Salvador znaczy zbawiciel

Trzydzieści lat temu zamach stanu gen. Augusto Pinocheta obalił socjalistyczny rząd Salvadora Allende. Wbrew nadziejom generała, nie był to ani koniec lewicy chilijskiej, ani tym bardziej latynoamerykańskiej.

14.09.2003

Czyta się kilka minut

Allende ubiegał się o urząd prezydencki czterokrotnie. Wiara w zwycięstwo tak silnie przeplatała się z narastającym poczuciem klęski, że ponoć żartował, iż epitafium na jego grobie winno głosić: “Tu spoczywa Salvador Allende, przyszły prezydent Chile". 4 września 1970 r. w końcu wygrał wybory, ale trzy lata później przyszło mu za to zapłacić życiem. W wypaczonej przez historię wersji tej anegdoty, śmierć Allende i prezydentura splotły się w jeden z największych mitów latynoamerykańskiej lewicy, która z polityki czyniła zawsze bardziej religię niż racjonalną, urzędniczą profesję, a historię zmieniła w galerię męczenników i “zbawicieli". Dziś z wolna porzuca ona mitologię wyzwolenia na rzecz politycznego pragmatyzmu. Coraz częściej obojętne jej są maniakalnie powtarzane ostrzeżenia Fidela Castro, że “imperialiści chcą zabić nadzieje narodów Ameryki Łacińskiej i zniszczyć nasze dzieło skrytobójczym ciosem w plecy".

Kolacja spiskowców

We wrześniu 1969 r. chilijska koalicja lewicowa Unidad Popular ogłosiła manifest zapowiadający nacjonalizację przemysłu i zaprowadzenie gospodarki socjalistycznej po zwycięstwie w wyborach prezydenckich. Manifest wzbudził nadzieje mas, ale też niepokój armii i Białego Domu.

Kiedy krótko później Allende po raz kolejny został kandydatem lewicy, jego los był przesądzony. Roque Pavlovic, postać z powieści chilijskiego pisarza Antonio Skármety “La chica del trombón", wyznaje mu, że chce jego porażki w wyborach: “z całej duszy i z dwóch przyczyn - dlatego, że jestem konserwatystą i dlatego, że życzę Panu długiego życia. Jeśli chce Pan nacjonalizować miedź, jest Pan trupem". To fikcja, którą za Vargasem Llosą nazwać można “prawdą kłamstw": plany zamordowania prezydenta zrodziły się rzeczywiście jeszcze przed wyborami.

W końcu 1969 r. na kolację zorganizowaną w Waszyngtonie przez kilku chilijskich dyplomatów i generałów zaproszono wojskowych z Pentagonu. Amerykanie byli ciekawi, co zrobi armia, jeśli Allende zwycięży w wyborach. Odpowiedź brzmiała: “Zajmiemy Palacio de la Moneda (pałac prezydencki) w pół godziny, choćbyśmy go mieli spalić". Obecny na kolacji gen. Ernesto Baeza miał później dowodzić atakiem na Monedę, a inny biesiadnik, gen. Augusto Pinochet został szefem junty wojskowej, która rządziła Chile szesnaście lat. Szturm na pałac trwał jednak nie pół godziny, lecz trzy lata.

Jak obalić prezydenta?

Chilijski pisarz Benjamín Subercaseaux mówił w latach 30., że “Chilijczycy skażeni są depresją; obcy im jest triumf i radość; żyją zaprzątnięci przyszłością lub przeszłością, niewielką uwagę zwracając na teraźniejszość". Albo Suberscaseux się mylił, albo charakter narodowy Chilijczyków zmienił się od jego czasów: wybór Allende przyniósł wybuch radości i latynoską fiestę.

W pierwszym roku jego urzędowania znacjonalizowano kilkadziesiąt przedsiębiorstw, połowę banków, a w ramach reformy rolnej 2,5 miliona hektarów. Wywłaszczono bez odszkodowań złoża miedzi, największego naturalnego bogactwa kraju, eksploatowane dotąd przez firmy amerykańskie. Udało się ograniczyć inflację i bezrobocie, a zarobki wzrosły o 40 proc. Klasa średnia, odczuwająca doraźne korzyści polityki Allende - znów wbrew diagnozom Subercaseaux - nie myślała o jej przyszłych konsekwencjach i zapomniała na chwilę o dawnych obawach. Wojsko było rozczarowane - spalić la Monedę można było w sytuacji izolacji rządu, ale jego popularność wiązała konspiratorom ręce. Zaczęła ona spadać dopiero, gdy amerykańska blokada ekonomiczna wywołała braki na rynku.

