Ten trzeci

Powiem to bardzo wyraźnie – mówi Leszek Miller. – W tej kadencji żadnej koalicji PO-SLD nie będzie. W następnej? Być może, jeśli podpiszemy porozumienie w sprawie minimum programowego.

17.09.2013

Czyta się kilka minut

Leszek Miller podczas Kongresu Polskiej Lewicy, Warszawa, 16 czerwca 2013 r. / Fot. Filip Błażejowski / FORUM
Leszek Miller podczas Kongresu Polskiej Lewicy, Warszawa, 16 czerwca 2013 r. / Fot. Filip Błażejowski / FORUM

Podnosił się po najcięższych ciosach już tyle razy, że nawet najwięksi polityczni oponenci mówią o nim z szacunkiem. Były premier, były szef Urzędu Rady Ministrów, były minister pracy, były szef MSW, były sekretarz KC PZPR – znów twardo stoi na ringu. Według sondaży jest szefem trzeciej partii w Polsce. Przygotowuje ją do współrządzenia.

Kiedy siedzimy w jego sejmowym gabinecie, na zewnątrz demonstrują związkowcy. Miller patrzy na nich z uśmiechem aprobaty.

– Koledzy już dawno złożyli mnie w grobie, a wieko trumny przycisnęli wielkim kamieniem – mówi nagle. – Jak pan widzi, ciągle żyję.

Pytam, czy jego deklaracje o SLD walczącym o drugie miejsce były serio, czy miały tylko poprawić nastroje w partii.

– Serio, myślę, że mamy szansę. Jeśli Platformie będzie tak spadało, jak spada, przejmiemy część ich wyborców, szczególnie tych, którzy boją się PiS.

Czy chciałby kiedyś znowu być premierem?

– No, to byłaby satysfakcja – odpowiada.

Dla niego?

– Dla mnie i dla partii, która podniosła się po klęsce.

Mówi to jakoś bez emocji.

– Emocje? Proszę pana, ja już byłem premierem.

KU SZCZYTOM

Leszek Miller w ogóle rzadko okazuje emocje. Podchodzi do polityki na zimno. Tu liczy się siła, cierpliwość i chłodna kalkulacja.

Ukuł kilka bon motów, które weszły na stałe do partyjnego słownika. Jak ten, który wygłosił w 1997 r., walcząc o przywództwo na lewicy zaraz po boleśnie przegranych wyborach parlamentarnych: „Według mnie najważniejszym zadaniem opozycji jest przestać być opozycją”. Porwał tym stwierdzeniem salę. Został szefem SdRP, którą przekształcił w Sojusz Lewicy Demokratycznej, i rzeczywiście zdobył władzę w Polsce. Wydawało się nawet, że zmonopolizował ją na długie lata.

Uchodził już wtedy za faceta po przejściach. Rozwiązywał PZPR, był oskarżany o udział w organizowaniu „moskiewskiej pożyczki” dla lewicy. Gdy przemawiał w Sejmie kontraktowym, posłowie OKP ostentacyjnie wychodzili z sali. Włodzimierz Cimoszewicz – jedna z twarzy lewicy – odmówił przewodniczenia klubowi, w którym będzie zasiadał „umoczony” w kasę z Rosji Miller.

Był takim obciążeniem dla swojej formacji, że zgodnie z logiką powinien zostać wyrzucony na śmietnik. Przetrwał, choć – jak wspominał w książce „Anatomia siły” – był to dla niego najtrudniejszy czas.

Gdy lewica w 1993 r. wygrała wybory, był ministrem pracy, szefem URM i ministrem spraw wewnętrznych. Powoli wyrastał na pierwszo-planową postać w polityce. Pisano o nim „żelazny kanclerz”, choć do stanowiska premiera było jeszcze daleko: nominację na szefa rządu otrzymał dopiero w 2001 r. z rąk wówczas jeszcze zaprzyjaźnionego z nim prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Uważany za reprezentanta betonowego skrzydła lewicy, przeszedł ze swoją formacją długą drogę. Były sekretarz KC PZPR – aktywnie działał na rzecz wejścia Polski do NATO. Jednym z warunków, jaki stawiali Amerykanie, było załatwienie sprawy pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Miller spotykał się z nim w Stanach, negocjował. Symboliczne było to, że osobiście poszedł do willi Wojciecha Jaruzelskiego, by powiedzieć mu: „Kukliński jest czysty”. Wolał, żeby stary generał nie dowiedział się o tym z gazet.

