Strefa wojny

Syria stoi u progu wojny domowej. Zwolennicy prezydenta Baszara al-Assada coraz fanatyczniej oddają mu cześć. Przeciwnicy, rozczarowani daremnością pokojowych protestów, nie chcą dłużej wystawiać się na kule żołnierzy. "Czas zacząć się bronić" - mówią.

22.11.2011

Czyta się kilka minut

Szli strumieniami i zbitymi grupami. Zwolennicy prezydenta. Trzymali Jego portrety, flagi z Jego podobizną, z wyznaniem: "Kochamy Cię!". Pozdrawiały ich billboardy, pełne podobnych deklaracji. Szły pary pod rękę: one w koszulkach z obliczem Ukochanego, z flagami zawiązanymi jak peleryny na ramionach; oni w odświętnych ubraniach i wyglansowanych butach.

Szli dumnie po mieście. Niosła ich miłość do Niego, a wspierały kolumny aut, pełne kolejnych miłośników i flag. I znów te same okrzyki: "Kochamy Cię, o Baszarze!". A także: "Kochamy Cię, o Abu Hafezie!" (Baszar al-Assad urząd prezydenta odziedziczył 11 lat temu po ojcu Hafezie, który rządził przez blisko trzy dekady). I oklaski, do rytmu.

Wracali z placu Siedmiu Fontann, gdzie przez ostatnich kilka godzin dawali wyraz swej miłości do niego. Na murku, przy jednej z ulic odchodzących do placu, rozłożył się handlarz koszulek; syryjskie flagi zatknął na pobliskim drzewie. - Po ile? - pytam. - Koszulki z przywódcą po stówie, flagi tak samo - mówi. Sprzedał ich dziś zapewne niemało, bo na Siedem Fontann przyszły tysiące damasceńczyków. Musieli osłodzić Ukochanemu Prezydentowi gorzkie godziny.

Liga Arabska kontra Assad

Gorzkie, bowiem dzień wcześniej Liga Arabska - organizacja zrzeszająca 22 kraje arabskie - postanowiła zawiesić członkostwo Syrii, jeśli ta nie zaprzestanie przemocy wobec swych obywateli. Na wieść o tym zwolennicy prezydenta dostali szału: krzyczeli do kamer, że Syrii nikt nie ma prawa tknąć. Pomstowali na braci Arabów, Ligę nazywając Hebrajską (co wymawia się: "żamaa al-ibrije") zamiast Arabską ("żamaa al-arabije"). Co bardziej rozjuszeni nie poprzestali na tym: wdarli się na teren ambasad Kataru i Arabii Saudyjskiej - głównych krytyków Damaszku w świecie arabskim.

Ich gniew na niewiele się zdał. Trzy dni później Liga nie tylko zrealizowała swą obietnicę, zawieszając Syrię, ale postawiła kolejne ultimatum, grożąc nałożeniem na nią sankcji gospodarczych przez państwa Ligi. "Zdrajcy!" - krzyczeli w odpowiedzi zwolennicy reżimu.

Głośni i widoczni miłośnicy prezydenta, zwani "minhebbakżije", usiłują chyba wyprzeć ze świadomości fakt, że poza ich Damaszkiem jest jeszcze inna Syria. Kraj, którego mieszkańcy w ostatnich ośmiu miesiącach zostali tak gorzko doświadczeni, że w końcu przestali się bać - państwa, armii i samych siebie nawzajem. Zginęły ich dzieci, mężowie, rodzice. Ci, którzy mieli "szczęście", dostali do pochowania zwłoki - zmasakrowane torturami lub kulami. Po innych zaginął słuch. Liczba tych, którzy zginęli od marca, od początku rewolucji, zbliża się do kolejnej granicy: czterech tysięcy.

Wolna Armia Syryjska

Niekwestionowaną stolicą rewolucji jest Homs: półtoramilionowe przemysłowe miasto, położone na przecięciu głównych krajowych dróg. Od tygodni oblega je armia rządowa, od tygodni jego mieszkańcy, wspierani przez coraz liczniejszych dezerterów, stawiają jej opór. - Homs jest strefą wojenną - mówią ci, którzy byli tam w ostatnich dniach.

Dostępu do Homs strzegą kolejne punkty kontrolne. - Na drodze z Damaszku do Homs jest ich aż 63, to znaczy, że co trzy kilometry jesteś zatrzymany i sprawdzany - opowiada właściciel niewielkiego biznesu, którego prowadzenie usprawiedliwia podróże między dwoma miastami.

To przede wszystkim w Homs organizuje się dziś Wolna Armia Syryjska, złożona z dezerterów i - w mniejszym stopniu - ochotników. Opublikowany kilka dni temu przez katarską telewizję Al-Dżazira materiał sugeruje, że liczba jej bojowników może wynosić od tysiąca do 25 tysięcy. - Wolna Armia dysponuje w tej chwili 20-25 tysiącami ludzi - zapewnia mój rozmówca, nazwijmy go Mohammed, który ma z nią kontakty. Jest dziennikarzem, zaangażowanym w rewolucję od jej początku.

Mohammed uważa, że nie ma innej drogi: że przyszedł czas na zbrojny opór. - Przez tyle miesięcy demonstrowaliśmy pokojowo, reżim nas bezkarnie mordował, a świat patrzył i milczał, utwierdzając Assada w tym, co robił - słucham jego skargi. - Ale dość tego. Czas pokojowej rewolucji minął. Nie będziemy się dłużej bezbronnie wystawiać na kule.

Pułkownicy dezerterami

Mohammed jest przekonany, że w ciągu kilku tygodni w Syrii rozpęta się w pełni wojna domowa. O Wolnej Armii opowiada, że jest dobrze zorganizowana, słowem: gotowa do stawienia oporu półmilionowej armii rządowej, i że niebawem zaatakuje stolicę.

