W bólu tkwi potencjał życia

Zeruya Shalev, pisarka: Jerozolima jest torturą, ciągłym strachem. Ciężko w niej oddychać. Żar, który tli się pod powierzchnią, w każdej chwili może wywołać wielki pożar.

27.11.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Global Look / PAP
/ Fot. Global Look / PAP

KAROLINA PRZEWROCKA-ADERET: Co właściwie robimy w Hajfie?

ZERUYA SHALEV: Też jestem zaskoczona.

Przyzwyczaiłam się do myśli, że miejscem akcji Twoich książek, a jednocześnie Twojego życia jest Jerozolima.

Gdybyśmy spotkały się rok temu, powiedziałabym, że nigdy jej nie opuszczę. Ale życie jest pełne niespodzianek. Jerozolima była inspiracją dla moich książek bardziej w stylu, atmosferze, a nie w samej fabule. Wierzę, że zmiany i przeprowadzki mogą być dobre dla pisania. Mogą odświeżyć wewnętrzny świat na wiele sposobów, przynieść różne kolory, widoki.

O czym teraz piszesz?

Jestem na początku nowej książki, jeszcze nie wiem o niej zbyt wiele. Akcja będzie się toczyła w dwóch miejscach – jednym z nich będzie Jerozolima, drugim Hajfa lub miejsce nieopodal Tel Awiwu.

Złote Miasto i Hajfa to dwa przeciwieństwa. W Jerozolimie konflikty to chleb powszedni, w Hajfie nie widać ich na co dzień, uchodzi wręcz za symbol religijnej koegzystencji. Dziś, bo historia tego miejsca – choćby z lat 30. i 40., gdy na skutek starć żydowsko-arabskich z Hajfy uciekło wielu Arabów i nigdy już nie powróciło – jest bardziej skomplikowana.

To prawda. Ale jako osoba związana z Jerozolimą patrzę na tę kulturową koegzystencję w mieście i nie daję wiary: tak przecież powinien wyglądać Izrael! W Hajfie nie pytasz bowiem, kto jest Żydem, kto Arabem. Wczoraj poszłam do kawiarni, siedziała obok mnie arabska para, ubrani zupełnie zwyczajnie, uśmiechaliśmy się do siebie. Kto z nas jest kim po prostu nie miało znaczenia. Poszłam naprawić coś w samochodzie – patrzę: arabski właściciel zakładu i żydowscy pracownicy. I nikt się temu nie dziwi! A więc z Hajfie odkryłam, że Izrael może być...

Wyważony?

I tolerancyjny. Otwarty. To różni Hajfę od Jerozolimy, gdzie relacje żydowsko-arabskie są pełne napięcia, nierówne.

Co Jerozolima robi zatem pisarzowi?

Torturuje go.

Atakami terrorystycznymi, czego sama doświadczyłaś?

Ciągłym strachem, że coś się dzieje albo że się zaraz stanie. To miasto doprowadzone do ekstremum, ciężko tam oddychać. Ale nie tylko o terror tu chodzi. To też napięcie, świadomość żaru, który tli się nieustannie pod powierzchnią, i w każdej chwili może wywołać wielki pożar. Historia, która wypełnia powietrze: mieszanka tragicznej przeszłości, przemoc wojen o Jerozolimę i jej świętość. Mieszanka pielgrzymów, języków, kultur i religii, kościołów, synagog i meczetów.
W kwestii świętości: kilka dni temu wybraliśmy się na wycieczkę po Hajfie i dowiedzieliśmy się od przewodnika, że jest właściwie świętsza od Jerozolimy. Bo jest nie tylko dla żydów, chrześcijan i muzułmanów, ale też dla bahaitów i ahmadytów, reformatorskiego nurtu islamu. Widzisz: za wszelką cenę próbuję się przekonać, że podjęłam co do Hajfy właściwy wybór!

W „Bólu”, Twojej najnowszej książce, wydanej właśnie po polsku, główna bohaterka walczy z nawracającym wspomnieniem ataku terrorystycznego, którego padła ofiarą, a ból – nie tylko fizyczny – szczelnie oplata fabułę książki. Życie w Izraelu boli?

Oczywiście.

