Powidoki kontrkultury

Nie brakowało jej rozmachu. Zakwestionowała porządek polityczny, gospodarkę, szkolnictwo, psychiatrię, sztukę, religię, moralność. Co po sobie zostawiła?

14.10.2014

Czyta się kilka minut

Timothy Leary przemawia do tłumu hipisów podczas akcji „Human Be-In”, Golden Gate Park, San Francisco, Kalifornia, 1967 r. / Fot. Robert W. Klein / AP / EAST NEWS
Timothy Leary przemawia do tłumu hipisów podczas akcji „Human Be-In”, Golden Gate Park, San Francisco, Kalifornia, 1967 r. / Fot. Robert W. Klein / AP / EAST NEWS

Pamiętamy to już głównie ze zdjęć: na platformie trucka, w promieniach styczniowego słońca siedzą po turecku Allen Ginsberg, beatnikowski kapłan w białej hinduskiej szacie, Timothy Leary, prorok LSD i psychodelicznego doświadczenia, Gary Snyder, apostoł ekologicznej świadomości. Obok są jeszcze Michael McClure, bard z celtycką harfą, Alan Watts, krzewiciel nauk Wschodu, Jerry Rubin, anarchista i happener. Grupa mężczyzn wyklętych przez pół Ameryki, przez drugie pół uznawanych za duchowych przywódców kontrkulturowej rewolty, a przez media wszystkich politycznych opcji traktowanych jak cenne trofea: twarze z okładek pism, bohaterowie wywiadów i reportaży, gwiazdy telewizji.

Wokół tłum 30 tysięcy młodych ludzi, którzy zjechali tu, do parku Złotych Wrót w San Francisco 14 stycznia 1967 r., by wziąć udział w „Human Be-In” („Człowieczym be-in”), nazwanym tak na wzór sit-in, strajków okupacyjnych, którymi tętniły wówczas nie fabryki, lecz kampusy amerykańskich uczelni. Krysznaici pląsali w kolorowym korowodzie, rozdawali ulotki i pisma Bhaktivedanty Swami Prabhupady. „Hare Hare” mieszało się ze świętą mantrą Om, przygłuszane muzyką The Grateful Dead. Inni kapłani innego bóstwa udzielali komunii z płatków LSD, na koszt Owsleya Stanleya, jednoosobowej fabryki kwasu i nadwornego dostawcy tego towaru dla Kena Keseya i Beatlesów, o którym mówi się, że w ciągu trzech lat, zanim LSD zdelegalizowano, wyprodukował milion działek. Dziewczęta i chłopcy, z kwiatami, a jakże, we włosach, z paciorkami, chorągiewkami i dzwoneczkami, tańczyli w rytmie wybijanym na tamburynach.

Uroczystość rozpoczął Snyder, dmąc w oceaniczną konchę. Ginsberg przekonywał: „Jesteśmy jednością, jesteśmy jednością”, a Leary wzywał do otwarcia się na nowe doświadczenie, wymyślając formułę, która zapewniła mu nieśmiertelność: „turn on, tune in, drop out” („włącz się, dostrój, odleć”). To spotkanie plemion, jednoczące apolitycznych hippisów i politycznych radykałów, otworzyło rok, który za parę miesięcy zasłynie Latem Miłości – hippisowską historią w zenicie. Zdjęcia z tego wydarzenia stały się wizytówką amerykańskiej kontrkultury i jej najgłośniejszych postaci.


Wszystko za darmo

Ale wśród zdjęć z tamtych lat znajdziemy też skromniejszą, mniej znaną fotkę, zrobioną na schodach sądu rejonowego w San Francisco. Widać na niej pięciu pajacujących mężczyzn. Jeden z nich w czapce z daszkiem, w szaliku, z papierosem zwisającym z ust, wystawia dwa środkowe palce odwróconej dłoni. To ci sami ludzie, którzy na innym zdjęciu rozstawili na trawniku bańki na mleko, garnki i kosze wiklinowe. Rozdają darmo gulasz z warzyw, które dostali gratis od farmerów (bańki ukradli z pobliskiej mleczarni). „Codziennie o szesnastej darmowa wyżerka – informowały plakaty. – Przynieś miskę i łyżkę. Za darmo, bo twoje”.

