Swingujący Londyn

Książka Piotra Szaroty jest portretem ponadpokoleniowej generacji: cyganeryjnej wspólnoty artystów dawnych i młodych, świadomych, że tworzą ruch. Więcej: wspólnotę wyjątkową i fascynującą.

17.04.2017

Czyta się kilka minut

Londyn, 1967 r. / Fot. Evening Standard / GETTY IMAGES
Londyn, 1967 r. / Fot. Evening Standard / GETTY IMAGES

Londyn wymyślili Amerykanie. Nie o miasto nad Tamizą mi chodzi, w którym, ogrodziwszy się obronnym murem, obozowali rzymscy legioniści, a które kilkanaście stuleci później przyjęło funkcję politycznego ośrodka władzy, wpierw nad Wyspami Brytyjskimi, a wkrótce nad jedną trzecią globu.

Mam na myśli Londyn 1967 roku, miasto swingujące, które na parę miesięcy stało się stolicą zachodniego świata, centrum kulturowej i obyczajowej rewolucji, mekką artystów i bon vivantów, celebrytów i outsiderów, wizjonerów i hochsztaplerów, młodych i pięknych ludzi.

Na globalną stolicę mianowali Londyn Amerykanie, kiedy 15 kwietnia 1966 r. wypuścili w świat numer tygodnika „Time” z kolażową okładką, na której w pop- -artowskich kolorach tłoczyły się symbole starego i nowego Londynu: strzelisty Big Ben, gwardziści królewscy w bobrowych czapach, dwupiętrowy bus, rolls-royce ze srebrną figurką na masce, zwaną Emily, mini z parą cockneyów w środku, neonowe światła nad wejściem do dyskoteki, koło ruletki w kasynie. A na pierwszym planie blondynka w olbrzymich, muszych okularach, w otoczeniu długowłosych chłopców w szkolnych czapeczkach. Że to Anglia, nie może być wątpliwości: chorągiewkę w narodowych barwach trzyma premier Harold Wilson, ale bliżej nas te same układające się w krzyże św. Jerzego i św. Andrzeja kolorowe pasy zdobią olbrzymie okulary rockowego wokalisty, ubranego w białą koszulkę z napisem „The Who”.

Przez ten pulsujący kolaż, autorstwa Geoffreya Dickinsona, idzie skosem pasek z napisem: „London: The Swinging City”. A w środku numeru artykuł o Londynie: „W naszym stuleciu każda dekada miała swoje miasto. Dziś jest nim Londyn, miasto zanurzone w tradycji, otwarte na zmiany. W tej dekadzie zdominowanej przez młodość Londyn rozkwitł. Swinguje, bawi. Tu się naprawdę dzieje”.

Lato miłości

Tak, to Amerykanie powołali do życia swingujący Londyn. Był kwiecień 1966 r. Brytyjska metropolia zaczęła hulać, szaleć, kołysać się, szczyt tej feerii osiągając w roku następnym, w mitycznym roku „lata miłości” i kontrkulturowej eksplozji. Był to rok, który do historii przeszedł w wyidealizowanej postaci jako czas beztroskiej zabawy, wyzwolonych z okowów wiktoriańskiej pruderii rozkoszy życia, nieustającego imprezowania bez zawracania sobie głowy tym, co będzie jutro. Rok, w którym świat zazielenił się, odmłodniał, założył minispódniczki i krótkie spodenki. Rok kwiatów we włosach i koralików na szyi.

Mało kto wtedy przeczuwał, że ten rok swingującego Londynu jest jego łabędzim śpiewem. Minęło kilka miesięcy, nastał rok 1968 i świat oddający się nieustannemu imprezowaniu zamienił się w świat na barykadach, w oparach gazu łzawiącego, w konfrontacji z siłami policji, wojska, gwardii narodowej. Trwająca rok impreza zakończyła się nagle, a wielu imprezowiczów wyszło na ulice, nie po to, by tańczyć, ale by miotać brukowymi kostkami. Londyn stracił swoją pozycję na rzecz miast frontowych: Paryża, Pragi, Chicago, Berkeley. Teraz tam rozgrywała się historia. Stolica Zjednoczonego Królestwa, stosunkowo mniej upolityczniona, zniknęła z pola widzenia, aż do drugiej połowy następnego dziesięciolecia, kiedy to reanimował ją na chwilę punk.