Dlaczego więc nie wyjedziesz?

Nie mogłabym tego zrobić. Gdy zostałam ranna w ataku, owszem, pojawiły się dziecięce wręcz fantazje o ucieczce: że wyjadę do jakiegoś miejsca bez terroru, strachu i wybuchających na ulicach autobusów. Ale później nigdy nie brałam wyjazdu pod uwagę. To paradoksalne: choć mam mieszane uczucia co do Izraela, jestem z nim tak ściśle połączona, że nie mogłabym się poczuć jak w domu w żadnym innym miejscu. Czuję, że zostanie tutaj jestem dłużna moim dziadkom, którzy przyjechali tu jako młodzi ludzie na początku ubiegłego stulecia, by zbudować kraj. Moim rodzicom. Mamie, która podczas wojny o niepodległość straciła pierwszego męża. Tacie, który walczył w Lechi i Haganie [żydowskie organizacje bojowe – red.]. Skoro więc moja rodzina poświęcała życie, byśmy mieli swoje państwo, to znaczy, że jestem tu zakorzeniona bardziej nawet, niż możesz to odczytać między wierszami moich powieści. Poza tym uważam, że egzystencja Izraela jest Żydom niezbędna, muszę więc robić, co mogę, by jej nie utracić. Jestem też ściśle związana z językiem hebrajskim.

Bohaterka „Bólu”, dyrektorka szkoły, patrzy na plakat o Ben Jehudzie, ojcu języka hebrajskiego, i tablicę z imionami absolwentów poległych w wojnach. „Wiszą naprzeciw siebie jak przyczyna i skutek, a ona staje w przestrzeni między nimi. Czy umieramy dla ciebie, języku hebrajski?” – pytasz. Co zrobisz, jeśli Twój syn nie zechce oddać życia za ten język?

Pamiętam początek „Ochronnego Brzegu” [operacji zbrojnej w Gazie w 2014 r. – red.]. Syn rozpoczął właśnie służbę w armii, w szabat pojechaliśmy go odwiedzić w bazie. Powiedział mi wtedy: to koniec, po zakończeniu służby kupuję bilet i wyjeżdżam stąd na zawsze, w tym miejscu nie ma nadziei. Zabolało mnie to. Przypomniałam mu, konserwatywnie, o szacunku do poświęceń pradziadków i dziadków. Powiedziałam: jeśli nie lubisz swojego kraju, spróbuj go zmienić od środka.

Co mówi dzisiaj?

Trochę drgnęło. Pracuje w edukacyjnej jednostce armii, jego pytania stają się bardziej praktyczne, łatwiej znajduje odpowiedzi. Zawsze będę go kochała, nawet jeśli ostatecznie wyjedzie – choć jeśli tak zrobi, złamie mi serce. (W tym momencie do kawiarnianego ogródka wpada stadko młodych dzików. Zbiega się tłum matek z dziećmi, Zeruya przerywa rozmowę, chwyta za telefon).
Koniecznie muszę zrobić zdjęcia dla Jardena, mojego najmłodszego, prawie dziesięcioletniego syna!

Z którym wiąże się pewna historia.

Po ataku terrorystycznym w 2004 r. leżałam w łóżku przez pół roku. Cierpiałam fizycznie i psychicznie. To stało się, gdy pracowałam nad trzecią częścią mojej trylogii, książką „Po rozstaniu” – lecz literatura straciła znaczenie, nie mogłam czytać ani pisać. Wobec zła, które przeżyłam, poszukiwałam pozytywnego impulsu, chciałam dać komuś życie i miłość. Zaczęłam marzyć o adopcji. Sam proces zajął nam prawie cztery lata, ale w końcu się udało.

Masz jeszcze córkę i dwójkę dzieci z pierwszego małżeństwa swojego męża.

Córka mieszka zresztą za granicą; zaczęła właśnie doktorat w Stanford. Ale obiecała mi, że tutaj wróci. Chyba, że się zakocha... Na to już nie mam wpływu.

Córka też pisze?

