Rzeczpospolita Szkolna

fot. T. Gotfryd / visavis.pl

Szkoła przetrwania

Rozmowa "Niemi świadkowie, cudze tragedie" z Anną Lipowską-Teutsch i Witoldem Bobińskim ("TP" nr 45/06) poruszyła mnie swoim oderwaniem od rzeczywistości. Jestem studentem prawa, który należy do pierwszego rocznika objętego reformą edukacji. Ponieważ mieszkałem na blokowisku, rejonowym gimnazjum był typowy moloch z jedenastoma klasami pierwszymi. Problemy, o jakich dziś mówi się z oburzeniem, dotyczyły mnie pięć lat temu. Na porządku dziennym było bicie, kradzieże, zastraszanie, brak szacunku, pyskówki, picie, palenie, narkotyki i podobne do gdańskiego gwałty. Gimnazjaliści byli zwierzątkami zostawionymi samym sobie, a nie ludźmi. Ludźmi dopiero mieliśmy się stać, i to, jak się okazało, nie wszyscy.

Gdy czytam słowa Witolda Bobińskiego: "Nauczyciel od początku swej pracy musi dostrzegać w uczniu człowieka, więcej mu dawać niż wymagać i trochę się dla niego poświęcać", ogarnia mnie pusty śmiech. Obawiam się, że nauczyciel z takim podejściem nie przeżyłby w moim gimnazjum roku. Nie wierzę też, że gimnazjalista oczekuje godnych warunków i potrafi się za nie odwdzięczyć. W gimnazjum osiedlowym od zawsze toczy się wojna i dopóki nauczyciele nie zdadzą sobie z tego sprawy, dopóty będziemy czytać o "poczuciu własnej wartości", "dialogu" i "wychowaniu". Nauczyciela gnębi się aż do momentu rezygnacji (płaczący nauczyciel to widok żenujący i komiczny, ale też oznaka zwycięstwa). Potem zaczyna wychodzić z klasy, całą godzinę patrzy przez okno, nie egzekwuje, nie sprawdza, nie pyta. Robi się zblazowany i jałowy.

Nauczyciel o życiu nie wie nic, wierzy, że dyskoteka szkolna to będą miłe tańce. Dla uczniów to okazja, by wypić przed i po, a potem "intymnie obcować" z koleżankami. Wyjście do kina ma być szansą na przystępne przekazanie wiedzy, my piliśmy wino na sali, graliśmy na telefonach w "węża", wklejaliśmy gumy we włosy, obmacywaliśmy koleżanki. Gdyby ktokolwiek zaczął słuchać młodych, przejrzał strony internetowe, fora klasowe, strony z darmowymi plikami, posłuchał muzyki, której słuchaliśmy, od razu skończyłby mówić o "dostrzeganiu w uczniu człowieka". Nie pamiętam żadnego człowieka pośród moich kolegów w gimnazjum. Nie szukaliśmy nauki, wychowania ani wartości, walczyliśmy o miejsce w nowo utworzonym stadzie i nie przejmowaliśmy się nauczycielami.

Nie widzę rozwiązań tego stanu, nie mam żadnej propozycji, poza jedną - trzeba ratować perełki i skupić się na jednostkach, bo w 30-osobowej klasie nauczyciele są bezradni. Uczyło mnie około piętnastu nauczycieli: trzech płakało, siedmiu było obojętnych i poruszali się w meta-płaszczyźnie, na której nas już nie było, żyli w swoim świecie i byli typowymi, czekającymi kosza na głowę Alcybiadesami. Reszty nawet nie pamiętam: bezbarwni, nudni, słabi, bez pomysłu i polotu ("przygotujcie plakat, referat"). Był jeszcze historyk, który wziął kiedyś jednego ze szkolnych watażków do szatni i sprał go po mordzie - był jedynym nauczycielem, któremu nikt nie podskoczył. Wyleciał po dwóch latach za przychodzenie po pijanemu na zajęcia.