Piotr Szarota, przyjrzawszy się w swojej poprzedniej książce Wiedniowi z 1913 roku, zainteresował się teraz Londynem roku 1967. Angielskiej metropolii w czasie największego rozkwitu kontrkultury poświęcił swoją najnowszą książkę, „Londyn 1967”, w której opisał najważniejsze jego zdaniem wydarzenia, które miały tam miejsce w ciągu 12 miesięcy, a przede wszystkim nakreślił portrety kilkudziesięciorga postaci, które ten Londyn powołały do życia. To głównie ludzie młodzi; z 46 osób wymienionych w otwierających książkę dramatis personae aż 24 to osoby poniżej 35. roku życia. Szarota stworzył bogaty patchwork z historii o przełomowym znaczeniu i z ulotnych anegdot, wiążąc narrację historyczną z dziennikarską plotką, a fakty z legendą. Choć wszystkie jego opowieści skupiają się na tytułowym roku, rozciągają się daleko w przeszłość i przyszłość, kreśląc szerokie kręgi wokół tego osobliwego centrum, jakim była swingująca stolica Anglii.

Metropolia i przybysze

Nie pokuszę się o wytłumaczenie, czemu akurat Londyn, a nie Amsterdam czy Rzym, stał się globalną metropolią kontrkultury. Kaprys historii ma tu więcej do powiedzenia niż dające się opisać społeczne i polityczne mechanizmy. Kariera Londynu jest zaskakująca, zwłaszcza że druga połowa lat 60. to w Wielkiej Brytanii czas rozbudzonych prowincji. Tak, wydawało się, że to nie metropolia, a prowincja będzie miała więcej do powiedzenia.

Dekadę otwiera Liverpool, portowe miasto na peryferiach, z podupadłym przemysłem i liczną irlandzką społecznością napływową. To właśnie w Liverpoolu zaczyna się rewolucja rockowa, której Beatlesi są niekwestionowanymi, choć z pewnością nie jedynymi bohaterami, bo stamtąd wywodzą się grające liverpoolską odmianę rocka tak znane kiedyś zespoły jak The Swinging Blue Jeans, The Searchers, Rory Storm and the Hurricanes, Gerry and the Pacemakers. Przypomnę od razu, że Liverpool to nie tylko muzyka, to także prężne – choć peryferyjne – centrum sztuki współczesnej, z uczelniami artystycznymi liczącymi się na ogólnokrajowej scenie. To także miejsce niezwykłego boomu poetyckiego, kolebka poezji żywego słowa, istniejącego poza książką, na ulicach, w parkach, w pubach, w szkołach, zespolonej z kabaretem, teatrem, koncertem rockowym. Na tle tego, co działo się w Liverpoolu na początku dekady, Londyn wypadał jak ubogi krewny.

Ale to nie tylko Liverpool. W tym samym czasie ożył bowiem Belfast, miasto, do którego mało kto się wybierał, bo strach. Miasto w stanie wojny, skazane na niebyt, które jednak potrafiło wykrzesać z siebie dość energii, by zafascynować czytelników literatury. To w Belfaście objawiło się kilku wyjątkowego talentu poetów północnoirlandzkich, którzy wkrótce zdominowali anglojęzyczną poezję, a z których jeden, Seamus Heaney, po latach wyróżniony zostanie Nagrodą Nobla i przełoży z Barańczakiem „Treny”. Lata 60. to także muzyczny renesans Edynburga – stolica Szkocji staje się stolicą brytyjskiej muzyki folkowej i psychodelicznej, chełpiąc się legendarną, znaną z występu na Woodstock kapelą Incredible String Band. Londyn miał więc silnych konkurentów, którzy wyprzedzili go o kilka ładnych okrążeń, a jednak w 1967 roku wysforował się na czoło.