To diggersi, członkowie ruchu zainicjowanego przez Emmetta Grogana, anarchistę o tajemniczej przeszłości, który nie krył pogardy dla własności, pieniądza i medialnej sławy. Grogan skupił wokół siebie grupę myślących podobnie jak on ludzi, wśród których był też Peter Coyote, aktor znany później z roli w „Gorzkich godach”. Diggersi nazwę przejęli od ruchu w XVII-wiecznej Anglii, głoszącego, że ziemia należąc do wszystkich, nie może być niczyją własnością, każdemu więc wolno ją dla swoich potrzeb uprawiać.

Angielszczyzna, w której free znaczy tak „wolny”, jak i „bezpłatny”, pomogła kalifornijskim diggersom przejść od hasła wolności do pomysłu, że wszystko – ziemia, ulice, domy, żywność, kwas – jest darmowe. Człowiekiem prawdziwie wolnym był dla diggersów ten, kto potrafił uwolnić się nie tylko od potrzeby posiadania czegokolwiek, ale też od własnej tożsamości. Nie chcieli wyłaniać spośród siebie ani przywódcy, ani rzecznika. Nie zgadzali się, by ich ruch, jak stało się to w przypadku hippisów, dał się sprowadzić do kilku reprezentacyjnych nazwisk. Gardzili kulturą celebrytów, bawiąc się anonimowością i tuszując własną tożsamość. Grogan wymyślił sobie imię, każdy diggers nazywał siebie Groganem, a Grogan przedstawiał się jako George Metevsky. Kiedy pytano diggersów, kto kieruje ich akcjami, odpowiadali: „Ty”.

Grogan, któremu Dylan zadedykował „Street Legal”, jedną ze swoich najlepszych płyt, nie miał wysokiego mniemania o rozgrywających się po sąsiedzku hippisowskich ceremoniach, takich jak „Human Be-In”. Leary’ego uważał za szarlatana. W Rubinie i Abbiem Hoffmanie (anarchiście i happenerze, działaczu politycznym, współtwórcy partii yippiesów wespół z Rubinem) irytowało go wybujałe ego aktywistów poszukujących poklasku mediów. Ginsberga miał za człowieka z gruntu poczciwego, który się pogubił. Hippisi w oczach diggersów stali się wytworem mediów polujących na sensację, może i gorszącą przeciętnego czytelnika, ale w sumie niegroźną i fotogeniczną. Za ich popularnością dostrzegali też ukryty interes miejscowych przedsiębiorców. Nie mogli dać lepszego wyrazu temu przekonaniu niż organizując jesienią 1967 r. happeningowy „pogrzeb hippisa”, podczas którego rozbawiony kondukt niósł czarną trumnę z napisem „Hippis, syn mediów”. Oprawę muzyczną zapewniła Janis Joplin.

Leary i Grogan, hippisi i diggersi, „Human Be-In” i darmowa wyżerka. Te obrazy z tej samej epoki to dwa przykłady kontrkultury lat 60. – ukazujące jej zróżnicowanie i wewnętrzne napięcia. Kontrkulturowe manifestacje różniły się stopniem upolitycznienia, rewolucyjnym potencjałem, otwartością, propagowanym stylem bycia. Różniły się na tyle, że mówienie o kontrkulturze w ogólności grozi dziś rozbiciem się o rafy uproszczeń, ogólników lub pobożnych życzeń.


Utopia totalna

Kontrkultura należy do historii, wyrosła w określonym czasie i odpowiadała na określoną sytuację. Można ją oczywiście rozumieć pozahistorycznie i etykietować nią wszelkie nurty buntu, kontestujące zastaną rzeczywistość, od wczesnych chrześcijan po beatników. Proponuję jednak słowem tym określać ruchy, które nie tylko odrzucają porządek społeczno-polityczny, ale też projektują powstanie alternatywnych form życia społecznego, będących zaprzeczeniem kultury oficjalnej. Kontrkultura lat 60. takim projektem – utopijnym i idealistycznym, to prawda – była.