Gimnazjalistów jest więcej i wbrew pozorom są silniejsi. Obawiam się, że można ich okiełznać tylko strachem: przed przeniesieniem do innej szkoły (tam nie mieliby życia), sprawą w sądzie, ustanowieniem kuratora, policją, rodzicami.

JAKUB KALIŃSKI (Poznań)

Z powołania...

Żyjemy w wolnym kraju. Wolność człowieka jest wartością najwyższą, nie może więc być zgody na trzymanie za twarz.

Jestem emerytowanym nauczycielem. Przez trzydzieści parę lat nie miałem prawie żadnych problemów wychowawczych, bo uczyłem muzyki, a, jak pisał Jerzy Waldorff: młodzież szkół muzycznych nie sprawia na ogół kłopotów wychowawcom, bo ma coś pięknego i wspaniałego, czemu warto poświęcić życie - muzykę. A co ma młodzież w gimnazjum? Jakie możliwości odkrycia czegoś wspaniałego, znalezienia celu w życiu? Jakim autorytetem jest dla niej zastraszony czy bezradny nauczyciel?

Pamiętam kilku swoich starych i młodszych belfrów. Różnili się tym, że starsi potrafili uczyć. II Rzeczpospolita wydała wspaniałe pokolenie, do czego w dużej mierze przyczyniła się szkoła. Tylko: ile wtedy nauczyciel zarabiał? W PRL-u płacono nauczycielom grosze, a do szkolnictwa często garnęli się ludzie, którzy nie mieli szans dostać się na inne studia. Kilkadziesiąt lat selekcji negatywnej. Dalej: młody człowiek, naszpikowany teorią, zaczyna pracę w szkole i dopiero tutaj uczy się nauczania. Kto sobie z takim wyzwaniem nie radzi, szuka pracy łatwiejszej i lepiej płatnej. Zostają nauczyciele z powołania, którzy godzą się ciężko pracować za byle jakie pieniądze (bo najważniejsze jest dobro ucznia), i ci, którzy nigdzie indziej nie znajdą pracy. Do czego w takich warunkach ma prowadzić zabranianie, dyscyplinowanie i karanie ucznia, nauczyciela czy dyrektora szkoły? Czy jeśli zawini "nadzorca pedagogiczny", zaczniemy karać wizytatorów i kuratorów? A gdyby tak pieniądze, jakie trzeba będzie znaleźć na budowę poprawczaków i etaty dla "nadzorców pedagogicznych", przeznaczyć na pensje dla nauczycieli? Podwyżka nauczycielskich pensji to właśnie jest zadanie dla urzędników, a nie zamienianie szkoły w koszary. Aż dziw, że jeszcze nie zgłoszono pomysłu budowy przy każdej szkole aresztu.

Pomysł traktowania pracy społecznej jako kary jest wypaczeniem jej idei. Powinniśmy uczyć, że dobrze wykonana praca to piękne przeżycie, a nie szykanować uczniów zmuszaniem do mycia ubikacji. Schludny strój? A gdzie gwarancja, że tak ubrany człowiek zachowuje się godnie? Jeśli z kolei chcemy karać pary tulące się do siebie na przerwach, może trzeba jeszcze ścigać zakochanych w parkach i na ulicach? Nakazy i zakazy nie pomogą, jeśli dyrektorowi szkoły zabraknie odpowiednich ludzi - nauczycieli, którzy tę rozwydrzoną młodzież kochają i... szanują! Ale też potrafią ją "ustawić".

Przypomnę jeszcze drobiazg z bajki Kornela Makuszyńskiego o Jacku i Placku. Występował w niej ktoś, kto potrafił urwisów rozróżnić, a nawet w ułamku sekundy policzyć im włosy na głowie. Był to ich nauczyciel.