Anthony Burgess powiedział kiedyś, że Londyn nie jest kolebką kultury, ale jej rynkiem. Trafne. Przyjrzyjmy się omawianym przez Szarotę postaciom, dzięki którym Londyn był żywą metropolią. To nie przypadek, że w znakomitej większości są to ludzie przyjezdni, wyrośli poza Londynem. Londyn wydał na świat niewielu słynnych londyńczyków, potrafił za to ściągnąć do siebie tych, którzy pracowali na jego swingującą markę. Zatrzymywali się w Londynie przed dalszą podróżą w świat albo przyjeżdżali tu z Ameryki, powtarzając trasę słynnych Amerykanów, od Henry’ego Jamesa po Eliota i Pounda, którzy w Europie, tej kulturowo bliskiej, bo angielskojęzycznej, odkrywali nieobecne w Ameryce kulturowe i ideowe podglebie.

Szarota pisze o jednych i drugich. W jego Londynie spotykamy więc emigrantów ze wschodniej Europy, tak różnych, jak urodzony w Czechach Tom Stoppard czy uchodźcy z Polski Roman Polański, Stefan Themerson i Jerzy Pietrkiewicz, ale też warszawianka z urodzenia, Barbara Hulanicki, założycielka kultowych butików Biba. Zasiedlają Londyn Szkoci, tacy jak twórca antypsychiatrii R.D. Laing. Z Liverpoolu ściągają do Londynu John, Paul, George i Ringo. Z Francji przyjeżdżają Leonor Fini i Stanislas Klossowski, z Włoch Michelangelo Antonioni. Z tej drugiej strony, zza Atlantyku, zjeżdżają do stolicy Anglii amerykańscy reżyserzy, Stanley Kubrick czy Richard Lester, muzycy jak Jimi Hendrix, pisarze jak Allen Ginsberg i William Burroughs, artyści jak Yoko Ono. Tak wyglądają swingujący londyńczycy, z których żaden w Londynie się nie urodził, bo siłą Londynu 1967 roku byli przyjezdni i przejezdni. Być może to drugi powód, dla którego swingujący Londyn trwał tak krótko i tak szybko stracił swoją pozycję.

Miasteczko, w którym wszyscy się znają

Jeśli przypatrzeć się dziesiątkom historii opowiedzianych przez Szarotę, tworzącym wspólnie fenomen Londynu ’67, zaskakuje ich nieredukowalna różnorodność: to silva rerum, cicer cum caule, bo co łączy malarstwo Fini z muzyką Hendriksa? Albo prozę Themersona z minispódniczkami Mary Quant? Albo powieści Angeli Carter z twórcą scjentologii Hubbardem? Czyżby LSD? Może moda? Albo ideał free love? Młodość, na przykład? Nie łączyły ich używki, choć wielu było na nieustannym narkotykowym rauszu; ani upodobanie do ekscentrycznych strojów, choć wszyscy, w różnym stopniu, dbali o styl; ani praktykowanie wolnej miłości, choć prowadzili niekonwencjonalne życie.

Większość z omawianych w książce postaci miała tyle ze sobą wspólnego, że... była znana i się znała. Brała udział w tych samych imprezach, spotykała się w tych samych klubach, a co najważniejsze: pojawiała się w tych samych tygodnikach i była fotografowana przez tych samych fotografików. Machina mediów przemieliła te zróżnicowane postaci, oczyszczając je z tego, co dla nich swoiste, zawiesiła hierarchie i dystynkcje na haku, zamieniła ich w wytwory kultury masowej. A sam Londyn, choć wielomilionowy, jakby nagle skurczył się, zagęścił: mógł przywodzić na myśl małe miasteczko, w którym wszyscy jeśli nie są ze sobą spowinowaceni, to przynajmniej dobrze się znają. Historycy liczą, że „swingujących londyńczyków” było nie więcej niż dwa tysiące na osiem milionów mieszkańców tej metropolii. Siłą Londynu była więc, paradoksalnie, jego małomiasteczkowość – nie zapominajmy, że angielska metropolia 1967 roku to w rzeczywistości zlepek kilkudziesięciu miasteczek i wiosek, o odrębnych (jeszcze wtedy) tożsamościach.