W końcu 1971 r. Allende udzielił niemal miesięcznej gościny Fidelowi Castro witanemu w Santiago jak “posłaniec boży". Ale w tle okrzyków setek tysięcy entuzjastów socjalizmu słychać już było pobrzękiwanie garnków obywateli niezadowolonych z ograniczeń na rynku. Allende czuł, co się szykuje: mówił, że “kto sądzi, iż przewrót wojskowy w Chile może polegać na zwykłej zmianie warty w la Moneda, jest w błędzie - bunt wojska oznaczać będzie krwawą łaźnię".

W wyborach w marcu 1973 r. Unidad Popular uzyskała aż 44 proc. głosów. Współtworzący ją komunistyczny Ruch Lewicy Rewolucyjnej triumfował, a opozycję ogarnęła desperacja. Polaryzacja społeczeństwa sięgnęła szczytu, a wojsko utwierdziło się w przekonaniu, że jedynym sposobem odsunięcia Allende od władzy jest zamach stanu.

Lekarstwo na komunizm

11 września 1973 r. armia przeprowadziła powzięty trzy lata wcześniej plan: zgodnie z przeczuciami prezydenta, przewrót nie polegał na wewnętrznych przetasowaniach, lecz był operacją wojenną.

W przemówieniu wygłoszonym na kilka godzin przed śmiercią Allende mówił: “Sytuacja jest krytyczna, ale choć nie mam powołania męczennika, nie cofnę się ani o krok. Opuszczę pałac prezydencki, kiedy wygaśnie mandat, jaki powierzył mi naród. Będą mnie musieli zastrzelić, by stało się inaczej". Bronił się sześć godzin - z karabinem, który dwa lata wcześniej podarował mu Castro. Po szturmie wojska i bombardowaniach samolotowych, pałac został zdobyty przez innego z uczestników wspomnianej kolacji, generała Javiera Palacios. Allende zginął w wymianie ognia z jego oddziałem. Oficerowie oddali strzały w martwe już ciało i zmasakrowali twarz prezydenta kolbą karabinu.

Rządy pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta-marksisty upadły, ale armia na tym nie poprzestała. Pod hasłem ochrony kraju przed komunizmem objęła władzę, a tortury, morderstwa, zaginięcia, porwania i sądowa farsa stały się główną metodą walki z opozycją. Po pięciu latach represji, “w imię narodowego pojednania", ogłoszono amnestię. Wybaczono tym, których nie udało się zabić? Nie - chodziło o autoamnestię kasującą winy oprawców. Zapewniła im wieloletnią bezkarność i dopiero w 1994 r. doszło do precedensowego wyroku na szesnastu wojskowych za porwanie i zamordowanie trzech aktywistów komunistycznych dziewięć lat wcześniej. Ale wówczas dyktatura była już historią.

Powrót demokracji

Jaime Gazmurri z chilijskiej Partii Komunistycznej mówił w połowie lat 70. Gabrielowi Garcii Marquezowi, że “junta nie upadnie sama, trzeba ją obalić. Ale wiemy z doświadczenia, że reżim nie cofnie się przed niczym, by do tego nie dopuścić". A jednak dyktatura nie została obalona przez rewoltę czy zamach stanu, lecz oddała władzę w sposób demokratyczny; nawet jeśli nie całkiem dobrowolnie.

Konstytucja uchwalona w 1980 r. zapowiadała referendum, które miało zdecydować o losach junty. Głosowanie odbyło się osiem lat później. Zwycięstwo Pinocheta oznaczałoby przedłużenie jego kadencji do roku 1997. Według opublikowanych w sierpniu br. przez chilijski dziennik “La Tercera" rewelacji byłego członka junty gen. Fernando Matthei, Pinochet przygotowywał kolejny zamach wojskowy na wypadek porażki, lecz ani armia, ani Carabineros nie udzieliły mu poparcia. Informacje te potwierdza ówczesny ambasador USA w Chile, Harry Barnes. Dyktator uzyskał ostatecznie 43 proc. głosów - dużo, ale zbyt mało, by utrzymać się u władzy.

