile w rzeczywistości człowiek przyczynia się do zmian klimatycznych. Głosy naukowców są bardzo różne, wiemy, że mamy do czynienia też ze skrajnościami”. W Polsce nie doceniamy wizerunkowego aspektu polityki. Nie można też zapominać o miękkim oddziaływaniu na elity poszczególnych krajów. Również na nasze elity. Poprzez stypendia, propagandę, think tanki.

Jakie jest z tego wyjście?

Moim zdaniem możliwa jest pewna gra na minimalizację naszego uzależnienia. Warunkiem wstępnym jest rozbudowa energetyki jądrowej oraz parku źródeł odnawialnych. Innymi słowy: musimy zacząć myśleć o długofalowej transformacji energetycznej, ale na naszą modłę. Bez tego nie zrobimy nawet kroku. To nie są jednak sprawy, które da się załatwić jedną ustawą. Mówiłem ze szczegółami o Energiewende, żeby pokazać, jak długi i konsekwentnie realizowany był to proces. Bardzo bym chciał, żeby w Polsce taka zgoda establishmentu w dziedzinie energetyki była możliwa. ©℗

 

JAKUB WIECH (ur. 1992) jest publicystą gospodarczym związanym z portalem Energetyka24. Jego najnowsza książka to „Energiewende. Nowe niemieckie imperium”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2021