Umarli powracają

W każdym tkwi tęsknota za młodzieńczą zdolnością do zatopienia się w lekturze, za gorączką, jaka towarzyszyła pierwszym spotkaniom z wielkimi powieściami (właśnie dlatego należy czytać je wcześnie, choćby i kosztem niepełnego zrozumienia). Z biegiem lat coraz rzadziej dajemy się książce pochłonąć, czytanie zmienia się w czynność coraz bardziej beznamiętną, coraz mniej bezinteresowną. Dobrze, jeśli nie przeradza się w nużącą rutynę...
 /
/

Tym większa radość, gdy wejście w rzeczywistość wykreowaną przez pisarza budzi w nas znów bezinteresowny zachwyt. Zwłaszcza jeśli nie jest on skutkiem powrotu do autorów i książek już znanych, rozniecania emocji już po trosze spopielałych, ale wynika z odkrycia świata nowego. Takim światem, od pierwszych zdań, staje się proza W.G. Sebalda.

***

Niemiecki pisarz, rocznik 1944, zginął przed czterema laty w wypadku samochodowym. Przez ostatnie 30 lat mieszkał w Norwich, gdzie wykładał na University of East Anglia, ale z rodzinnych południowych Niemiec wyjechał wcześniej, w 1966 roku, na studia do Anglii i Szwajcarii, i odtąd właściwie zawsze był w podróży, w drodze, nie u siebie. Jeszcze za jego życia, w 1998 roku, ukazał się po polsku tom “Czuję. Zawrót głowy" (wydanie oryginału 1990) w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz i z posłowiem Adama Zagajewskiego, przeszedł jednak niemal niezauważony. Mam nadzieję, że z kolejną książką (wydanie oryginału 1993), wspaniale spolszczoną przez tę samą tłumaczkę, będzie inaczej. Bo “Wyjechali" to arcydzieło.

Cztery opowieści mają za tytuły nazwiska bohaterów: “Dr Henry Selwyn", “Paul Bereyter", “Ambros Adelwarth", “Max Ferber". Każdy z nich stanął kiedyś na drodze narratora - dziwaczny stary mężczyzna poznany przypadkiem w Anglii podczas poszukiwania mieszkania; nauczyciel ze szkoły powszechnej, przywołany z odległych rejonów pamięci za sprawą wiadomości o jego samobójczej śmierci; wujeczny dziadek, który dawno temu wyemigrował do Ameryki; niemiecki malarz osiadły w Manchesterze, dokąd opowiadający przyjechał w 1966 roku. Towarzyszymy rekonstruowaniu ich losów, czułej i uważnej wędrówce w przestrzeni i czasie. Precyzyjna topografia i chronologia wydarzeń, dbałość o szczegół są tu bowiem szalenie istotne.

Jedną z osobliwości książek Sebalda stanowią wtopione w tekst ilustracje: kadry starych fotografii, pocztówki, wycinki z gazet, listy, notatniki, wizerunki miejsc, o których właśnie się opowiada. Nie chodzi raczej o ilustrowanie tekstu, całkiem zresztą zbędne, bo każde zdanie tej krystalicznej prozy tak ściśle przylega do przedmiotu opisu, że działa jak fotograficzny wywoływacz, za którego sprawą na kliszy wyobraźni natychmiast pojawia się obraz. Owe często zgrzebne i niezbyt wyraźne przerywniki graficzne to raczej potwierdzenie realności istnienia ludzi, rzeczy, krajobrazów i zdarzeń, znaki pamięci działające niby kotwice, które unieruchamiają wskrzeszoną czy też odtworzoną na nowo rzeczywistość. Jak rodzinne zdjęcia, kartki od bliskich czy stare bilety, które przechowujemy, by utwierdzić się w przekonaniu, że to, co przeżyliśmy, nie było jedynie złudzeniem.

