Terror skrótu

Prof. Ewa Miodońska-Brookes: Język jest dla mnie czymś osobowym. Ale też muzyką. Kiedy pozbawia się język jego muzyczności, w mediach czy na ulicy - odbieram to zmysłowo, fizjologicznie prawie, jako zgrzyty, warknięcia, szczekanie. Rozmawiała Anna Mateja

07.10.2008

Czyta się kilka minut

Ewa Miodońska-Brookes, wrzesień 2008 r. / fot. Grażyna Makara /
Ewa Miodońska-Brookes, wrzesień 2008 r. / fot. Grażyna Makara /

Anna Mateja: Trudno w Polsce o porozumienie: kłócą się prezydent z premierem, największe partie, członkowie komisji sejmowych, a grube słowa coraz częściej słychać nie tylko na ulicy...

Ewa Miodońska-Brookes: To niepotrzebne uogólnienie, bo jest po prostu bardzo różnie w języku, którym ludzie na co dzień się porozumiewają, który ich otacza w sferze prywatnej czy publicznej. Zbigniew Herbert powiedział kiedyś, że cnota jest nieatrakcyjna, a to, co stanowi fundament wielu pozytywnych jakości czy wartości - niehałaśliwe. Patrząc na to od strony języka, postawiłabym pytanie podstawowe: czy traktujemy język jako przynależny sferze wartości, czy raczej narzędzi? To wielka różnica... Jeżeli zachwiejemy równowagę między tymi funkcjami, zaryzykujemy traktowanie języka w sposób całkowicie bezwzględny, bo czysto użytkowy i pozbawiający go niejako własnej tożsamości czy wartości. Wtedy łatwo go niszczyć czy posługiwać się nim nieskutecznie.

Tu pojawia się kolejna kwestia: czy funkcja języka ma zostać sprowadzona wyłącznie do skuteczności, i to użytkowej, natychmiastowej? Mam na myśli skuteczność, w której język nie służy osiągnięciu porozumienia z drugim człowiekiem, wytworzeniu pola spotkania, tylko narzuceniu siebie innemu: postawy, światopoglądu, wartości.

A więc nieporozumienie może wynikać m.in. z tego, że zamiast otworzyć się na innych, staramy się ich zawłaszczyć. Skąd się to w nas bierze?

To nie jest tylko problem językowy. Jednak: posługiwanie się językiem i kształt języka codziennego, nie tylko oficjalnego, obnaża szersze zjawisko - naszą bylejakość. Dotyka ona zresztą najróżniejszych dziedzin, ale w przypadku języka czyni z niego narzędzie stosowane byle jak po to tylko, by w doraźnym momencie osiągnąć efekt. Tymczasem myślenie o języku jak o wartości wymaga wysiłku i zakłada szacunek dla niego - to nie my wszak wymyślamy każdorazowo język od podstaw, ale wchodzimy w jego kształtującą się od dawna "biografię": jego normy, zwyczaje, formy i wzorce. Właśnie! Skupmy się na wzorcach - one wpływają na to, jak żyjemy w języku i jak żyjemy posługując się językiem.

Prof. Karolina Lanckorońska we "Wspomnieniach wojennych" opisała wrażenie, jakie na kobietach uwięzionych w Ravensbrück zrobiła deklamacja "Iliady" w oryginale: "Kiedy rozległy się spiżowe heksametry, kobiety wokół nas przestały kłócić się i krzyczeć. Zasłuchały się w zdumieniu. I nawet jeśli nic nie rozumiały, to przecież czuły, że dźwięki te pochodzą z innego świata".

Nie trzeba sięgać od razu tak wysoko. Ileż wzorców dostarcza np. poezja dla dzieci Brzechwy, Tuwima, ale i bardziej współczesna. Polszczyzny nie tylko pięknej, sprawnej i bogatej, ale takiej, która jest śpiewem, muzyką, melodią, w której każde słowo ma żywą vis comica. Dawniej edukacja szkolna czy domowa obejmowała głośne czytanie tekstów dzieciom. W ten sposób przyswajaliśmy zarówno cudzy model językowy, nazwijmy go - literacki, jak jego realizację w żywej mowie, której wehikułem był ktoś, do kogo miało się zaufanie i kogo się naśladowało (nie tylko w języku).