W grudniu 1989 r. odbyły się wolne wybory. Wygrał Patricio Aylwin, jedyny kandydat frontu trzynastu partii opozycyjnych. Wkrótce powołał Narodową Komisję Prawdy i Pojednania, by sporządziła wykaz zbrodni reżimu. Dzięki jej wysiłkowi i późniejszym ustaleniom Narodowego Związku ds. Odszkodowań i Pojednania wiadomo dziś, że w czasie dyktatury zamordowano blisko dwa tysiące osób, ponad tysiąc zaginęło, zaś około miliona wyemigrowało. Armia nie wykazała żadnych oznak skruchy. Nie negowała ustaleń komisji, ale nie uważała, by dopuściła się czynów karygodnych - ratowała przecież ojczyznę przed widmem komunizmu.

Dopiero przed dwoma miesiącami ośmiu członków junty zadeklarowało, że dyktatura gwałciła prawa człowieka i winnych należy ukarać. Po raz pierwszy armia wyznaje swe winy, ale niewiele czyni, by wskazać sprawców zbrodni. Wyroki skazujące są rzadkością i trudno mówić o rzetelnym rozliczeniu z przeszłością.

Sam Pinochet zagwarantował sobie nietykalność jeszcze przed swym upadkiem - do 1998 r. pozostał głównodowodzącym sił zbrojnych, by poźniej objąć funkcję dożywotniego senatora. Na wniosek hiszpańskiego sędziego Baltasara Garzona został wprawdzie zatrzymany w 1998 r. w Londynie, ale komisja lekarska orzekła demencję, uniemożliwiającą postawienie go przed sądem. W lipcu 2001 r. chilijski senat zawiesił go w funkcjach, bo “nie można cierpieć na demencję w jednej sytuacji, a w innej nie". Kiedy rok później Sąd Najwyższy orzekł ostatecznie, że Pinochet nie może być sądzony za popełnione zbrodnie, były dyktator zrzekł się senatorskiego fotela - immunitet nie był mu już potrzebny. Wprawdzie do dziś podnoszą się żądania osądzenia generała, ale nie wydaje się, by mogły przynieść skutek - Sąd Apelacyjny odrzucił w ostatnich dniach sierpnia wniosek o ponowne przeprowadzenie badań medycznych.

Augusto Pinochet poniósł polityczną i moralną porażkę, której symbolem było zwycięstwo socjalisty Ricardo Lagosa z reprezentantem prawicy Joaquinem Lavinem w wyborach prezydenckich w styczniu 2000 r. Prawica otrzymała jeszcze więcej głosów niż Pinochet dwanaście lat wcześniej, ale tuż po wyborach chilijski pisarz Carlos Franz mówił, że “dobrze się stało, że [prawica] stanęła na progu pałacu prezydenckiego, który poprzednim razem zdobyła wojskowym szturmem, bo przekonała się, że urna wyborcza jest lepszym narzędziem politycznym niż karabin. Trup Pinocheta został pogrzebany przez jego własnych spadkobierców".

Spadkobiercy

Według Raula Elguety, chilijskiego konsula w Meksyku, “społeczne i antyimperialistyczne idee Allende są dziś bardziej żywotne niż kiedykolwiek". Rzeczywiście: w całej Ameryce Południowej wciąż nie brak liderów szermujących antyimperialistycznymi hasłami. Ale niepozbawione sensu w czasach, gdy USA bezwzględnie dominowały nad regionem, dziś są one jedynie reliktami, co zresztą niekoniecznie ujmuje im popularności. Nadal też znajdują posłuch bezwartościowe, populistyczne obietnice, których realizacja przynosi tylko kolejne dramaty. Kubański skansen zimnej wojny to oddzielna historia, ale Castro ma współczesnych naśladowców.

Boliwijski lider Evo Morales, deputowany do parlamentu z ramienia Ruchu na Rzecz Socjalizmu, dążącego do odtworzenia modelu kubańskiego drogą parlamentarną, nieznacznie tylko przegrał ubiegłoroczne wybory prezydenckie. Chce unieważnienia reform rynkowych, bo neoliberalizm to “najgorszy wróg ludzkości, synonim biedy i głodu oraz projekt neokolonizacji, który będzie ekonomicznym ludobójstwem". Biedota Boliwii nie przeczuwa, że realizacja postulatów Moralesa byłoby ekonomicznym samobójstwem.

Wenezuelska “República Bolivariana" Hugo Cháveza, która miała dostarczyć nowych wzorów dla całego kontynentu, narodziła się już jako groteskowy anachronizm. Podczas gdy Chávez grzmi przeciw gnębiącym kraj imperialistom i oligarchom, gospodarka kraju pogrąża się w kryzysie, a nie wiedzieć czemu wspierająca go biedota - w coraz większej nędzy.