Nie brakowało jej rozmachu. Zakwestionowała wszystkie instytucje składające się na skompromitowany porządek społeczno-polityczny: gospodarkę, politykę, szkolnictwo, psychiatrię, sztukę, religię, moralność. Psychiatrię, traktowaną instrumentalnie i ubezwłasnowolniającą pacjenta, zastąpiła antypsychiatrią. Szkolnictwo, którego istotą było podporządkowanie i niekwestionowana hierarchia, a zasadą transmisja norm i prawd poprzedniego pokolenia, zastąpiła antyszkolnictwem (szczególnym komentarzem na temat aktualności tego nurtu jest polska edycja „Odszkolnić społeczeństwo” Ivana Illicha, którą uzupełnia rozmowa Jana Sowy ze Zbigniewem Liberą). Pomysł na życie polegający na udziale w wyścigu szczurów, oparty na takim modelu relacji międzyludzkich, w którym drugi nigdy nie jest partnerem, a zawsze konkurentem, zastąpiła wizją wspólnoty i współpracy, w której nie ma ani wyścigów, ani rywalizacji. Współtworzące establishment Kościoły miały ustąpić miejsca religiom importowanym z Orientu – z daleka, bo co dalekie, wydaje się zawsze lepsze od tego, co dobrze znane, ale też dlatego, że niosły ze sobą religię ubogą, nieskładającą danin cesarzom, niepodatną na pokusy materialnego świata. Ekonomię opartą na eksploatacji zasobów naturalnych i wyzysku człowieka zastąpiła gospodarka własnych potrzeb i podszyty ekologiczną świadomością agraryzm realizowany w hippisowskich komunach.

Jeśli zasadnie jest mówić o kontrkulturze w przypadku lat 60., to dlatego, że na treść tego ruchu składał się nie tylko nienormatywny styl życia, ale też szereg układających się jednak w całość alternatywnych projektów kulturowych i społecznych, takich jak wspomniane: antypsychiatria, antyszkolnictwo, agraryzm, komunaryzm, psychodelia, enwironmentalizm, permisywizm, feminizm czy queer.


Świat jako teatr

Choć to muzyka stała się wizytówką kontrkultury, to jednak teatr podsunął jej wzorce działania. Gdy na okładce „Wysokich Obcasów” widzimy Ewę Wójciak, a w środku czytamy historię najnowszą Ósemek, trudno oprzeć się myślom, czym bywał, i czym mógłby być, teatr. The Living Theatre Becka i Maliny, Bread and Puppet Theatre Petera Schumanna, El Teatro Campesino – bez teatru lat 60. nie byłoby kontrkultury. Charakterystyczne, że diggersi wywodzili się w większości z Trupy Mimicznej San Francisco, uprawiającej miejską partyzantkę kulturalną, wystawiającej spektakle inspirowane tradycją commedia dell’arte. Po raz pierwszy w historii teatr stał się formą bezpośredniego działania społecznego i politycznego, wolną od instytucjonalnych i ekonomicznych uwarunkowań, anektującą przestrzeń publiczną, często wbrew represyjnemu prawu, wpisując w koszty mandaty i kary aresztu dla aktorów. Upolitycznieniu teatru odpowiadała teatralizacja polityki. Uliczne demonstracje polityczne trudno było odróżnić od ulicznych spektakli teatralnych, a spektakle teatralne wyglądały jak demonstracje polityczne.

Gdy Abbie Hoffman i Jerry Rubin sądzeni byli za podżeganie do rozruchów, obrócili swój proces w spektakl. Na jedną z rozpraw Rubin przyszedł ubrany w togę sędziowską, innym razem – z plastikowym pistoletem na wodę. Podczas składania zeznań, Judy Collins śpiewała ławie przysięgłych „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”. Oskarżony z ofiary zamieniał się w reżysera zdarzeń rozgrywających się na sali sądowej. Jeśli on grał, to aktorem był także sędzia, jego toga kostiumem, a pełniona przez niego funkcja reprezentanta organu sprawiedliwości – teatralną rolą.