Z czasem zaczął być jednym z najbardziej proamerykańskich polityków w Polsce. Bez zmrużenia oka zdecydował, że Polska przystąpi do interwencji w Iraku. Dziś ta proamerykańskość odbija mu się czkawką: jest obwiniany o to, że jako premier dał zgodę CIA na otwarcie w Kiejkutach tajnego więzienia, w którym torturowano jeńców.

Z upływem lat postkomunistyczna formacja stała się tak prozachodnia, że gdy wstępowaliśmy do UE, Miller z Kwaśniewskim kłócili się o to, kto ma być „mistrzem ceremonii”.

Lewica przełknęła też konkordat, a sam Leszek Miller z socjalisty zmienił się w liberała, który proponował wprowadzenie podatku liniowego i chwalił przedsiębiorców za to, że tworzą miejsca pracy.

Był wtedy premierem – zasiadał na samym szczycie. Silny i pewny siebie, nie zauważył, że jego przyjaciel Aleksander Kwaśniewski chce przejąć kontrolę nad partią.

NA KOLANACH

Z piedestału strąciła go afera Rywina. Po latach przyznawał, że w ogóle jej nie docenił. Na przesłuchanie przed sejmową komisją śledczą przyszedł otoczony tłumem oficerów BOR. Finezję i ironię zastąpiła wściekłość, gdy mówił do przesłuchującego go posła: „Pan jest zerem, panie Ziobro”.

To był początek końca wielkiego Millera. Rok później nie był już szefem SLD. W partii, którą zakładał, nastąpił potężny rozłam, a on sam przygotowywał się do złożenia funkcji premiera i przegrania wyborów.

Odchodził w atmosferze skandali: nie tylko Rywin, także Starachowice i niejasne związki polityków SLD z biznesem. Chciał przejść do historii jako facet, który wprowadzał Polskę do Unii – zanosiło się, że znajdzie się tam jako premier przeżartego korupcją ostatniego rządu postkomuny.

Osuwał się w polityczny niebyt. I wywarło to na nim niesamowite wrażenie. Opowieść o jego kolejnych urodzinach słyszałem od niego już trzy razy:

– Pamiętam, jak kończyłem pięćdziesiątkę. Byłem szefem URM i, jak pisano, „żelaznym kanclerzem”. Przybyło kilkaset osób, zaproszonych i niezaproszonych. Ludzie bili się, żeby jakoś się wkręcić. Sześćdziesiąte urodziny spędzałem wśród kilku najbliższych osób. Telefon milczał.

W sześćdziesiąte urodziny, w 2006 r., Miller był nikim. Zwykły etatowy pracownik SLD, który dorabiał pisaniem do gazet – wszyscy najchętniej by się go pozbyli.

Gdy w 2007 r. Sojusz uniemożliwił mu kandydowanie z Łodzi, wściekł się, wystąpił z partii i wystartował pod symbolem Samoobrony – przegrywając zresztą wybory.

Brodaty Miller u boku umoczonego w seksaferę Andrzeja Leppera – trudno o lepszą ilustrację totalnego upadku.

– Wie pan – mówi dziś Miller, kiedy rozmawiamy o odejściu Jarosława Gowina z PO – jak wychodziłem z SLD, myślałem: „Tak trzasnę drzwiami, że ta partia się rozsypie”. Trzasnąłem i ledwie szyby zadrżały.

ZMARTWYCHWSTANIE

Nikt nie dałby wówczas pięciu groszy za to, że Miller wróci do poważnej polityki. Pod koniec 2009 r. znów pokornie zapisał się do SLD. Wynegocjował sobie pierwsze miejsce na liście partii w Gdyni. Siedział cicho w pokoju przy ulicy Rozbrat i patrzył, jak partia zmierza ku upadkowi.