Enrique Semo, meksykański ekonomista, autor wydanej właśnie książki o współczesnej lewicy meksykańskiej powiada, że kapitalizm “zostawia za sobą trupy i ruiny". Z kolei prof. Adolfo Sánchez Vázquez z Universidad Nacional Autónoma de México zapewnia: “konieczną alternatywą dla kapitalizmu, który prowadzi ludzkość do zagłady, jest dziś marksizm". Równie radykalny jest lider meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Demokratycznej Cuauhtémoc Cárdenas, muzealny okaz caudillo z wczesnego okresu rewolucji, dla którego właściwym miejscem byłby raczej podręcznik historii niż fotel prezydencki, o który ubiegał się już trzykrotnie.

Ale lewica ma dziś także nowoczesnych liderów, którym nie chodzi o marksizm, zimną wojnę i rozprawę z oligarchią, lecz pragmatyczne alternatywy dla neoliberalizmu, który zdominował lata 90., ale nie przyniósł oczekiwanego dobrobytu, ani nie zahamował wzrastających nierówności społecznych. Gary Prado, jeden z przywódców boliwijskiego Ruchu Lewicy Rewolucyjnej, mówił mi przed dwoma laty: “Spory ideologiczne należą już do przeszłości; dziś chodzi o praktyczne kroki wobec ubóstwa". Takie ambicje deklarują też prezydenci Brazylii i Ekwadoru, Inácio Lula da Silva i Lucio Gutiérrez. Nie interesuje ich ideologia, lecz efektywna polityka socjalna wobec tych, którzy nie potrafią sprostać wymogom wolnego rynku i często raczej cierpią głód niż cieszą się dobrodziejstwami nieskrępowanego kapitalizmu. Podobne są troski Andresa Manuela López Obradora, burmistrza stolicy Meksyku. Jest on najpopularniejszym politykiem kraju - jedynym, o którym ludzie mówią ze szczerą wdzięcznością i z wolna przygotowuje się do wyborów prezydenckich za niespełna trzy lata.

Lewica powróciła też do władzy w Chile. Prezydent Lagos wiele mówi o sprawiedliwości społecznej, ale nie w kontekście walki klas i marksistowskich dogmatów, lecz rażących nierówności, jakie przyniósł wolny rynek - wolny od regulacji socjalnych. Konieczna jest według niego socjalna ochrona przed drapieżnym kapitalizmem, a obowiązkiem państwa jest pogodzić poważną politykę gospodarczą z odpowiedzialną polityką społeczną.

Kryzys radykalnego neoliberalizmu jest tak oczywisty, że nawet Carlos Slim, meksykański przedsiębiorca i jeden z najbogatszych ludzi kontynentu, powiada, że “dekalog neoliberalny nie spełnia swej roli i wymaga szeregu korekt". Poważna latynoamerykańska lewica nie pretenduje dziś do niczego więcej.

Co grozi Ameryce Łacińskiej

Rozczarowanie reformami rynkowymi wróży gruntowną transformację społeczno-polityczną, ale jej charakter jest często postrzegany opacznie. “The Economist", “Newsweek" i “Financial Times" pisały o zwrocie państw latynoamerykańskich ku lewicy, powołując przykład Brazylii, Ekwadoru i Wenezueli. Henry Hyde, przewodniczący Komisji Stosunków Międzynarodowych amerykańskiej Izby Reprezentantów, ostrzegał wręcz, że Lula jest “prokubańskim radykałem, pozującym na polityka umiarkowanego", a Brazylia ciąży ku sferze wpływów “osi zła" tworzonej przez reżim Castro i boliwaryzm Hugo Chaveza.

Enrique Krauze, historyk i jeden z najbardziej szanowanych intelektualistów Meksyku, zapytany o reakcję na podobne diagnozy, odpowiada: “Stany Zjednoczone nie rozumieją odmienności kulturowych państw latynoamerykańskich i cechującego je nacjonalizmu, a Hyde widzi problem z anachronicznej perspektywy i sądzi, że wciąż trwa »zimna wojna«".

Ostrzeżenia przed wzrastającą popularnością lewicy nie zawsze są bezzasadne, ale często płyną z pochopnej diagnozy zagrożeń, których lewicowa retoryka jest raczej wyrazem niż przyczyną. Dowodem głębokiej konfuzji jest także utożsamianie Castro i Chaveza z Lulą i Gutierrezem.