Świat kontrkultury był teatrem, w którym skutecznie zatarto różnicę między rzeczywistością a fikcją, z niemałą zresztą pomocą trawy i kwasu. Wyobraźnia brała górę nad poczuciem realizmu i analitycznym myśleniem. Tożsamość, jak zresztą cała rzeczywistość, służyła za tworzywo nieustających przekształceń i maskarad. Robert Zimmerman zamienił się w Boba Dylana, Beatlesi w Orkiestrę Klubu Samotnych Serc, Andy Warhol pokazywał się w słynnych białych perukach. Teatralizacja życia otwierała się na ducha bezinteresownej zabawy, ale kryło się za nią istotniejsze przekonanie o płynnej naturze świata, o niestabilności granic i względności podziałów, o zmiennej i hybrydycznej tożsamości, zapowiadając procesy charakterystyczne dla postmodernizmu. Odzywała się tu też wiara w możliwości kształtowania świata w myśl hasła, że każdy może być artystą, a codzienność – tworzywem sztuki.


Wywrotka

Kultura, przeciwko której obróciła się kontestacja lat 60., ufundowana była na pojęciu nienaruszalnych hierarchii: mężczyzna przed kobietą, dorosły przed młodym, rozum przed ciałem, pieniądz przed duchem, elita przed pospólstwem, a biały przed czarnym. Ale też lekarz przed pacjentem, nauczyciel przed uczniem, artysta przed odbiorcą. Takie relacje, dekretujące, co jest bezwzględnie ważniejsze, niosły ze sobą logikę dyskryminacji i podporządkowania. Zniesienie hierarchicznego, a tym samym dyskryminującego porządku doprowadziło do zanegowania różnicy między kulturą wysoką a niską, elitarną a masową, otwierając drogę ku ponowoczesności.

Kontrkultura, mimo swoich guru, jak wspomniani wyżej Ginsberg, Leary, Hoffman, była z gruntu antyhierarchiczna – w tym zresztą upatrywać można źródła jej wielkości i upadku zarazem. Wiele godzin strawiono na dyskusje o tym, jak bronić się przed mechanizmami wynoszącymi wybrane jednostki na pozycje przywódcze i jak skutecznie działać bez liderów. Przywództwo to władza nad innymi, a taką relację kontrkultura odrzucała. Bob Dylan pozostał wcieleniem kontrkulturowego etosu, gdy odmówił odgrywania roli rzecznika pokolenia i rozpoczął serię zaskakujących metamorfoz. Ginsberg mógł być twarzą ruchu, ale sam nie widział siebie w roli duchowego przewodnika. Antyhierarchiczność postulowali już studenccy działacze ruchu praw obywatelskich, którzy w Deklaracji z Port Huron wzywali do realizacji zasad demokracji uczestniczącej.

Kontrkulturowy zamęt lat 60. mógł – i musiał – wydarzyć się tylko wtedy, kiedy się wydarzył. Dojrzało pokolenie urodzone w ostatnich latach wojny i zaraz po niej, wojny więc niepamiętające, korzystające natomiast z dobrodziejstw ekonomicznego boomu. Dobrobyt, w którym wyrastali, uznawali za oczywisty element rzeczywistości, co dodawało im pewności siebie, ale wiedzieli również, że w przypadku globalnego konfliktu, którego możliwość wcale nie była czysto teoretyczna, dobrobyt ten może się nagle skończyć. Jednych cieszył, innych niepokoił, napędzając na nieznaną do tej pory skalę konsumpcyjne nawyki.


Kulturowa odtrutka

Na rosnący konsumpcjonizm pierwsza odpowiedziała sztuka. Weźmy na przykład pop-art, nie ten amerykański, ale wcześniejszy, londyński. Jego pierwszym znaczącym dziełem był kolaż Richarda Hamiltona, późniejszego projektanta okładki „Białego albumu” Beatlesów: „Co właściwie sprawia, że nasze mieszkania są tak odmienne, tak pociągające”. Kolaż ten, pochodzący z 1956 r., katalogował to, co uznawano wtedy za znaki czasów: odkurzacz, telewizor, magnetofon, konserwa mięsna, suszarka do włosów, to wszystko, co powinno się znaleźć w prawdziwie nowoczesnym domu. „Nigdy nie było wam tak dobrze” – oświadczył swoim wyborcom Harold Macmillan, premier rządu brytyjskiego, i, prawdę mówiąc, nie bardzo się w tym oświadczeniu zagalopował. Tak myślało wielu. Zbudowano państwo dobrobytu, człowiek lada dzień miał stanąć na Księżycu, a pigułka pozwalała uprawiać seks bez lęku o niechciane konsekwencje.

