W ślepym zaułku

Nowa premier Tunezji – pierwsza w świecie arabskim kobieta na takim stanowisku – będzie odpowiadać za najtrudniejsze decyzje. Władzy będzie jednak mieć mniej niż poprzednicy.

18.10.2021

Czyta się kilka minut

Nadżla Buden Romdhan ogłasza utworzenie nowego rządu Tunezji. Tunis, 11 października 2021 r. / TUNISIAN PRESIDENCY / AFP / EAST NEWS
Nadżla Buden Romdhan ogłasza utworzenie nowego rządu Tunezji. Tunis, 11 października 2021 r. / TUNISIAN PRESIDENCY / AFP / EAST NEWS

Nadżla Buden Romdhan ogłasza utworzenie nowego rządu Tunezji. Tunis, 11 października 2021 r.

Profesor Nadżla Buden Romdhan, rocznik 1958, zna się świetnie na geofizyce, ale w polityce jest nowicjuszką. Nie należy do żadnej partii, nie wiadomo nawet, jakie ma poglądy. Do chwili, gdy prezydent Kais Sajed ogłosił, że właśnie jej powierza misję tworzenia nowego rządu, mało kto w 12-milionowej Tunezji wiedział, kim jest, ani że w ogóle istnieje.

Wykształcona we Francji, wykładała geologię (specjalizuje się w badaniach trzęsień ziemi) na politechnice w Tunisie, a w 2011 r. objęła funkcję dyrektora generalnego w ministerstwie szkolnictwa wyższego i pełniła ją aż do teraz. Na tym stanowisku odpowiadała za wdrażanie zalecanej przez Bank Światowy reformy tegoż szkolnictwa.

Premier to brzmi dumnie

Nominacja zaskoczyła nawet jej przyjaciół. Jeden z nich sugerował wręcz w rozmowie z zagranicznymi mediami, że Romdhan zawdzięcza swój awans znajomości z prezydentem (wiadomo za to, że nowa premier od lat przyjaźni się ze szwagierką prezydenta).

Z kolei Salaheddin Dżurszi, badacz miejscowej polityki z Tunisu, powiedział agencji AFP, że nie wierzy, by ktoś pozbawiony doświadczenia politycznego poradził sobie z rolą premiera. „Prezydent nie chciał najwyraźniej powierzać tej posady żadnemu z liczących się polityków – twierdzi Dżurszi. – Obawiał się, że w ten sposób, nieopatrznie, wyhoduje sobie rywala do władzy”.

Fida Hammami, feministyczna działaczka z Tunisu, uważa natomiast, że zanim powierzył Nadżli posadę premiera, prezydent wpierw pozbawił to stanowisko wszelkiego znaczenia. „Szef rządu, choć to brzmi dumnie, jest dziś bezwolnym wykonawcą rozkazów prezydenta – powiedziała Hammami. – I dopiero wtedy uznano, że stanowisko to można oddać kobiecie, żeby robiła, co mężczyzna nakaże. To jedyny symbol, jakiego się w tym dopatruję, i nie widzę żadnego powodu do świętowania”.

Znawcy tunezyjskiej polityki podejrzewają, że wyznaczając kobietę na premiera, Kais Sajed stosuje taktykę „aportowania”, ulubioną metodę wszystkich polityków świata. Podrzucił dziennikarzom i poddanym zastępczy temat, budzący emocje, ale drugorzędny, żeby zapewnić ludowi igrzyska i odwrócić uwagę od spraw naprawdę ważnych i trudnych. Od kłopotów, które wolałby załatwić dyskretnie, gdy wszyscy będą zajęci czymś innym i nikt nie będzie mu patrzył na ręce.

Jedynowładca

Tunezyjczycy są dumni, że o ich kraju mówi się jako o tym, w którym – jako jedynym w całym świecie arabskim – przyjęła się na dobre demokracja. Dumni są też z tego, że to właśnie u nich pod koniec 2010 r. zaczęła się Arabska Wiosna – wolnościowy zryw, który objął cały niemal arabski Maghreb i Bliski Wschód. Kolejnym powodem do dumy będzie też to – powiada teraz prezydent, panujący od 2019 r. – że Tunezja będzie pierwszym krajem arabskim, w którym kobieta stoi na czele rządu.

„To historyczne wydarzenie i zaszczyt dla Tunezji – mówił Kais Sajed, ogłaszając, że postanowił powierzyć Romdhan stanowisko premiera. – Składamy w ten sposób hołd wszystkim tunezyjskim kobietom”. Tego samego dnia ogłosił, że inną kobietę, Nadię Akaszę (swoją przyjaciółkę i zauszniczkę), wybrał na szefową prezydenckiego sztabu.

Badacze tunezyjskiej polityki podejrzewają jednak, że awansując kobiety, prezydent chciał jedynie spacyfikować swoich przeciwników w obozie liberalnej opozycji i obrończyń praw kobiet, którzy zarzucali mu nadmierny konserwatyzm, niechęć do reform i nowoczesności, a także narastającą skłonność do rządów w stylu oświeconego dyktatora, jedynowładcy.