Niedługo po naszej rozmowie ma miejsce pierwsza akcja Wolnej Armii na terenie Damaszku: zaatakowana zostaje siedziba wywiadu lotnictwa w dzielnicy Harasta (wcześniej w dzielnicy tej dochodziło często do demonstracji). Potem Wolna Armia uderza w sercu stolicy: w minioną niedzielę główna siedziba rządzącej partii Baas - dzierżącej władzę już od blisko pół wieku - zostaje ostrzelana z granatników przeciwpancernych i staje w płomieniach.

Atak nastąpił o świcie, gdy budynek był niemal pusty. Wolna Armia wyraźnie nie chciała ofiar. Dała natomiast znać reżimowi, że jest blisko. - Bojownicy Wolnej Armii to głównie dezerterzy, którzy nie chcą zabijać współobywateli. Wierzymy, że wkrótce na jej stronę przejdą syryjscy generałowie. Już teraz z nią tajnie współpracują - jest przekonany mój rozmówca.

Jak informowała Al-Dżazira, ostatni wysocy rangą dezerterzy to pułkownicy Raszid Hammud Arafat i Ghassan Hlejhel. Obaj służyli w elitarnej Gwardii Republikańskiej, której zadaniem jest ochrona prezydenta, rządu i stolicy (na czele tej formacji stoi brat prezydenta Maher, uważany za jego prawą rękę). W rozmowie z Al-Dżazirą pułkownik Hammud twierdził, że zanim przystąpił do Wolnej Armii, współpracował z nią potajemnie. Takie wyznania mają zapewne dodać odwagi żołnierzom, którzy wahają się, czy dalej słuchać rozkazów.

Rozmowa

Przestrzeń reżimu się kurczy. Pod jego kontrolą pozostają nadal centrum Damaszku, centrum Aleppo, położona na południu Słejda, Tartus na wybrzeżu i okolice Latakii. Poza tym obszarem jest natomiast, jak twierdzi mój rozmówca, wiele "wyzwalających się stref". W Dumie, Berze, Zabadani, Haraście - dzielnicach okalających centrum stolicy - stoją wprawdzie czołgi i punkty kontrolne, ale kontrola władz jest bardziej niż iluzoryczna.

W samym Damaszku jest dziś inna atmosfera niż jeszcze przed kilkoma tygodniami - równie napięta, ale jej mieszkańcy zaczynają się przyznawać do rewolucji, mimo że na ulicach pełno jest agentów bezpieki. Takie wyznanie może słono kosztować. - Słyszał pan dziś jakieś wiadomości? - pytam sprzedawcę humusu, do którego przychodzę codziennie. - Słyszałem - odpowiada wymijająco. - Były jakieś pochody? - postanawiam się dowiedzieć, po czyjej jest stronie ("pochodami", wym. "masirat", określa się wystąpienia proreżimowe, zaś demonstracjami, wym. "muzahirat", te antyreżimowe). - Nie było. A ty chodzisz na pochody? - pyta znacząco. - Nie - odpowiadam. - A na demonstracje? - drąży, pakując pół kilo pasty z ciecierzycy. Uśmiecham się porozumiewawczo. - A ty demonstrujesz? - odwracam pytanie. Kiwa głową. - Gdzie? U nas w dzielnicy? - Nie, w Midan, tam nikt mnie nie zna.

Do sklepu wchodzą dwie osoby, oboje milkniemy. - Niech Bóg da ci zdrowie - żegnam go i zabieram zakupy. Jeszcze niedawno taka rozmowa byłaby nie do pomyślenia.

Ku rozstrzygnięciu

Syryjczycy nie tylko nastawiają się na wojnę domową. Zaczęli też dopuszczać możliwość zewnętrznej interwencji, która miałaby pomóc w walce z reżimem. - Nie ma mowy o NATO ani o żadnym kraju zachodnim. Ale pomoc Turcji, Jordanii albo innego państwa arabskiego możemy zaakceptować. Sami nie pokonamy armii Assada - słyszę z wielu ust.

Interwencję zbrojną dopuszcza też Syryjska Rada Narodowa, uznawana za główną siłę opozycyjną. Przedstawiciele Rady, powołanej w sierpniu w Turcji, są coraz częściej zapraszani do arabskich, a ostatnio też europejskich stolic - zapewne w przekonaniu, że jeśli reżim upadnie, może ona tworzyć rząd tymczasowy. Ale, być może, nie będzie to wcale takie proste: stojący na czele Rady Burhan Ghaliun od lat przebywa na emigracji w Paryżu, gdzie jest dyrektorem Centrum Studiów nad Współczesnym Orientem i profesorem socjologii na Sorbonie. Reżim krytykował zawsze z pozycji intelektualisty. Rewolucyjni aktywiści odnoszą się do niego z sympatią, ale też z rezerwą: obawiają się, że jest zbyt daleki od syryjskich realiów.

Upadek reżimu, nowy rząd... Nie przedwcześnie na takie rozważania? Dziennikarz, z którym rozmawiałam o Wolnej Armii, przyznaje, że jeszcze niedawno zastanawiał się, czy Assad upadnie. Dziś nie ma wątpliwości. Sądzi, że otwarta jest tylko kwestia: jak szybko upadnie i w jaki sposób?

Co ciekawe, zwolennicy reżimu też są przekonani, że rewolucja wkrótce się skończy. Od swych oponentów różnią się "tylko" co do finału: wierzą, że Assad pozostanie prezydentem.

Najbliższe tygodnie rozstrzygną, kto ma rację.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2011