Traktat pomaga

Janusz Lewandowski: Europa ma być konkurencyjna globalnie i jednocześnie musi sklejać się wewnętrznie. Wciąż bowiem składa się z dwóch części, wzajemnie niedopasowanych z uwagi na powojenne zaszłości. Rozmawiał Ryszard Holzer

23.02.2010

Czyta się kilka minut

RYSZARD HOLZER: Na czym będzie polegała Pańska rola jako komisarza Unii Europejskiej odpowiedzialnego za sprawy budżetowe?

JANUSZ LEWANDOWSKI: Wyzwaniem odświętnym będzie wpływ na przyszłość finansów Unii. Ale na co dzień czeka mnie rutyna kolejnych budżetów i niewdzięczna rola ograniczania finansowych apetytów moich kolegów - komisarzy. To akurat jest rola porównywalna z  funkcją ministra finansów, który mówi: "nie mamy na to pieniędzy" albo "mamy mniej pieniędzy".

Taka rola nie budzi wielkiej sympatii.

Ale jest niezwykle ważna, bo każda polityka "nieoprzyrządowana" w pieniądz i realne narzędzia jest tylko sloganem. Tak było na przykład pierwotnie z Partnerstwem Wschodnim, które zamieniło się w realny program, gdy zyskało swój budżet 600 mln euro.

Czy jako polski komisarz Unii Europejskiej nie mógłby Pan dorzucić własnemu krajowi kilku miliardów euro?

Mocna pozycja pomaga... Choćby wtedy, gdy umożliwiała sfinansowanie obchodów 25-lecia powstania Solidarności, Olimpiady Specjalnej w Polsce czy Katedry Cywilizacji Europejskiej w Kolegium Europejskim w Natolinie im. prof. Bronisława Geremka. Zatem mógłbym "coś dorzucić", ale nie wypada...

Szkoda...

Pocieszę pana. Nie trzeba dorzucać, bo naszym problemem nie jest brak unijnych funduszy, ale racjonalne wykorzystanie tego, co nam przysługuje. A jest to rekordowa "koperta narodowa". Wcześniej europejski rekord należał do Hiszpanii - około 35 mld euro funduszy strukturalnych. Tymczasem Polska w latach 2007-13 może liczyć na 67 mld euro!

I dobrze te pieniądze wykorzystujemy?

Statystyka krzepi. Rozpędziliśmy się od połowy 2009 r. W zeszłym roku było to 17 mld zł, na ten rok minister Elżbieta Bieńkowska obiecuje 27 miliardów. Jeśli się to uda, to Polska wyróżni się na mapie Europy, podobnie jak wyróżnia się odpornością na kryzys. Byłby to też ważny argument w unijnych debatach budżetowych. To, w jaki sposób główny beneficjent unijnego budżetu radzi sobie z wykorzystaniem pomocy regionalnej, ma ogromne znaczenie dla przyszłości polityki spójności w Europie. Jeśli radzimy sobie dobrze i osiągamy efekty widoczne dla ludzi, łatwiej o przekonujące argumenty w debacie o przyszłości wspólnego budżetu.

Staliśmy się już takim mistrzem wykorzystywania unijnych dotacji, jakim przez lata była Hiszpania?

Ostrożnie z takim porównaniem, bo Hiszpania długo się rozpędzała i nie miała takich braków do nadrobienia. Zbudowała nowoczesną sieć transportową: szybkich pociągów, pojemnych lotnisk i autostrad, co stało się dźwignią masowej turystyki i światowej mody na ten kraj. My znacznie gorzej sobie radzimy z nowoczesną infrastrukturą transportową, a zwłaszcza z nieszczęściem zwanym PKP - zresztą, widać to szczególnie tej zimy. Natomiast realizujemy tysiące projektów, które na różne sposoby usprawniają życie lokalne. Można się z tego cieszyć, a zarazem ubolewać, że mając tak duże zasilenie zewnętrzne, wybraliśmy inwestycyjną drobnicę.

Gdy rozmawialiśmy wiosną zeszłego roku, powiedział Pan, że jeśli nie zmienią się budżetowe reguły, to "Polska miałaby do 2020 roku kolejne 90 mld euro. Takie dwie siedmiolatki pozwoliłyby wybudować Polskę na miarę XXI wieku i nadrobić wszelkie zaległości komunikacyjne, edukacyjne czy ekologiczne".

Pozostaję zwolennikiem tezy, że dobrze wykorzystane pieniądze unijne powinny wprowadzić Polskę na szczebel rozwoju porównywalny z Zachodem, który nam uciekał przez 50 powojennych lat.