Mnie ojciec uczył zamiłowania do tekstów literackich, z których wiele znał na pamięć, nawet w oryginale, choćby właśnie fragmenty "Iliady", ponieważ w gimnazjum uczył się greki. Znał też jej zabawną parafrazę w gwarze podhalańskiej.

Prof. Jan Miodoński, wybitny laryngolog, który jako pierwszy w Polsce zaczął używać mikroskopu do operacji narządu słuchu i potrafił odtworzyć narząd głosu osobom dotkniętym rakiem krtani?

To było pokolenie, które czytało w oryginale niemieckich filozofów i dyskutowało o poezji Goethego. Bycie wybitnym specjalistą w dziedzinie wiedzy przyrodniczej czy nauk ścisłych naturalnie łączyło się z szerokim horyzontem humanistyki i sztuk różnego rodzaju.

W moich najwcześniejszych wspomnieniach język był czymś uwodzącym - że ktoś do mnie mówił i mogłam coś do niego powiedzieć, że to było takie różne, że tyle tego było... Że nawet jeśli nie rozumiałam jakiegoś tekstu, mógł mi się podobać, zwłaszcza jeśli ktoś czytał na głos. Zofia Kucówna wspomina, że kiedy pierwszy raz sięgnęła po "Beniowskiego", połowy z tego, co czytała, nie rozumiała, ale ją to zachwyciło. Czasami nie potrafimy zdefiniować tego, co nas zachwyca, dopiero wraz z nabywanym doświadczeniem zyskujemy klucze do odczytywania znaczeń w języku i cudzej wypowiedzi.

A wracając do wzorców, od dziecka słuchałam sporo radia: słuchowisk, głośnych lektur, audycji muzycznych, i muszę powiedzieć, że ludzie, którzy pracowali wówczas w radiu, właściwie ustanawiali wzorce polszczyzny. Posłuchajmy kogoś takiego, jak Bohdan Tomaszewski - przecież nie lektora, tylko dziennikarza sportowego.

W takim porównaniu większość tzw. użytkowników języka staje się jego mordercami.

Ale jeśli zrezygnować z kanonów, co otrzymamy w zamian? Teraz wzorce wysokie - wywodzące się z literatury czy dyskursu uprawianego przez ludzi mądrych i głębokich - przestają być doświadczeniem tak powszechnym, jak jeszcze dwa pokolenia temu. To kwestia i nawyków lekturowych, i potrzeby rozmowy z innymi, ale też zastąpienia wzorców o długiej historii w dziejach polszczyzny - innymi.

Polacy są w gruncie rzeczy i tak w szczęśliwej sytuacji, bo w naszej kulturze poezja i wiele form pisarskich na ogół dobrze się miały. Stanowiły wzorzec, który nie był do zastosowania na co dzień, ale stanowił pewną miarę, układ odniesienia, formował pamięć językową, a nawet zapisany w niej obraz doświadczania świata. Łatwo było to usłyszeć nawet w melodii języka, intonacji, sposobie artykułowania.

I teraz ten wzorzec znalazł się w niełasce?

Raczej przestał budzić ciekawość jako zjawisko, które może rodzić zachwyt, przywiązanie. Nasz własny język jest ubogi, byle jaki, uzależniony od momentalnych ciśnień zewnętrznych, wobec których sam nie jest w stanie się bronić. Jak np. ma się obronić przed ideą życia na luzie, anarchistycznie pojętej swobody, która może prowadzić do sobiepaństwa? Nie mam wątpliwości, że "miękkie podbrzusze" języka odsłonił rozwój kina i filmu - dziedziny sztuk, które szukając szeroko pojętej naturalności, naraziły język na trywializację.

Język staje się w gruncie rzeczy przedłużeniem nieprzemyślanych reakcji instynktownych. Mało tego, traktujemy to jako wartość, przejaw szczerości i autentyzmu! Z trudem słucham np. prezenterów telewizyjnych, bo szerzy się wśród nich moda na traktowanie języka jako sfery luzu, w której można się rządzić według własnego widzimisię. To jest podszyte agresją i narcyzmem zarazem - chęcią narzucania siebie jako najważniejszego przedmiotu cudzej uwagi.