Dziś trudno wyobrazić sobie podobną naiwność, ale ekonomiczna prosperity kazała niektórym analitykom przepowiadać nadciągającą epokę wolności od przymusu pracy. W nieodległej przyszłości gospodarka miała rozwinąć się tak bardzo, że pracować będą tylko ci, którzy tego chcą, a praca nie będzie różnić się od zabawy. Dorośli staną się znowu dziećmi. Zniknie problem alienacji pracy, i to nie w wyniku marksowskiej rewolucji, lecz ekonomicznego rozwoju. To tylko jeden z artykułów wiary kontrkulturowej utopii, po którym dziś, jak po zadeklarowaniu 30 lat później „końca historii”, pozostał jedynie pusty śmiech.

Poczuciu ekonomicznej prosperity towarzyszyła jednak dokuczliwa świadomość, że system się rozkłada i brzydko pachnie. Miliony obywateli najbogatszego kraju na świecie żyły w zawoalowanym niewolnictwie i faktycznym apartheidzie – dość przypomnieć, że w 16 stanach Ameryki małżeństwa wielorasowe były przestępstwem aż do 1967 r. Kraj ten na dodatek prowadził absurdalną wojnę w małym zamorskim kraju, wysyłając na nią tysiące swoich synów. Choć ruch praw obywatelskich nie był zjawiskiem stricte kontrkulturowym, kontrkultury bez niego – bez głoszonych przez niego postulatów radykalnych zmian – by nie było. Kontrkultura w Ameryce zaczęła się tyleż od inwazji Beatlesów, kończących żałobę po Kennedym, ile od ruchu praw obywatelskich, który zdołał zmobilizować i zradykalizować tysiące młodych ludzi. Członkowie organizacji Studenci na Rzecz Społeczeństwa Demokratycznego, którzy jeździli na Południe, by aktywizować czarną społeczność, mogli bezpośrednio doświadczyć ciemnej strony obowiązującego porządku społeczno-politycznego. Amerykanie nie uporali się ze swoją rasistowską historią, tak jak Niemcy nie rozliczyli się z nazistowskiego dziedzictwa. Trupy w szafach dawały o sobie znać. Ten system należało zmienić. Albo wysadzić w powietrze.


Konflikt pokoleń

Jeden z działaczy studenckich wspomina, że kryzys kubański 1962 r., który uzmysłowił światu, jak bardzo kruchy jest jego polityczny porządek, rozbudził nieufność do pokolenia rodziców. Jak można im ufać, skoro spartaczyli robotę, pchnąwszy świat na krawędź nuklearnej zagłady zaledwie kilkanaście lat po wielkiej wojnie? Proletariat, obarczony dziejową misją przeprowadzenia rewolucji, okopał się na konserwatywnych pozycjach i stracił rewolucyjny impet. Siły, która mogłaby doprowadzić do rewolucyjnych przemian, dopatrywano się, za Herbertem Marcuse’em, w studentach, najbardziej zradykalizowanej grupie społecznej.

Dla reprezentantów kontrkultury wiązało się to z przekonaniem, że walkę klas zastępuje konflikt pokoleń. Synonimem kontrkultury stała się więc młodość – kategoria rozumiana zresztą nie tylko biologicznie. Choć The Who śpiewali: „Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję”, kontrkultura miała też swoich młodych duchem seniorów. Benjamin Spock, twórca liberalnej teorii wychowania, któremu przypisać można ojcostwo kontrkulturowego pokolenia, miał dobrze po sześćdziesiątce, gdy brał udział w demonstracjach antywojennych i nawoływał do obywatelskiego nieposłuszeństwa, za co zresztą zapłacił wyrokiem dwu lat więzienia. Wiara w młodość jako warunek rewolucyjnej przemiany brała się z przekonania, że młodzi to ta grupa społeczna, która nie została sformatowana, nie wchłonęła jeszcze systemu wartości premiującego oportunizm i hipokryzję, a w relacjach międzyludzkich – agresję.