Rzeczywistym niebezpieczeństwem jest fakt, że - jak mówi Lula - “kryzys, będący efektem katastrofalnych eksperymentów ekonomicznych, przekształca się w zagrożenie dla demokracji". W rzeczywistości aż 50 proc. ludności kontynentu byłoby skłonne zaakceptować rządy autorytarne w zamian za wyraźną poprawę poziomu życia. Demokracja nie jest wprawdzie gwarantem zamożności, ale w Ameryce Łacińskiej bieda jest zasadniczą przyczyną zniechęcenia do niej. Zdaniem Carlosa Fuentesa “próbą dla młodej demokracji latynoamerykańskiej będzie jej zdolność do powiązania idei wolności politycznej i dobrobytu". Skojarzenie demokracji z ubóstwem jest dziś jednym z głównych źródeł zagrożeń dla kontynentu.

Niepokoić powinno zatem nie tyle objęcie władzy przez lewicowych pragmatyków, co ewentualna porażka ich programu. Dla wielu byłaby sygnałem ostatecznego niepowodzenia reform, przynosząc wzrost poparcia dla rządów gospodarczo nieodpowiedzialnych, mogących przywieść wiele krajów do katastrofy, na krawędzi której stanęła Wenezuela. W Ameryce Łacińskiej nie brak przykładów, że populistyczna demagogia może zmienić frustracje desperatów w gniew mas zdolny obalać rządy. A potencjał desperacji jest tu kolosalny: połowa mieszkańców kontynentu żyje w ubóstwie i od nich głównie zależy, czy Ameryka pójdzie drogą Lagosa, Luli i Gutierreza czy Chaveza i Moralesa.

Przeświadczenie o zagrożeniu ze strony ruchów lewicowych jest błędne także z przyczyn historycznych. Niebezpieczeństwo tkwi nade wszystko w żywotności przekonania, że bieda Ameryki Łacińskiej płynie z konspiracji obcych mocarstw i bezwzględnych kapitalistycznych monopoli. Popularność lewicowych demagogów jest tylko tego przekonania wyrazem.

Ruchy i rewolucje lewicowe Ameryki Łacińskiej nie miały nigdy charakteru wyłącznie politycznego czy klasowego. Brały się raczej z impulsu wyzwoleńczego i narodowo-plemiennego. Augusto Sandino i Daniel Ortega, Emiliano Zapata, Farabundo Martí, Che Guevara i Fidel Castro, czy wreszcie Salvador Allende nie mieli temperamentu urzędników, lecz wyzwolicieli. Źródłem popularności lewicy była desperacja ciemiężonych narodów, którym przez stulecia odmawiano prawa do samostanowienia. Polityczny wymiar stronnictw lewicowych zawsze dopełniany jest tu przez aspekt nacjonalistyczny czy etniczny.

Odległą inspiracją dla ruchów wyzwoleńczych był gwałt konkwisty, jego nowoczesne wariacje, socjalna segregacja autochtonów oraz wielka frustracja zaprzepaszczonej dziewiętnastowiecznej niepodległości, która zamiast wolności przyniosła lokalne dyktatury i rygorystyczną zależność polityczną i gospodarczą od Stanów Zjednoczonych. Latynoamerykańska lewica zawsze postrzegała historię kontynentu tak, jak przedstawił ją Eduardo Galeano w słynnej, choć demagogicznej książce “Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej": jako 500 lat kolonialnego wyzysku, a później marionetkowych rządów będących delegaturami USA.

Według prof. Michaela Shiftera z Georgetown University, “Waszyngton musi przyjąć nową politykę gospodarczą i społeczną oraz wykazać się elastycznością, która liderom politycznym działającym w wyjątkowo trudnych okolicznościach da swobodę działania. Postawa administracji George’a W. Busha wobec rządu da Silvy w Brazylii będzie głównym sprawdzianem w tym zakresie". Przyszłość kontynentu zależy od jego wiary we własną suwerenność i korzyści płynące z międzynarodowych traktatów, których beneficjentami nie okażą się być po raz kolejny obce mocarstwa. Jeśli nie zrozumieją tego politycy przerażeni wzrostem popularności lewicy, ich ostrzeżenia o formującej się w Ameryce Łacińskiej “osi zła" będą samospełniającym się proroctwem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2003