Kiedy młodzi reżyserzy teatralni zaczęli sięgać po teksty klasyczne, tłumaczyła Pani w "Didaskaliach", że język tych tekstów "jest zdolny wypowiadać w sposób inny niż nasze codzienne doświadczenie, ale wypowiadać to, co jest dla nas naprawdę istotne, drążące, dotkliwe, nierozwiązywalne", tyle że "często przyczepiamy mu etykietkę: to jest wielosłowie!". Dzisiaj w cenie jest skrót - może dlatego tak trudno o porozumienie?

Wbrew pozorom wielosłowia, które jest powielaniem niczego, mamy wiele w życiu zbiorowym. Bywa ono zresztą interesujące, jeśli wyrasta z autentycznej próby szukania trafnego sposobu wyrażenia myśli. Czymś zupełnie innym jest spojrzenie na wielosłowie z punktu widzenia wymowności milczenia i wymowności słowa. Myślę o niebezpieczeństwie pojawiającym się wówczas, kiedy lapidarność jest w gruncie rzeczy podszyta bylejakością i brakiem zainteresowania mówiącego rozmówcą, kiedy przestaje być wyrazem przemyślenia sprawy, o której się mówi. To słowa-sztance językowe, słowa-obsesje stosowane w tak różnych sytuacjach, że przestają cokolwiek znaczyć. Bo co może znaczyć przymiotnik "legendarny", jeśli odnosi się go do artysty i jego dzieła, do opozycjonisty, a nawet jarmarku pierogów?

A słowo "układ" coś jeszcze dla Pani znaczy?

Niechętnie rozmawiam o uwikłaniach politycznych języka. Polityka jest dla mnie sferą doświadczenia w znacznym stopniu mało zrozumiałego. Z kolei język polityki jest sferą łatwo rozpowszechniających się nadużyć i manipulacji. Doraźność celów i pragmatyczne podejście do tego, jak się mówi, co i do kogo kieruje, w gruncie rzeczy znieprawia język. Staje się on właśnie narzędziem - zacierania prawdy, terroru, manipulacji, przemocy albo pozbawiania godności, okazywania braku szacunku, które może się wyrazić w daniu do zrozumienia, że nie interesujesz mnie ty jako osoba, a jedynie jako materia, którą mogę urobić. Słowo, które pani podpowiedziała, funkcjonuje właśnie w taki sposób.

Na skutek kurczenia się języka? "Kurczy się i upraszcza, staje się językiem prostych sygnałów, doraźnych, momentalnych funkcji, często niezdolnym sprostać zadaniom refleksyjności. Najprostsze sygnały obsługują w tej mowie niesłychanie szerokie pole doświadczeń, co powoduje, że komunikujące się osoby mają niewielkie szanse, żeby się porozumieć, a za to znaczne szanse, żeby się raczej rozmijać". Te opinie zamieściła Pani w recenzji ze spektaklu "Odprawa posłów greckich" w reżyserii Michała Zadary.

Kurczenie dostrzegam, konfrontując to, co słyszę żyjąc między ludźmi, z tekstem tragedii Jana Kochanowskiego, usłyszanym wówczas ze sceny, który jest dla mnie literackim wzorcem językowym najwyższej próby. Kochanowski, oczywiście, przynosi standardy staropolskiej mowy kunsztownej, a nie potocznej, ale forma dramatyczna operująca modelem żywej wypowiedzi powiązanej z konkretnym otoczeniem sytuacyjnym jest, a przynajmniej może być, słyszana dzisiaj. Właśnie jako polszczyzna mówiona w wersji wzorcowej. Tego rodzaju sposób posługiwania się językiem pamiętam zresztą jeszcze, tyle że sprzed lat. Posłużę się tu przykładem może nieadekwatnym i drastycznym, ale uwypuklającym przepaść dzielącą tamtą mowę od obecnej.