Młodzi działacze pod przywództwem Grzegorza Napieralskiego pojmowali politykę jako PR, spoty, konferencje prasowe. „Partia jest pusta. Ogranicza się tylko do organizowania eventów dla dziennikarzy” – narzekali starzy działacze.

Miller nie chciał krytykować Napieralskiego otwarcie. Czekał. Efekt był przerażający dla lewicy – nieco ponad 8 procent poparcia, ledwie 27 miejsc w Sejmie. Tak źle nigdy nie było. Miller mógł tylko wspominać, że 10 lat wcześniej Sojusz wziął ponad 200 mandatów.

Sytuację miał fatalną. Partia poobijana, w strachu przed wewnętrznymi rozliczeniami, zemstą, wyrzynaniem się wzajemnie. Posłowie kombinują, jak by tu uciec do konkurencji. Ruch Palikota, panoszący się na tradycyjnym terytorium SLD. Do tego nowa lewicowa partia korzysta z poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego – ciągle sztandarowej postaci po lewej stronie sceny politycznej.

Miller znów czekał. Wiedział, że decydującą rozgrywką będzie walka o stanowisko szefa klubu.

Pierwsi przyszli stronnicy Napieralskiego.

– Pytali, czy nie chcę kandydować. Zostawiłem ich w niepewności – wspomina.

Potem przychodzili inni.

W końcu Miller powiedział, że staje do walki – tym razem przeciwko Ryszardowi Kaliszowi.

– Tak naprawdę, to wówczas ważyły się losy istnienia SLD. Kalisz zaprowadziłby nas marszowym krokiem w objęcia Palikota – mówi dziś Miller.

Sam powiedział, że nie będzie żadnych rozliczeń. Dlatego wygrał, choć minimalnie, z Kaliszem.

Potem powtórzył to jeszcze kilka razy: „Zakazuję publicznego szargania się nawzajem, wojen podjazdowych, zemsty”.

– Ostatnio mieliśmy wyjazdowe posiedzenie klubu w Konstancinie – opowiada. – Okazało się, że możemy ze sobą rozmawiać, a nawet wypić piwo.

PORZĄDKI

Przez polityków i dziennikarzy powrót Millera został uznany za gwóźdź do trumny SLD. Miał być ostatnim, który zgasi światło.

Ale Miller znów postanowił czekać. Opierało się to na czystym obliczeniu.

– Po klęsce wyborczej zrobiliśmy badania. Okazało się, że straciliśmy milion wyborców, którzy chcą poważnej, lewicowej partii. Nie lewicy kulturowej, a socjalnej – mówi.

A więc żadnych nerwowych ruchów, pełna powaga i punktowanie konkurencji.

Miller postawił sprawę jasno: Palikot to konkurencja, nie będzie współpracy. Publicznie nazwał klub Ruchu Palikota „naćpaną hołotą”.

Stracił Marka Siwca, stracił Ryszarda Kalisza, stosunki z Kwaśniewskim tylko pozornie są w miarę normalne. Obaj szczerze się nienawidzą.

Pytam, czy Palikot nadal nie stanowi zagrożenia. Miller zastanawia się przez chwilę: – To ciągle młody polityk, ale skoro po dwóch latach od wielkiego sukcesu wyborczego myśli o zmianie nazwy partii, to znaczy, że przegrywa. Ludzie nie kupili happeningów, marihuany, zadym. W gruncie rzeczy jesteśmy w dużej części konserwatywnym społeczeństwem. Myślę, że Palikot pożegluje teraz w stronę liberalizmu. Będzie chciał urwać tyle, ile się da, Platformie.

A Kalisz?

– Doszedłem do wniosku, że już więksi odchodzili i nic się nie działo. Choćby Jan Rokita. To niesamowite, że politycy ciągle idą tą samą drogą. Mijają szkielety swoich poprzedników, ale to ich nie powstrzymuje. Wiem coś o tym, bo ja już byłem na tej drodze. Tyle że w porę zawróciłem – mówi ze śmiechem.

Czy Aleksander Kwaśniewski może coś jeszcze osiągnąć w polityce?

