Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Miałam dziewięć lat, kiedy z nocnego pociągu z matką i braćmi pierwszy raz wysiadłam w Zakopanem. Zameldowaliśmy się w Kuźnicach, w wynajętych pokojach nad dyżurką GOPR-u u pani Janiny Pychowej, ratowniczki. A potem matka zabrała naszą gromadkę prosto na Giewont. Nie było to roztropne.
Podczas studiów na UW bywało, że co piątek wsiadałam w nocy do pociągu zwanego "rzeźnią", po 11 godzinach podróży, często na korytarzu, docierałam na dwa dni w Tatry, by w niedzielę w ten sam sposób wracać na uczelnię.
Szlaki przestawały mi wystarczać. Wchodziłam samotnie pod prąd, drogami zejść taternickich, w miejsca znane mi z literatury: na Galerię Gankową, Lodowy, Grań Żabich, snułam się po Kaczej Dolinie, nocowałam w kolebach... Nie było to roztropne.
Od taterników stroniłam. Brud, brak higieny był wtedy szpanerski. A ja chodziłam w białych spodniach. Któregoś dnia zaciekawili się mną ratownicy. To oni nauczyli mnie wspinaczki i Tatr. Roztropnie.
Zderzenie z cenzurą po pierwszej audycji radiowej przekonało mnie, że nie dało się być uczciwym dziennikarzem. Marzyłam o życiu pożytecznym, najlepiej ponad PRL-em. Zamieszkałam więc w najwyżej położonej dolinie w kraju - Pięciu Stawów Polskich.
Tatry pokochałam nieprzytomnie, a nie umiałam kochać bezczynnie. Byłam blokierką - zapisywałam na papierowych bloczkach zamówienia na posiłki; księgową. A gdy uciekł ze schroniska zbuntowany personel - szefową kuchni. Opatrywałam turystom skaleczenia, pomagałam w sytuacjach awaryjnych. Ratownik Mietek Kołodziejczyk uznał chyba, że bezpieczniej będzie mnie wyszkolić, skoro rwałam się do ratowania ludzkości, zanim dobrymi chęciami zacznę szkodzić. Do TOPR-u (wówczas Grupy Tatrzańskiej GOPR) w roku 1979 wprowadzali mnie Józef Uznański i Kazimierz Gąsienica Byrcyn. Potem pojechałam z wiosenną wyprawą Andrzeja Zawady pod Mount Everest. Wróciłam prosto do schroniska.
Pierwszy dzień stanu wojennego spędziłam w zakopiańskiej Centrali GOPR-u wraz z Mietkiem Kołodziejczykiem. On był przewodniczącym Solidarności ratowników, ja schronisk. Ponoć poszukiwała nas bezpieka. Ukrywaliśmy się w szafie. Potem przemycono mnie do Wodogrzmotów. W Pięciu Stawach byłam bezpieczna.
Aż pięć osób pracujących w schronisku było ratownikami: prowadzący je bracia Józef i Andrzej Krzeptowscy, lwowiak Daniel Uściak, góral Mieczysław Burdyl i ja. Był też owczarek alzacki Józka. Nie udało się wyszkolić go na psa lawinowego, za to był psem antylawinowym. Kiedy się kulił, piszczał i nie chciał zrobić kroku w śniegu, wiadomo było, że teren jest zagrożony.
Śmigłowiec nie zawsze stacjonował w Zakopanem. Nawet gdy był, na poszukiwania ludzi wychodziło się nierzadko w nocy. Znoszenie człowieka na noszach czy w bambusie nie było dla mnie trudnością. W schronisku przywykliśmy do dźwigania ciężarów, a nieść człowieka było przyjemniej niż zamrożoną fasolkę po bretońsku. (Po latach miało się okazać, że organizm zapisywał to noszenie. Przez rok będę chodzić o kulach, walcząc o sprawność kolan). Kapitalizm wtedy był w Chicago. W Pięciu Stawach każdego przewodnika i ratownika witało się obiadem. Gdy helikopter przylatywał po kontuzjowanego turystę, na lądowisko biegło się z zapakowanymi gorącymi szarlotkami.
Tragikomiczna była katastrofa helikoptera Mi-2 w naszej dolinie w śmigus-dyngus roku 1978 r. Gdy siadał na stoku, buchnęły kłęby śniegu. Jak pociski wylatywały z nich kawałki rotoru. Kiedy śnieg opadł, z wraku wyczołgał się ratownik... z nogą w gipsie. Wojtek Roj był na zwolnieniu lekarskim, a koledzy, chcąc zrobić mu frajdę, zabrali go na przejażdżkę. Inny ratownik wypełzł z wraku w białym fartuchu - pożyczonym, bo ubranie suszył w szpitalu po dyngusie urządzonym mu przez pielęgniarki. Poza dwoma złamanymi żebrami, nikomu nic się nie stało.
Katastrofa była tajna: maszyna, budowana na licencji radzieckiej, musiała być obowiązkowo doskonała. Do schroniska przyleciała komisja w innym Mi-2. Wysiedli groźni panowie z teczkami, w jesionkach i kapeluszach. Przesłuchali świadków, po czym... helikopter nie zdołał uruchomić silników.
Toczyła się dyskusja, czy w "małych" Tatrach potrzebny jest śmigłowiec. Z rozkoszą sprowadziliśmy komisje stromym Żlebem Litworowym. Marsz panów w jesionkach do Wodogrzmotów przypominał odwrót Napoleona spod Moskwy. Wyturlani w śniegu, wsparci na kosturach, z kapeluszami przywiązanymi do głów szalikami, wyglądali opłakanie. Tatry urosły.
A rozbity helikopter? Przez wiele lat jeszcze Mietek, jadąc dnem Doliny Roztoki drewnianym wozem z zaopatrzeniem, poganiał konie z białego fotela lotniczego.
Z Bogumiłem byliśmy trzecim małżeństwem ratowników. Ślubu udzielił nam w Pięciu Stawach kolega ratownik, dominikanin Leonard Węgrzyniak, gazdujący w kaplicy na Wiktorówkach - sanktuarium Matki Boskiej Jaworzyńskiej Królowej Tatr na skraju Rusinowej Polany. Maleńkich synów niosłam po śniegu chrzcić na Wiktorówki. Dzieci brałam na dyżury do Pięciu Stawów. W razie akcji opiekował się nim personel schroniska. Starszy syn miał rok, kiedy postawił swój pierwszy krok - na nartkach po zamarzniętym stawie.
Kurs na przewodnika tatrzańskiego zrobiłam w ciąży z drugim synem. Ukrywałam rosnący brzuch pod kurtkami do siódmego miesiąca. Praktyczny egzamin z topografii zdawałam miesiąc po porodzie, owinięta bandażami elastycznymi.
Dramatyczne wydarzenia rodzinne sprawiły, że pewnego dnia z dziećmi nagle opuściłam Zakopane. Wróciłam do Warszawy. Lata całe godziłam się z tą zmianą losu. Nie sądziłam jeszcze, że tatrzańskie doświadczenie otworzy mi drzwi do wielkiej przygody dziennikarskiej w Himalajach. Obserwując kolegów na zimowych wyprawach na ośmiotysięczniki, bez trudu zgadywałam, którzy wspinali się zimą w Tatrach. Bo byli najtwardsi, najbardziej wytrwali i najpokorniejsi wobec gór.
Monika Rogozińska jest dziennikarką "Rzeczpospolitej", podróżniczką, prezesem Oddziału Polskiego The Explorers Club. Ostatnia kobieta przyjęta do TOPR-u (przyrzeczenie złożyła w 1982 r.).