Porównywalny?

Porównywalny cywilizacyjnie, bo luka materialnego dobrobytu będzie się wolniej domykała. Miernik średniej płacy czy poziomu PKB na głowę mieszkańca nie mówi nam nic o skumulowanym bogactwie w postaci oszczędności, nieruchomości, jakości kształcenia... To wielopokoleniowy przekaz, w który wrastają nowe pokolenia na Zachodzie. U nas i w całej postkomunistycznej Europie dopiero przywrócenie twardych praw własności uruchomiło proces gromadzenia wielopokoleniowego bogactwa - z ojca na syna.

Postara się Pan w kolejnym budżecie załatwić dla Polski równie duże pieniądze jak dotąd?

Do mnie należy przygotowanie wyjściowej propozycji co do finansów Unii po roku 2013. Będzie się ona rodziła wewnątrz Komisji Europejskiej w 2010, by ujrzeć światło dzienne w roku 2011. Chodzi o to, żeby znaleźć złoty środek pomiędzy interesami poszczególnych krajów a ambicjami wspólnoty 27 państw jako całości.

Będzie dużo zmian?

Wyczuwam dookoła klimat nakazujący rewolucyjne zmiany. To nie jest tylko spuścizna kłopotów budżetowych Zachodu, swoistego skąpstwa czy egoizmu pokryzysowego, ale także moda intelektualna, wytworzona przez rozmaite ośrodki opiniotwórcze. Powiada się, że obecny budżet odzwierciedla przeszłość, a trzeba zwrócić się ku przyszłości. To naturalny punkt widzenia dla środowisk naukowych i wpływowych - dajcie więcej na badania, nie inwestujcie w rolnictwo, bo rolnictwo to kilka procent ludności UE, a pożera więcej niż jedna trzecia budżetu.

W naszym interesie jest chyba bardziej to, co było do tej pory?

Podczas przesłuchań w Parlamencie mówiłem, że jeżeli budżet unijny ma być narzędziem zmieniania Europy, to on też się musi zmieniać. Tylko nie chcę żadnej rewolucji - nie wszystko, co tradycyjne, jest złe i przestarzałe. Polityka regionalna, która pomogła Hiszpanom, Irlandczykom czy Portugalczykom, może też pomóc naszej części Europy. Ona najbardziej zapewnia "widoczność" Europy, w postaci tablic informujących, że nie byłoby inwestycji bez pomocy Brukseli. Wszystko jedno, czy to jest moje Pomorze, uboższa Lubelszczyzna, najuboższe regiony Rumunii, czy wschodnie landy Niemiec oraz hiszpańska Asturia - nigdy żaden samorząd lokalny nie porwałby się na podobne inwestycje, zwłaszcza w dobie kryzysu, gdyby nie szansa dopłaty z unijnej kasy. Z tego nie wolno zrezygnować - z kohezji [spójności - red.] jako europejskiej polityki rozwojowej, a nie jedynie daru dla najuboższych kuzynów ze Wschodu. To samo z polityką na rzecz terenów wiejskich, które stanowią część europejskiego modelu życia.

Znalazł się Pan na przecięciu dwóch płaszczyzn konfliktu: z jednej strony konflikt dotyczy tego, czy będzie Pan komisarzem polskim, czy unijnym, a z drugiej to jest konflikt o to, czy europejski budżet ma wspierać europejską konkurencyjność, czy też wyrównywać poziomy cywilizacyjne.

Przesądzone jest to pierwsze. Mam baczyć przede wszystkim na interes wspólnoty, ale interes dobrze pojęty - Europa ma być konkurencyjna globalnie i jednocześnie musi sklejać się wewnętrznie. Wciąż bowiem składa się z dwóch części, wzajemnie niedopasowanych z uwagi na powojenne zaszłości. Luksemburg jest ośmiokrotnie bogatszy niż Bułgaria. Taka jest przepaść pomiędzy najbogatszym a najbiedniejszym państwem Unii! Ogromne są też różnice, jeśli chodzi o jakość administracji i infrastruktury.

Europa musi się sklejać wewnętrznie, ale z drugiej strony...

...nie chce się wyrzec mocarstwowych ambicji. O co trudniej w XXI wieku! Szczyt klimatyczny w Kopenhadze pokazał, że już nie działa autorytet Europy jako "miękkiej potęgi", która przyciąga mocą atrakcyjności naszego modelu życia i pozwala dyktować świa-

towe reguły bez pomocy siły militarnej. Inni już się nie zgadzają na europejskie przywództwo regulacyjne, które po zakończeniu zimnej wojny uzupełniało militarną hegemonię Stanów Zjednoczonych. Umożliwiało narzucanie własnych standardów w zakresie praw człowieka czy ochrony środowiska. Kopenhaga dowiodła i ostrzegła, że ów europejski "soft appeal" przestaje działać. Tym bardziej potrzebny jest wysiłek na rzecz innowacyjności i konkurencyjności, by nie zostać w tyle.