Wśród kolejnych zdjęć – fotografia z Chicago z 1968 r., a na niej prosiak w otoczeniu działaczy Międzynarodowej Partii Młodości. To Pigasus, ich kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, na chwilę przed aresztowaniem. Do aresztu trafili też autorzy tego happeningu, którzy ogłosili na domiar, że podczas konwencji Partii Demokratycznej do kanalizacji miejskiej wsypią LSD. Dobra ilustracja tego, co działacze kontrkultury myśleli o polityce: droga do rewolucji społecznej miała wieść nie przez politykę, lecz przez zmiany w świadomości i działalność kulturową. Odmawiali uczestnictwa w grze politycznej, gdyż przyjęcie jej zasad oznaczałoby rezygnację z własnych przekonań. Albo kontestowali politykę przez parateatralne ingerencje, naruszające jej powagę, demaskujące hipokryzję czy represyjność systemu.

Symptomatyczna była tu wypowiedź Kena Keseya, który na demonstracji antywojennej w Berkeley w 1965 r. wykrzyknął: „Odwróćcie się plecami do tej wojny i pier... ją”. Podobnie Abbie Hoffman: wzywał do rewolucji, ale nie w imię realizacji politycznych planów, tylko „dla draki” (revolution for the hell of it!). I rewolucja wyszła, dla draki, na ulice, przybierając postać happeningu, którego sens realizuje się w samym działaniu. Rozdawanie żywności przez diggersów również nie było akcją interwencyjną o charakterze społecznym, ale realizacją zasady wolności i konsekwencją przekonania o niemoralności pieniędzy: nie bez powodu jednym z najgłośniejszych happeningów diggersów był „pogrzeb pieniądza”.


Pogrzeb czy reaktywacja?

To już drugi pogrzeb zorganizowany przez diggersów, o którym tu mowa. Symptomatyczne. Wkrótce pogrzebano i kontrkulturę. Jako ruch znikła niepostrzeżenie. Może dlatego, że wiele zjawisk, przeciwko którym występowała, przestało być problemem. A może dlatego, że w erze internetu i technologii cyfrowych wolność, także do budowania alternatywnych światów, nabrała innego znaczenia. Niewykluczone, że porażka utopijnych projektów kontrkultury lat 60. uodporniła późniejsze pokolenia na pokusy snucia kolejnych, rewolucyjnych wizji, zaszczepiając im sceptycyzm w miejsce idealizmu i pesymizm w miejsce entuzjazmu.

Tymczasem nowy ład świata, oparty na kulcie przedsiębiorczości i efektywności, wzywający do coraz większej konkurencyjności, choć tu i tam gnije, przedstawia sam siebie jako jedyną zdroworozsądkową opcję, drapując się w strój porządku naturalnego. Kontrkultura potrzebna od zaraz?


JERZY JARNIEWICZ (ur. 1958) jest poetą, krytykiem literackim, tłumaczem. Opublikował 9 książek krytycznoliterackich (ostatnio „Gościnność słowa. Szkice o przekładzie literackim”) oraz 11 zbiorów wierszy (w tym „Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną”). Przekładał m.in. Jamesa Joyce'a, Johna Banville'a, Philipa Rotha, Raymonda Carvera. Współredaguje serię wydawniczą „Twarze kontrkultury”. Członek redakcji „Literatury na Świecie”, wykładowca na Uniwersytecie Łódzkim.


Podczas tegorocznej edycji Festiwalu Conrada odbędzie się dyskusja poświęcona zjawisku kontrkultury z udziałem: JERZEGO JARNIEWICZA, KAMILA SIPOWICZA ORAZ PIOTRA SIEMIONA. Poprowadzi ją Wojciech Orliński.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2014