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyłam na ulicy podpitą młodą kobietę, której zewnętrzność nie pasowała do jej mowy. Dziś taka sprzeczność zewnętrznego pozoru kultury i wulgarnego, bełkotliwego języka bynajmniej nie musi się wiązać ze stanem rauszu czy pijaństwa. Ten model języka stał się powszechnym zjawiskiem ulicy, niebudzącym ani protestu, ani nawet zdziwienia. I nie chodzi mi o to, że współczesny język się zwulgaryzował, że ma upodobanie do sformułowań ekstremalnych, często nadekspresyjnych, a przez ich nadmiar doprowadza do inflacji ekspresji i jej różnorodnych możliwości. Idzie raczej o rozpowszechnioną bylejakość mowy - byle jakie słowa, byle jak zlepione, często bez zastanowienia, schematycznie, i jeszcze ten wstręt do niuansowania, kiedy słowa stają się tylko workami.

Jakże malowniczo wyglądają jednak wówczas spory między politykami o to, co naprawdę chcieli powiedzieć...

Ale to znaczy, że mówią w sposób dopuszczający błędną czy też dowolną interpretację - sprzeczną z właściwą tej wypowiedzi obiektywną sytuacją, w której komentowany fakt zaistniał.

Może jednak nie sprzeczną?

Otóż to - może zgodną z intencją, której nie chciałoby się wyrazić wprost? Wmawianie komuś niechcianego sensu wypowiedzi to stara zasada erystyczna. Pytanie, w jakim stopniu jest ona dzisiaj rozpowszechniona, na ile wpływa na sprawy życia zbiorowego? Jak często ludzie, którzy to spostrzegają, zaczynają się izolować od takiego sposobu rozmawiania? Powstałe z powodu takich zabiegów "dziury komunikacyjne" poszerzają jednak sferę ogólnego niezrozumienia. A przecież język to najdoskonalsze, najbogatsze i najbardziej precyzyjne narzędzie porozumiewania się ludzi!

Dla mnie zdolność mówienia i fakt, że człowiek jest istotą językową, definiuje w znacznym stopniu nasze człowieczeństwo. W takiej definicji człowieka jakość języka jest czymś niesłychanie istotnym dla jego tożsamości ludzkiej i społecznej.

Jaką więc jesteśmy społecznością, skoro tak bylejaczymy język?

Przede wszystkim - nie wszyscy to robią. Proszę zwrócić uwagę, że to samo społeczeństwo z pasją, wytrwałością i samozaparciem szturmuje Salony Poetyckie w Teatrze Słowackiego. Potrzebuje słuchania poezji, ale też wypowiedzi ludzi mądrych, prawych i głębokich; kupuje książki, nie tylko poetyckie. Na tym wszak polegał fenomen popularności Ryszarda Kapuścińskiego. Przypomnijmy sobie, jak indywidualna, swoista była barwa jego mowy, przywołująca pińskie korzenie. Na tym polega wartość języka jako mowy żywej - bogatej, różnorodnej, ale i swoistej.

Nasza nonszalancja wobec języka jest przejawem m.in. złej edukacji. Młodzież z jednej strony buduje całkowicie własny język, z drugiej - jest poddawana wzorcom językowym przyjmującym formułę testów. Toż to nie jest żywy język, który przekazywałby własne myślenie, ale szukanie gotowych, najszybciej dających się zastosować formułek!

Co wniosą do "biografii" języka ci, którzy zachowali świadomość, że język ma dłuższą historię niż jedno pokolenie, żyje, zmienia się, reaguje niczym żywy organizm?

Choćby nurt nieoczywistego traktowania języka, który dochodzi do głosu u osób w najbardziej świadomy sposób posługujących się polszczyzną. Słynna Mickiewiczowska fraza: "język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie, myśl z duszy leci bystro, nim się w słowach złamie" - to jeden z tropów, który wyraża nieoczywistość naszego stosunku do języka. Język powinien nas jakoś niepokoić; nie powinniśmy się czuć w nim zbyt bezpiecznie, bo on wymaga wysiłku, także poznawczego - zatrzymania się nad nim samym jako takim. Przypomina mi się scena z "Wesela", kiedy Radczyni pyta Panny Młodej, o czymże to będzie z mężem rozmawiać, kiedy, zimą, "trzeba wieczór przesiedzieć". I Panna Młoda odpowiada rezolutnie: "jakby mi nie miał nic powiedzieć, po cóżby sobie psuł gębę" - nie będzie mówił, będziemy milczeć razem. Wspólne milczenie też jest porozumieniem.

Tyle że ciszy w czasach "powielającego nic" wielosłowia jest jak na lekarstwo.