Tak, i dopóki mieszkałyśmy razem, to stanowiło pewne wyzwanie, przez jakiś czas dzieliłyśmy bowiem komputer. Pewnego dnia usiadłam do pisania, przeczytałam to, co znalazłam w moim pliku, i bardzo się zdziwiłam. Zadzwoniłam do córki, mówię: „Brawo, w tym, co napisałaś, jest duży potencjał, ale proszę, otwieraj następnym razem właściwe dokumenty!”. Po czym okazało się, że to był jednak mój tekst.

Jak to możliwe, że nie poznałaś własnych słów?

Dziwne, prawda? Choć piszę od lat, ciągle zastanawia mnie, skąd moje teksty się właściwie biorą. Bo na pewno nie ze świadomości – ta sytuacja jest tego dowodem.

Po prostu pojawiają się w głowie?

Czasem całe akapity. Jedyne, co mi pozostaje, to po prostu przelać je na papier. Czasem wydają mi się głupie, ale i tak je zapisuję, bo wiem, że jeden akapit może być bramą do następnego.
Wiesz, wciąż wydaje mi się, że całe to pisanie to jakiś cud. Włączam rano komputer, zupełnie bez wiedzy, co tego dnia napiszę. Zamykam oczy, staram się zapomnieć o wszystkich zewnętrznych sprawach, głęboko się skupiam. Czytam dwie strony, które napisałam poprzedniego dnia, i powoli czuję, jak przychodzą słowa. Muszę je tylko wyciągnąć, jak ze starej, głębokiej studni. I nagle, po dwóch godzinach, znajduję na ekranie cztery strony tekstu. Czasami po spisaniu jakiegoś fragmentu czytam go uważnie i dopiero wówczas rozumiem, co napisałam.

Może nie chodzi o żadne tajemnicze miejsce w Twojej głowie, lecz ogromny literacki talent?

Staram się nie odkrywać, nie nazywać nawet tej tajemnicy, bo mam w sobie dziecięcy lęk, że jeśli to zrobię, to zniknie na zawsze. Pamiętam, że słowa przychodziły do mnie, odkąd nauczyłam się pisać – mam więc do dziś bardzo dziecięce podejście do procesu pisania. Tak czy siak – sądzę, że to wielki dar, za który jestem bardzo wdzięczna.

Cztery strony literackiego tekstu w dwie godziny to naprawdę dużo.

Próbuję pisać tak szybko, jak mogę, bez samokrytyki podczas pierwszego szkicu książki. To ważne: odrzucić myśli, które stawiają pod znakiem zapytania własne możliwości, talent, wartość – są destrukcyjne w procesie pisania. Poza tym staram się zachowywać intensywny kontakt z tekstem, dbać o ciągłość pracy, nie robić zbyt długich przerw. Nawet jeśli mam świadomość miliona innych rzeczy do zrobienia, nawet jeśli mam na pisanie tylko godzinę lub dwie dziennie – to już jest dobre. Nie ma sensu przekonywanie siebie, że usiądziesz do komputera tylko wtedy, gdy masz przynajmniej cztery godziny na pisanie. I tak ich nie będziesz miała.

Przepisujesz to, co napisałaś wcześniej?

Pierwszy szkic książki piszę bardzo szybko. Nie robię tego perfekcyjnie: czasem trzeba napisać sporo nonsensu, zanim do głosu dojdą ważne kwestie. Poza tym to bardzo nieuporządkowany etap pracy: zapisuję po prostu to, co mam w głowie, różne opcje rozwoju sytuacji, zostawiam wolne miejsce na dalsze badania nad jakimś opisywanym tematem. Edycja, przepisywanie, poprawianie – to wszystko odbywa się w dalszej kolejności. Jestem w tym perfekcjonistką.

Zawsze tak miałaś?

Mam problem z wiarą we własne umiejętności. W wieku 20 lat wysłałam na konkurs wiersze i wygrałam nagrodę. Ale nie ufałam sobie, czekałam długo z publikacją, z czasem straciłam pewność siebie. Mój tata był krytykiem literackim, przekonywał mnie, że zawsze lepiej jest zaczekać, nie publikować zbyt wcześnie. I ja w tych słowach słyszałam, że nie jestem wystarczająco dobra. Dopiero w okolicach 30. roku życia zdecydowałam się opublikować tomik poezji, który przyniósł mi sukces, nagrody, bardzo dobre recenzje.