Proszę przeczytać książkę Szaroty z ołówkiem w ręku, wypisać nazwiska jego bohaterów, z których każdy gra w innej opowieści, a zobaczą Państwo, jak wszystko tu jest jednak ze sobą powiązane: dramaturg Joe Orton pisze scenariusz dla Beatlesów, którym okładkę płyty projektuje brytyjski malarz Peter Blake, którego obrazy sprzedaje galernik Robert Fraser, który zna się z aktorem i reżyserem Dennisem Hopperem, któremu partnerował w „Swobodnym jeźdźcu” Jack Nicholson, który przyjaźnił się z Romanem Polańskim, za którego wyszła Sharon Tate, która grała u boku Davida Hemmingsa, którego zaangażował do „Powiększenia” Antonioni, który w „Zabriskie Point” wykorzystał muzykę Pink Floydów, którzy nagrywali swój debiut w studiu obok Beatlesów pracujących nad „Sierżantem Pieprzem”, którego egzemplarz przywiózł Poundowi do posłuchania Allen Ginsberg etc., etc.

Wspólnota ponad pokoleniami

Więc może to wcale nie zasługa miejsca, a pokolenia? Może bez tej generacji nie zaistniałby Londyn ’67? Generacji ciekawej świata, wyemancypowanej, gotowej podejmować ryzyko, rzucającej wyzwanie obyczajowości, kwestionującej dotychczasowe autorytety i święte prawdy? Nadpobudliwej, twórczej, a jednocześnie potwornie towarzyskiej. Bo byli to bezsprzecznie indywidualiści, ale lgnący do siebie, sprawdzający się w grupie, w konfrontacji i współpracy z innymi. Tworzący pokolenie, które zdefiniować można nie tyle biologicznie (choć zdecydowana większość to ludzie młodzi), ile osobowościowo. To ci ludzie, tak bardzo różni, a jednocześnie tak spowinowaceni, stworzyli w 1967 roku, przy pomocy Amerykanów z tygodnika „Time”, miasto zwane „swingującym Londynem”. Trochę na uboczu, bo na skraju Europy, a trochę w centrum, bo to jeszcze niedawno stolica jednej trzeciej globu. Jeśli mam rację, to książka Szaroty jest nie tyle portretem miejsca, ile portretem tej ponadpokoleniowej generacji: cyganeryjnej wspólnoty artystów dawnych i młodych, przekonanych o swojej wartości, świadomych, że tworzą ruch, więcej: wspólnotę, wyjątkową i fascynującą.

Spójrzmy na tę wspólnotę nieco poważniej. To pokolenie odreagowujące wojenną traumę, bo nie przypadkiem wielu z „londyńczyków ’67” to ludzie niosący na barkach brzemię wojennego doświadczenia. Czasem było to doświadczenie graniczne, osobiste piętno Zagłady, jak u Polańskiego, czy w pewnym stopniu u Toma Stopparda; a czasem doświadczenie innego kalibru, związane z pamięcią wojennych bombardowań, jak w przypadku urodzonych w środku wojny Beatlesów. Jestem przekonany, że nie byłoby swingującego Londynu bez tej wojennej traumy, którą należało zagłuszyć, unieważnić kreacją nowego świata i nowej wspólnoty. Przez parę miesięcy wspólnota ta nazywała się Londyn.

Tak nagle, jak się zjechali, tak powyjeżdżali. Włoch Antonioni wyjechał do Kalifornii, gdzie nakręcił swój kontrkulturowy „Zabriskie Point”. Krakowianin Polański pojechał w tym samym kierunku, by wrócić nie do Londynu, a do Paryża. David Hockney, choć do Londynu powracał, zakochał się w pastelowym niebie zachodniego wybrzeża i obyczajowej swobodzie nadoceanicznej Ameryki. John Lennon, mimo że administracja Nixona doskonale utrudniała mu życie, przeniósł się z Yoko Ono do Nowego Jorku. Paul McCartney zaszył się w rustykalnej Szkocji. David Bowie szukał inspiracji w zachodnim Berlinie, zanim osiadł na stałe w Ameryce. Vidal Sassoon wyemigrował do Los Angeles, gdzie otworzył sieć salonów fryzjerskich. Powyjeżdżali, a Londyn ’67 przeszedł do historii. A może nie zmarł, lecz przeciwnie: zapączkował, rzucając hojnie światu swoje piękne dzieci. ©

Piotr Szarota, LONDYN 1967, Iskry, Warszawa 2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2017