Wystarczy chcieć dopuścić ją do głosu, bo w sferze języka zawsze jest miejsce na ciszę i milczenie. Człowiek, nie dając sobie czasu na niemówienie i szansy, by to, co powie, najpierw w nim dojrzało, przedarło się przez sferę "ja", sam siebie kaleczy.

Dla mnie język jest czymś osobowym. Ale to też muzyka. Albo chaos, kakofonia. Kiedy pozbawia się język jego muzyczności, w mediach czy na ulicy - odbieram to zmysłowo, fizjologicznie prawie, jako zgrzyty, warknięcia, szczekanie. Nieartykułowana sfera dźwięków - dość opresyjna, jak tłuczenie młotkiem po głowie. Naturalne dla języka funkcje perswazyjne przyjmują tak ekstremalną postać, że przestają być perswazją, a stają się prawie agresją. Chęcią narzucenia.

Gdyby przyjrzeć się, jak nasz język żyje, łatwo sobie uświadomić, że my, jego posiadacze, nie mamy czasu. Więcej - nie czynimy wysiłku, by go mieć, np. dla innych czy nawet dla samych siebie. Ale nie ma co opuszczać rąk - to się zmieni, język nieraz przechodził już kryzysy.

Język wydaje się rzeczywistością, która Panią pochłonęła.

W pewnym sensie na pewno tak - czuję się w nim zadomowiona. Ale najbardziej interesuje mnie drugi człowiek, dlatego uczę. Dydaktyka to ta dziedzina mojego życia, w której najowocniej realizuje się to, co chciałabym, by było moim udziałem. W moim osobistym myśleniu czymś o wiele ważniejszym niż praca naukowa wydaje mi się kontakt z innym. Zawsze uważałam, że relacja ze studentami jest dwustronna i to, jaka jestem czy będę, w ogromnym stopniu zawdzięczam studentom i wszystkim tym ludziom, z którymi się stykam. Mnie drugi człowiek zobowiązuje, ale też wpływa na sposób, w jaki chciałabym móc myśleć o sobie jako o człowieku.

Stąd wyniknęło Pani zainteresowanie działalnością opozycyjną na Uniwersytecie, kiedy powstawał Studencki Komitet Solidarności?

W pewnych warunkach każde przyzwoite ludzkie zachowanie może być postrzegane jako działalność opozycyjna. Nigdy jednak nie miałam potrzeby ani ambicji działania jako formalna opozycja - czułam się odpowiedzialna za swoich studentów, za społeczność uniwersytecką, w której żyję. I to nie tylko za tych, którzy zaangażowali się w opozycję, i nie tylko wtedy, gdy coś im zagrażało bezpośrednio. Podstawową kwestią było, że nie mogę im kłamać, nie mogę czego innego mówić, a czego innego robić, nie mogę się ich bać, muszę być otwarta. To poczucie odpowiedzialności człowieka trochę starszego i bardziej doświadczonego za kogoś, kto może nie mieć jeszcze siły ani rozeznania w tym, jak się znaleźć w pewnych sytuacjach, jak wybierać spośród różnych dróg czy bronić przed naciskami. Wówczas chodziło o pomoc najbardziej elementarną - o stworzenie poczucia zaufania i bezpieczeństwa.

Film "Trzej kumple", zrealizowany z Pani udziałem, pokazuje, że Pani studenci poszli w bardzo różne strony.

Przecież miałyśmy rozmawiać o języku... Dość chaotyczna ta rozmowa.

Ale w jak ciekawe rejony nas zaprowadziła.

No dobrze - nie można pracować z drugim człowiekiem tak, by ustawić go od A do Z. Trzeba się zdobyć na to, by wysłuchać tego, co myśli, a potem pokazać, jak można myśleć inaczej, niekoniecznie po to, by ten drugi to przyjął. Wystarczy, że zobaczy. Praca ze studentami to wciąż zresztą mój napęd i siła życiowa - dzięki niej widzę, jak w młodych pokoleniach odradza się potrzeba budowania pozytywnych wartości, także w języku.

Prof. Ewa Miodońska-Brookes jest wykładowcą na Wydziale Polonistyki UJ oraz PWST w Krakowie; autorką książek o dramatach Stanisława Wyspiańskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2008