KRZYSZTOF MALICKI (Częstochowa)

Zadanie dla wszystkich

Poruszyło mnie nagłe obnażenie "prawdy" o polskiej szkole i poraziły setki wywiadów z setkami specjalistów. Szkoda, że nikt nie zwraca się do samych nauczycieli w tej sprawie, bo zdaje się, że żyjemy w czasach, w których wychowaniem dzieci i młodzieży obarczono wyłącznie szkołę.

Jestem nauczycielem i dziwi mnie pomysł wprowadzenia do regulaminu szkolnego rzekomo nowych zasad. Stosowanie zakazów i kar jako środka wychowawczego nie jest niczym nowym. W niejednym statucie szkolnym są zapisy zabraniające używania telefonów komórkowych na lekcjach, przychodzenia w nieodpowiednim stroju czy noszenia wyeksponowanych ozdób. Podstawową karą za łamanie zasad jest wpisanie uwagi i obniżenie oceny z zachowania. Dlaczego takie kary nie skutkują albo wywołują agresję ze strony młodzieży? Odpowiedź jest prostsza, niż się wydaje: wzorce zachowań dziecko otrzymuje w domu. Chyba nikt nie będzie twierdził, że nastolatek bez zgody rodziców wyposażył się w telefon komórkowy, zrobił sobie tatuaż czy pofarbował włosy. I nikt nie zaprzeczy, że rodzice często nie angażują się w przekazanie dziecku zasad dotyczących wyglądu, z którymi nota bene są zapoznawani na zebraniach przez wychowawców. Tak więc to dom i rodzice wychowują przede wszystkim i jeśli nie ma współpracy rodziców ze szkołą na tym polu - nie zadziałają żadne metody. A tej współpracy coraz mniej - śladowa frekwencja rodziców na zebraniach organizowanych w szkołach świadczy o nikłym zainteresowaniu dzieckiem, jego ocenami, sukcesami, kłopotami, atmosferą panującą w klasie i wszystkimi sprawami, o których warto rozmawiać z wychowawcą.

Nauczycieli i dyrektorów nie wspierają rodzice, w większości przyjmujący postawę roszczeniową wobec szkoły jako instytucji świadczącej usługi, ale też kuratoria oświaty. Wbrew nazwie patronują one przede wszystkim kontroli i nadzorowi, a ich działalność skupia się na pieczołowitym sprawdzaniu jakości pracy szkół drogą wizytacji kontrolujących kompletność wymaganej od dyrektorów dokumentacji, której sporządzaniem zajmują się w szkole (przynajmniej publicznej) dosłownie wszyscy. Wydaje się, że taki system już wcześniej mieliśmy i doczekaliśmy się właśnie jego efektów - każdy się kogoś boi. Poważnej dyskusji domaga się więc rola kuratoriów oświaty w wypełnianiu przez szkoły wychowawczego powołania.

Zgadzam się z twierdzeniem Krystyny Starczewskiej, autorki tekstu "Rzeczpospolita szkolna" ("TP" nr 46/06), że klimat agresji jest wszechobecny w mediach. Czy rzeczywiście jednak, jak pisze autorka: "Nie zmienimy świata dorosłych"? Kto więc odpowiada za wulgarne, agresywne treści rozpowszechniane w mediach? Czy wolność słowa, na którą tak lubimy się powoływać, należy rozpatrywać wedle upodobań i indywidualnych potrzeb? I wreszcie - gdzie są rodzice: ostrzegający, zabraniający i krytycznie komentujący te treści w obecności dzieci? Za zachowanie uczniów odpowiedzialni są dorośli, nie może więc być tak, że tylko dzieci ponoszą konsekwencje swego zachowania. Poniesiemy je wszyscy, niezależnie od tego, czy pomysły ministra oświaty wejdą w życie, czy nie. Nie można zadaniem wychowania młodego człowieka obarczać wyłącznie szkoły, wyłącznie rodziców czy mediów. Na pytanie "co robić, a czego nie robić w trosce o nasze dzieci" musi odpowiedzieć każdy, komu zależy na rozwiązaniu problemu w sposób głęboko przemyślany, a nie rewolucyjny. Stawiam to pytanie jako rodzic przede wszystkim i jako nauczyciel.