– On sam nie wie, czy chce być na ringu i się bić, czy być komentatorem sportowym – mówi Leszek Miller. I dodaje po chwili namysłu: – Wie pan doskonale, że jestem wobec Aleksandra Kwaśniewskiego krytyczny. Jednak są słowa, których wobec niego nigdy nie użyję. Bo to były prezydent, bo to postać zasłużona dla lewicy, bo wiele razem w przeszłości robiliśmy. Młodzi ludzie nie mają już takich oporów.

Pytam: co mówią? Że leń i że nadużywa?

– Dużo, dużo gorzej. A na koniec pytają mnie: „Dlaczego ty jesteś taki miękki wobec niego?”. Aleksander Kwaśniewski nie ma już wielkiego znaczenia dla nowego pokolenia polityków – to chcę powiedzieć.

STRATEGIA

Miller zrobił porządek w partii. Sondaże i rzeczywistość pokazują, że zminimalizował zagrożenia ze strony konkurencji w „swoim” lewicowym ogródku.

Teraz kalkuluje, co dalej. Popija słabą herbatę. Przez lata w polityce zdążył posiwieć, nabrać dystansu. Politykę traktuje jak grę. Kiedyś przyznał mi, że partia potrzebuje programu tylko po to, żeby powiesić go w internecie albo pokazać, gdy ktoś zapyta. Rzeczywista polityka to proste komunikaty, celne riposty w telewizji, garnitury, uwodzenie wyborców.

Gdy rozmawiamy, związkowcy gwiżdżą za oknem i tupią na ekranie włączonego w gabinecie telewizora.

– Przyspieszone wybory nawet by nam pasowały, bo sondaże mamy dobre – przyznaje. – Tylko że przyspieszonych wyborów nie będzie.

Nawet jeśli Tusk tego zechce?

– Po wejściu do Unii wymyśliliśmy z Aleksandrem Kwaśniewskim, że przyspieszone wybory byłyby dobrym scenariuszem. Choćby dlatego, że zamykałyby jakiś ważny etap w historii Polski. Przyszedłem z tym na klub. Mówię, że jest idea, żeby potwierdzić mandat, żeby iść na wybory. Z sali usłyszałem szept: „Sam się wybieraj”.

Czy Platformę coś jeszcze spaja oprócz stołków, które zajmują, i strachu przed tym, że je mogą stracić?

– To jest bardzo silne spoiwo – kwituje jej potencjalny koalicjant.

A protesty społeczne? Kiedy lewica ma wrócić, jeśli nie w czasie kryzysu?

– Do tej pory lewica w Europie mimo kryzysu przegrywa. Jestem więc ostrożny. Tym bardziej że nie ma już partii czysto liberalnych. Wszyscy wracają do idei lewicowych. No, ale oprócz tego wszystkiego uważam, że związkowcy w wielu sprawach mają rację.

Oponuję: przecież był premierem i wie, że jak nie ma, to nie można dać.

– Tusk popełnił inny oczywisty błąd – odpowiada Miller. – Nie rozmawiał z tymi ludźmi w Komisji Trójstronnej. No więc ma ich na ulicy. Szefem Komisji powinien być silny wicepremier. Taki, który może powiedzieć: „OK, zgoda”, i dotrzymać słowa. U Tuska to nie działa. W ogóle premier popełnia błąd w samej konstrukcji działania rządu.

Jaki?

– Rządzi minister finansów, a pozostali dostosowują się do niego. Tymczasem Jacek Rostowski powinien być tylko dyrektorem finansowym. Prezesi mówią, jaka jest wizja, księgowy myśli, jak znaleźć finansowanie.

Miller dostosowuje swoje wizje do politycznej rzeczywistości. Dziś wchodzenie do koalicji z PO mu się nie opłaca. Dziś musi być liderem lewicowej, poważnej partii – nie dlatego, że jest lewicowcem, tylko dlatego, że to się opłaca.

Potem będzie przesuwał formację w stronę centrum – żeby urwać, co można, PO.

Jeśli się uda, będzie w wyborach trzeci. Jeśli uda się bardziej, będzie drugi. Wtedy postara się powalczyć o współrządzenie Polską. Dlaczego?

Przecież najważniejszym zadaniem opozycji jest przestać być opozycją.

Polityka to tylko gra, w której chodzi o władzę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2013