Pod koniec lipca zwolnił cały rząd i rozpędził sparaliżowany kłótniami parlament. Rywale prezydenta twierdzą, że dokonał w ten sposób pałacowego przewrotu i skupił w swych rękach władzę absolutną. Prezydent tłumaczył, że musiał podjąć tak radykalne środki, bo inaczej nie przerwałby stanu niemocy, w jakim znalazło się państwo. Mijały jednak tygodnie, a prezydent nie przedstawiał planu ratowania kraju, nie rozmawiał z opozycją, a najgłośniejszych krytyków kazał zamykać. Pod koniec września zawiesił część zapisów konstytucji i zapowiedział, że sam napisze nową, a do tego czasu może rządzić, wydając dekrety.

Prezydent nie ukrywa, że nie podoba mu się obowiązujący demokratyczny porządek, wzorowany na tym zachodnim. Uważa, że doskonalszą formą rządów byłaby demokracja uwolniona od „tyranii” partii politycznych, rozdzielających miejsca na wyborczych listach i posady na urzędach. Chciałby, żeby ludzie wybierali najlepszych, znanych sobie kandydatów, fachowców, ale tylko do sąsiedzkich samorządów, radni zaś wybieraliby spośród siebie posłów, a posłowie – prezydenta.

Przywódcy tutejszych partii, które prezydent uważa za zło wcielone, podnoszą lament, że za jego sprawą Tunezja z demokratycznej prymuski w arabskim świecie stoczy się do pospolitej dyktatury.

Bohater ulicy

Panujący prezydent, bohater ludowy tunezyjskiej ulicy, został wyniesiony do władzy na fali rozczarowania rodaków miejscowymi politykami. Nienależący do żadnej partii, nieskompromitowany udziałem w fatalnych rządach, a przede wszystkim wolny od oskarżeń i podejrzeń o korupcję i złodziejstwo, ten emerytowany wykładowca prawa konstytucyjnego ujął rodaków swoją zasadniczością, uczciwością i skromnością.

Tunezyjczycy wybrali Kaisa Sajeda na prezydenta głównie dlatego, że nie kojarzyli go z polityczno-partyjną elitą mającą najgorszą opinię. Gdy w lipcu rozpędzał posłów, ministrów i premiera, na ulice wyległy wiwatujące tłumy, a sondaże wykazywały, że trzy czwarte rodaków ufa swojemu prezydentowi i popiera go.

Ale już dwa miesiące po lipcowej euforii nie został nawet ślad. Pewnej niedzieli na ulicach Tunisu zebrał się nawet kilkutysięczny tłum, który domagał się, by Kais Sajed wyznaczył termin, gdy wycofa się z „prezydenckiego puczu”. Pochód urządzili przywódcy partii i działacze związków zawodowych, którzy coraz głośniej i śmielej występują przeciw prezydentowi i domagają się, by przywrócił konstytucję i parlament.

73 z 217 posłów rozegnanego przez prezydenta parlamentu podpisało się pod listem do przewodniczącego izby Raszida Ghanusziego, byłego więźnia politycznego i wygnańca, żeby nie zważając na prezydenta, jak najszybciej zwołał posiedzenie parlamentarne. Od 80-letniego Ghanusziego domagają się tego także działacze i członkowie jego partii Odrodzenie, najsilniejszego ugrupowania politycznego w kraju, szukającego natchnienia i wzorów w politycznej filozofii Braci Muzułmanów (powstałego sto lat temu ruchu, odwołującego się do solidarności arabskiej i praw zapisanych w Koranie oraz odrzucającego wpływy zachodnie, świeckie).

Przywrócenia zawieszonych demokratycznych porządków domagają się też od tunezyjskiego prezydenta przywódcy Zachodu (dzwoniła do niego nawet kanclerz Angela Merkel, szykująca się do politycznej emerytury) i przestrzegają, że w innym razie trudno im będzie udzielić Tunezji kolejnych pożyczek czy też przełożyć terminy spłaty starych długów.

Herkulesowe zadania

Dziesięć lat po ulicznej rewolucji z czasów Arabskiej Wiosny tunezyjska polityka znalazła się w ślepym zaułku, a gospodarka w najgłębszej w dziejach kraju zapaści. I tak była w kiepskiej kondycji, ale gwoździem do trumny stała się epidemia. Zamiast rozwoju i wzrostu, na jaki liczyli Tunezyjczycy, w 2020 r. zanotowała prawie 10-procentowy spadek. W tym roku zanosi się na kolejny, choć już nieco mniejszy.

Rosną tylko ceny, bezrobocie i publiczny dług, a młodzież ucieka z kraju, nie widząc dla siebie w domu żadnej przyszłości. Ekonomiści z Banku Światowego ostrzegają, że jeśli zajęty bez reszty polityką prezydent nie poświęci więcej uwagi gospodarce, Tunezja stanie się bankrutem – tak jak Liban.

Cały ten bałagan spadnie właśnie na głowę nowej premier Nadżli Romdhan, która będzie ponosić całą odpowiedzialność za wszystkie najtrudniejsze i najboleśniejsze decyzje, błędy i porażki. Władzy oraz niezależności mieć za to będzie mniej niż wszyscy jej poprzednicy, którzy rządzili po Arabskiej Wiośnie. Po lipcowym „prezydenckim puczu” będzie bowiem całkowicie zależeć od widzimisię szefa państwa, swoim nazwiskiem firmując jego poczynania. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2021