KATARZYNA WRÓBLEWSKA

Władca much

W rozmowie "Niemi świadkowie, cudze tragedie" Anna Mateja pyta rozmówców: "Dlaczego większość nauczycieli stara się nie zauważać, że uczniowie wybierają sobie ofiary? Dlaczego nauczycielka z gdańskiego gimnazjum nie zdołała dowiedzieć się od uczniów, co się wydarzyło?". Oto moja odpowiedź.

Wchodzę do klasy, w której zgromadziło się, nie z własnej woli, kilkudziesięciu młodych ludzi. By nad nimi zapanować, trzeba się zorientować, kto w grupie dominuje (np. Alfa), i zezwolić mu na zaprowadzenie porządku. Wraz z przybocznymi, Betą i Gammą, Alfa zrobi to chętnie, ale nie za darmo. Odtąd musi być "równiejszy": musi mieć zapewniony stopień promujący, bez konieczności uczenia się, i prawo do sprawowania w klasie rządów feudalnych. Tak więc, Ania z Gdańska mogła żyć. Poniewierana, poniżana, gwałcona przez swojego Alfę, w otoczeniu aktywistów Partii Świętego Spokoju im. Felicjana Dulskiego. Wybrała inaczej. Opisane zjawisko nazywa się "falą". Uczyłem w gimnazjum i nie skorzystałem z tej metody. Zdziwienia nie krył Alfa ani dyrekcja. Po pierwszym semestrze odszedłem z tej szkoły w poczuciu klęski i z nadszarpniętym zdrowiem. Nie zdołałem zaprzyjaźnić się z tą młodzieżą, zatem chyba niczego ich nie nauczyłem.

Bezpłatna szkoła jest wielkim dobrodziejstwem dla młodzieży, ale jawi im się jako opresja ze strony państwa, nauczyciele zaś są odbierani jako reżimowi klawisze. Dlatego zastanawiam się, czy nie należy ograniczyć obowiązku szkolnego tylko do szkół podstawowych, dając tym samym nauczycielowi prawo do wyproszenia z klasy ucznia, który przeszkadza w lekcji. Być może kilka procent uczniów zrezygnuje ze szkoły, ale czy trzeba wiedzieć, czym jest delta w trójmianie, by obsługiwać wózek widłowy? Druga sprawa to wprowadzenie egzaminów zewnętrznych, nawet semestralnych, ze wszystkich przedmiotów. Nauczyciel i uczeń powinni mieć poczucie gry w tej samej drużynie przeciwko zewnętrznemu egzaminatorowi. Ich organizacją powinny się zająć kuratoria, zamiast nadzorować kariery zawodowe nauczycieli (o idiotyzmie "awansu" nauczycieli pisał w "Gazecie Wyborczej" z 30 października 2006 r. autor świetnych książek o szkole - Dariusz Chętkowski). Osobom zainteresowanym wychowaniem młodzieży polecam książki dwóch angielskich nauczycieli matematyki: Aleksandra Neilla "Sommerhill" i Williama Goldinga "Władca much".

PIOTR LINDNER (Łódź)

Błąd w systemie

Niebagatelne źródła szkolnych problemów tkwią w samym systemie, np. w rozdzieleniu funkcji wychowawczej szkoły od kształcącej, co prowadzi do formalizacji obydwu (zgodnie z myśleniem: niech pedagog szkolny zajmuje się wychowaniem, my, nauczyciele, kształceniem). Poważny antywychowawczy wpływ wywiera też źle ułożony program i proces nauczania - na szkolną dziatwę i młodzież nakłada się wymagania o skalę nadmierne, co widać w coraz bardziej rozbudowywanych programach i pęczniejących podręcznikach oraz nieznanych wcześniej tak szeroko, a związanych z edukacją schorzenia.

RYSZARD NOWAKOWSKI (Wrocław)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2006