Nie ma miejsca na wybór pomiędzy wyrównywaniem poziomów a rozwojem?

Nie. To nie jest wybór, lecz konieczność pogodzenia tych dwóch zasad. Na szczęście z tym się godzą żarliwi reformatorzy Unii, którzy przenieśli swoje ambicje z utopii federacyjnych, europejskiego superpaństwa, na rewolucjonizowanie niektórych polityk unijnych. Muszę uwzględniać na przykład wpływowych i niejednokrotnie agresywnych "zielonych", którzy jednak we wschodniej części Europy nie stanowią politycznej siły. Do czasu sporu o ocieplenie klimatu to, co było wypisane na sztandarach wspólnotowych, było raczej zgodne z polskim interesem. Przede wszystkim, solidarność i liberalizacja rynku. Wzbogaciliśmy te unijne sztandary o wrażliwość na politykę wschodnią, świadomość, że Europa nie kończy się na Bugu. Ale rozeszliśmy się w ambicjach klimatyczno-środowiskowych, bo nie ma łatwego przeskoku z piekła brudnych technologii RWPG do ekologicznego raju. Musi być jakiś czyściec po drodze.

Czy Unia Europejska sprawdziła się w kryzysie?

Bruksela nie sprostała oczekiwaniom jako instytucja wspólnotowa. W dobie kryzysu głównym aktorem było państwo narodowe, rzucające miliardowe pakiety na ratunek bankom, firmom ubezpieczeniowym i realnej gospodarce. Reagowało szybko, choć w teorii globalizacji zostało już pogrzebane jako pasywny uczestnik światowej sceny, na której działają wielkie korporacje międzynarodowe. A tu nagle, w roku 2009, zagrożone korporacje ustawiły się w kolejce do gabinetów Angeli Merkel, Nicholasa Sarkozy’ego czy Gordona Browna. Tymczasem Unia była w momencie kryzysu pochłonięta traktatem lizbońskim i rozmaitymi swoimi sprawami - powoływaniem Komisji i nowej służby zagranicznej.

Unia przegapiła kryzys?

Nie miała stosownych narzędzi, bo jest "zbudowana na dobrą pogodę". Nie jest przedsięwzięciem antykryzysowym. Nie radziła sobie z wojną gazową, blokującą dostawy z Rosji do państw członkowskich, i z nadzwyczajnymi zagrożeniami finansowymi, idącymi zza Atlantyku. Ale uczy się w toku doświadczeń. Wnioskiem jest solidarność energetyczna oraz unijny nadzór finansowy. Dotąd realne antykryzysowe narzędzia posiadały rządy narodowe.

Bo - jak Pan mówi - to one miały te narzędzia. A czy dzięki tym nowym narzędziom, jakie Europie dał traktat lizboński, jest szansa, że Unia nauczy się lepiej dawać sobie radę z podobnymi zagrożeniami?

Traktat lizboński obiecuje bardziej sprawny mechanizm decyzyjny, bo w wielu przypadkach decyzje będą podejmowane większością głosów. Wszystkie inne nowe wynalazki, w postaci stałego prezydenta, europejskiej służby zagranicznej, inicjatywy obywatelskiej i pełnoprawnej roli Parlamentu Europejskiego muszą dopiero ulec weryfikacji. Zatem, nie przeceniam roli traktatu. Najwięcej zależy od politycznej woli i jakości przywództwa w największych państwach członkowskich - także w Warszawie.

Czy traktat lizboński nam wszystkim pomaga?

Pomaga, bo daje większe prawa Parlamentowi Europejskiemu. A Parlament skłonny jest do większej solidarności i myślenia w kategoriach rodziny europejskiej niż przedstawiciele rządów. Ci chętnie patrzą na wspólnotę w kategoriach tak zwanej "pozycji netto" własnego kraju, co nie buduje europejskiej solidarności.

Janusz Lewandowski (ur. 1951 r.) - były minister przekształceń własnościowych, członek władz krajowych Platformy Obywatelskiej, od 2004 r. eurodeputowany. W nowej Komisji Europejskiej jest komisarzem odpowiedzialnym za sprawy budżetowe.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Traktat lizboński (9/2010)