Wspomniałem o wadze, jaką w tej książce ma konkret i szczegół, o wierności topografii i chronologii, o wykorzystaniu dokumentu - ale nie wynika stąd bynajmniej, że Sebald napisał reportaż historyczny o powikłanych dziejach czterech wygnańców. Owszem, jego książka mówi sporo o XX-wiecznej historii i piętnie, jakie odcisnęła ona na losach jednostek (zwłaszcza na losach Żydów), ale czyni to na innym niż reportaż poziomie. Hipnotyczna w swej klarowności fraza, drobiazgowe odtwarzanie realiów, sensualność opisów służą czemuś więcej niż poznaniu i interpretacji faktów: dają poczucie żywej łączności z przeszłością, otwierają na tajemnicę. “Tego popołudnia - czytamy w opowieści o Paulu Bereyterze - raz po raz, w przód i wstecz, kartkowałem album i odtąd kartkowałem go wciąż na nowo, bo przy oglądaniu zawartych w nim zdjęć faktycznie wydawało mi się i wydaje się nadal, że umarli powracają albo że jesteśmy w stanie nawiązać z nimi kontakt".

Bohater pierwszej opowieści, dr Selwyn, właściwie Hersch Seweryn, wywędrował jako siedmioletni chłopiec ze wsi w pobliżu Grodna i pod koniec życia obrazy dzieciństwa nawiedzają go z coraz większą siłą. Ale finałem tej niespełna trzydziestostronicowej, wspaniale skonstruowanej etiudy nie jest wcale samobójstwo Selwyna, lecz inne symboliczne i najzupełniej zarazem realne zdarzenie. Oto już po śmierci Selwyna jedna z opowiadanych przez niego historii z młodości, z czasów pobytu w Szwajcarii, znajduje nieoczekiwanie dopełnienie: narrator odnajduje przypadkiem w lozańskiej gazecie notatkę informującą, że lodowiec zwrócił po latach szczątki alpejskiego przewodnika zaginionego w 1914 roku. “Tak więc zmarli powracają - czytamy w ostatnich zdaniach. - Czasem po dobrych siedemdziesięciu latach wychodzą z lodu i leżą na skraju moreny, kupka wypolerowanych kości i para podkutych butów".

***

Jeszcze mała próbka tej prozy. W opowieści ostatniej narrator przybywa do Manchesteru i jedzie z lotniska taksówką do śródmieścia. “Akurat zaczęło świtać i ze zdumieniem wyglądałem na monotonne szeregi domów, coraz bardziej zniszczonych w miarę, jak zbliżaliśmy się do centrum. W Moss Side i Hulme były całe ciągi ulic o zabitych deskami oknach i drzwiach i całe kwartały wyburzone do szczętu, tak że puste połacie otwierały widok na odległe jeszcze około mili, złożone głównie z ogromnych wiktoriańskich biurowców i magazynów, nadal robiące potężne wrażenie, w gruncie rzeczy jednak, jak wkrótce miałem się przekonać, niemal całkiem opustoszałe idealne miasto poprzedniego stulecia. Gdyśmy wjechali w ciemne wąwozy między przeważnie sześcio-ośmiopiętrowymi budynkami, wzniesionymi z cegły i po części krytymi kunsztownie glazurowanymi dachówkami, okazało się, że nawet tutaj, w sercu miasta, nie widać żywego ducha".

Infernalna sceneria umierającej przemysłowej metropolii zostanie choć trochę oswojona, za sprawą Mrs. Irlam, właścicielki hoteliku Arosa. Pozostanie jednak świetnym tłem dla dramatycznej historii malarza Maxa Ferbera, niemieckiego Żyda, i jego rodziny. Ale odtworzenie tej historii nie przychodzi narratorowi łatwo: “Było to skrajnie mozolne, często całymi godzinami i dniami nieposuwające się do przodu, a nierzadko wręcz cofające się przedsięwzięcie, przy którym ustawicznie dręczyły mnie coraz dotkliwsze i coraz bardziej paraliżujące skrupuły. Te skrupuły dotyczyły zarówno przedmiotu mej opowieści, któremu mimo usilnych starań nie umiałem, moim zdaniem, sprostać, jak i problematyczności pisarstwa w ogóle". To ważne słowa: w ich świetle pieczołowitość Sebalda wobec konkretu nabiera nowego wymiaru. Staje się usprawiedliwieniem sztuki. (Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2005, s. 306. Przeł. Małgorzata Łukasiewicz. Seria “Don Kichot i Sancho Pansa".)

Lektor

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2005