A jednak nie opublikowałaś więcej żadnego zbioru poezji.

Poczułam, że po tylu latach pisania – bo od dzieciństwa – poezja nie daje mi już satysfakcji, że poszukuję czegoś jeszcze. Zaczęłam pisać opowiadania do szuflady. I wtedy właśnie poznałam Eyala.

Twojego męża, który również jest pisarzem.

Nastąpił ważny zwrot w moim życiu literackim. Byłam bardzo niepewna tego, co robię, powiedziałam mu, że piszę historie, które nie są najlepsze. Poprosił, bym dała mu je do przeczytania. Zachwycił się i przekonał mnie, że powinnam pisać prozę. Podjęłam próbę. Pierwsza powieść, „Tańcząc, stojąc”, była bardzo surrealistyczna, wręcz nieprzyjazna. Gdy ją opublikowałam, recenzje były straszne. Pomyślałam, że jestem jedną wielką porażką, i już niczego więcej nie opublikuję. I ta myśl paradoksalnie uratowała moje pisanie.

Dlaczego?

Bo negatywne recenzje uwolniły mnie od myślenia, że muszę komuś coś udowodnić. Pisałam już tylko dla siebie. Gdy skończyłam pierwszy szkic „Życia miłosnego”, mąż przeczytał i powiedział: „To będzie międzynarodowy sukces”. Miał rację. Dziś jestem mu ogromnie wdzięczna za to, jak mnie wspierał i zachęcał do dalszego pisania, przekonując, że mam talent, nawet jeśli krytycy piszą inaczej. Swoją drogą, myślałam o tym wszystkim, gdy podejmowaliśmy decyzję o przeprowadzce do Hajfy. Byłam mu to dłużna!

Wciąż masz problemy z samooceną?

Nadal w siebie nie wierzę. Jest mi ogromnie trudno zaakceptować to, że mam jakiś talent, każdy sukces mojej książki mnie dziwi. Ale to ma swoje dobre strony – bo nie myślę o rezultacie. Jestem bardziej zajęta samym pisaniem niż myśleniem o tym, jak mi to wyjdzie.

Wychodzi Ci tak, że w każdej z książek wiążesz emocjonalnie czytelnika i bohatera. Przeczytałam wszystkie Twoje przetłumaczone na język polski powieści i nie było jednej, przy której nie uroniłabym łzy, nie poczułabym lęku, nie uśmiechnęła się do głównej bohaterki. „Co nam zostało” odstawiłam na miesiąc, bo nie byłam w stanie znieść intensywności przeżyć Chemdy i jej dzieci.

Piszę o bardzo intymnych rzeczach, i staram się trzymać bardzo blisko głównego bohatera, nawet jeśli nie piszę o nim w pierwszej osobie. I zarówno ta intensywność, jak i intymność ułatwiają identyfikację z nim. Niezależnie od miejsca, w którym żyją, ludzie dzielą te same obsesje i emocje. Wewnętrzny świat człowieka nie zmienił się za bardzo w ciągu tysięcy lat – to dlatego potrafisz dziś zidentyfikować się z biblijnymi postaciami, a archetypy emocji są ci tak bliskie. Emocjonalny świat jest bardziej globalny niż nowoczesne technologie. Słyszę później od czytelników, że moi bohaterowie skłaniają ich do głębokiej refleksji nad sobą. Zawsze miałam marzenie, by pomagać ludziom poprzez moje pisanie, by zapraszać ich do wewnętrznego dialogu. Jeśli więc udaje mi się wesprzeć choćby jednego czytelnika na ziemi, jeśli dzięki tym książkom poczuje się mniej samotny – czuję się naprawdę szczęśliwa, moja praca nie idzie na marne.

Pisanie zastąpiło marzenia o pracy terapeuty?

Rzeczywiście, próbowałam swoich sił jako terapeuta podczas służby wojskowej. Ale tak bardzo identyfikowałam się z żołnierzami, którzy do mnie przychodzili, tak bardzo ich przeżywałam, że nie byłam w stanie im pomóc. Nadal czułam jednak silną potrzebę pomocy innym, opieki nad nimi. Teraz myślę czasem, że realizuję tę potrzebę przez pisanie. Sądzę, że czytanie, choćby trudne, jest dorastaniem. Tekst, który sprawia trudność, jest jak terapia, prowadzi do wewnętrznego rozwoju

W Izraelu zauważam obsesyjną walkę z różnymi rodzajami bólu. Czujesz się podłamany – lekarz, zamiast terapii, przepisuje ci antydepresanty. W pobliżu miejsca, w którym mieszkam, jest punkt wydawania medycznej marihuany, pod którym codziennie rano ustawia się długa kolejka. Fizyczny i psychiczny ból – jak ten z Twojej najnowszej książki – jest elementem codzienności osób, które tutaj spotykam.

Jesteśmy w Izraelu dziecięco niecierpliwi. Oprócz tego, że bardzo autentyczni, szczerzy – a to też jest dziecięca cecha. Nie uznajemy odroczonej gratyfikacji, szukamy szybkich rozwiązań. Iris, bohaterka „Bólu”, pada ofiarą izraelskiej rzeczywistości, nie tylko w kontekście ataku terrorystycznego. Starałam się pokazać w tej książce wiele warstw bólu, stał się on praktycznie jej tytułowym bohaterem. Zwróć uwagę, że ból nie zawsze jest do końca negatywny: czasem ma potencjał, by zmienić coś w życiu. Jego akceptowanie, próba poradzenia sobie z nim, to pewien proces dorastania. Przynajmniej dla Iris, mojej głównej bohaterki.

Cierpisz z powodu jakiegoś bólu?

Tak, podobnie jak Iris cierpię na nawracające bóle w kolanie po ataku terrorystycznym. Nie mogę biegać, tańczyć, chodzić na długie spacery. To permanentny ból, z którym nauczyłam się żyć. Poza tym ostatnio towarzyszył mi ból opuszczenia Jerozolimy.

A jednak wyglądasz na szczęśliwą i spełnioną. Jako pisarka, matka, żona. Mieszkanka Hajfy...

Myślę, że z wiekiem jestem coraz szczęśliwsza. Czasy melancholii mam za sobą – jak wtedy, gdy jako dziecko pokazywałam mamie pierwsze wiersze o zagubionych lub zabitych psach lub kotach, a ona martwiła się, pytała, co ze mną jest nie tak. Choć wszystko, co pisałam, było o bólu, wydaje mi się, że byłam raczej szczęśliwym dzieckiem. Jedyne, co odróżniało mnie od innych szczęśliwych dzieci, to świadomość potencjału straty, która może nastąpić w każdej sekundzie naszego życia. Od dziecka wiedziałam, że ból jest nieodłącznym elementem życia. Dziś też wiem, że jeśli go nie doświadczamy, nie jesteśmy zdolni doświadczyć szczęścia. Ta mieszanka czyni życie interesującym i nadaje mu sens.

Z bólem po ataku terrorystycznym uporałaś się w ostatniej książce. Teraz jest już tylko miłość, wesoły Jarden i małe dziki w ogrodzie. Hajfa zamyka Twój prywatny krąg bólu?

Nie wiem jeszcze. To dopiero początek. Spotkajmy się tu za parę lat i zadaj mi to samo pytanie. ©

16 listopada 2016

Tydzień po tej rozmowie Hajfa staje w ogniu: pożary pochłaniają część mieszkalnych dzielnic. Rodzina Zeruyi Shalev zostaje ewakuowana. W chwili oddania tego tekstu do druku izraelska policja przewiduje, że część pożarów mogła zostać wzniecona celowo i mieć podłoże w konflikcie izraelsko-palestyńskim.

ZERUYA SHALEV (ur. 1959) jest najgłośniejszą i najczęściej tłumaczoną pisarką izraelską. Zadebiutowała w 1988 r. jako poetka. Międzynarodowy sukces i liczne nagrody przyniosło jej przełożone na 20 języków „Życie miłosne” (1997). Laureatka wielu międzynarodowych nagród. Była gościem tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada. W wydawnictwie W.A.B. ukazała się właśnie jej powieść „Ból” w przekładzie Magdaleny Sommer.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2016