Rządzący rządzą

Jagielski: Przywódcy Afryki coraz częściej majstrują przy demokracji. Jako pierwsze znikają ograniczenia prezydenckiego panowania.

18.07.2015

Czyta się kilka minut

Prezydent Burundi Pierre Nkurunziza podczas obchodów 53-lecia niepodległości kraju. Bużumbura, 1 lipca 2015 r. / Fot. Marco Longari / AFP / EAST NEWS
Prezydent Burundi Pierre Nkurunziza podczas obchodów 53-lecia niepodległości kraju. Bużumbura, 1 lipca 2015 r. / Fot. Marco Longari / AFP / EAST NEWS

Dwie kadencje… dobry Boże… przecież to tyle, co dwa tygodnie, prawie nic. Nie da się dobrze rządzić przez tak krótki czas” – prezydent Zimbabwe Robert Mugabe westchnął ciężko, a jego słuchacze, prezydenci z całej Afryki, próbowali odgadnąć, czy mówi poważnie, czy też daje nowy popis sarkazmu, z którego od lat jest tak dobrze znany.

„Powiadają, że na tym właśnie polega demokracja – ciągnął Mugabe. – A ja się pytam, czy demokracja sprowadza się do ciągłego wymieniania przywódców? A co, jeśli przywódca rządzi dobrze, a wolą ludu jest, by panował dłużej?”.

Jak liczyć kadencje

Liderzy Afryki zjechali w połowie czerwca do Johannesburga, by pod przewodnictwem patriarchy, 91-letniego Mugabego, omówić najważniejsze problemy Czarnego Lądu: porozmawiać o wojnach i sposobach, by im zaradzić, o gospodarce, o potrzebie przemawiania jednym głosem w relacjach ze światem – zwłaszcza z zachodnimi stolicami, dawnymi metropoliami kolonialnymi, strzegącymi zaprowadzonego przed wiekami globalnego porządku.

W ostatniej chwili do listy spraw, jakimi mieli zająć się przywódcy Unii Afrykańskiej, dopisano konflikt w Burundi i kwestię potrzeby – lub zbyteczności – ograniczania prezydenckich kadencji.

Rozruchy w Burundi zaczęły się, gdy rządzący od 2005 r. prezydent Pierre Nkurunziza obwieścił w kwietniu, że w tegorocznych wyborach będzie się ubiegał o nową kadencję. W burundyjskiej stolicy Bużumburze zawrzało. Wybuchły zamieszki, a zbuntowani generałowie próbowali dokonać zamachu stanu. Oburzeni przeciwnicy prezydenta twierdzą, że panuje już drugą kadencję i trzecia mu się nie należy. Prezydent upiera się, że na pierwszą kadencję nie został wybrany, ale wyznaczony przez posłów. A skoro tak, to pierwszych pięć lat rządów nie powinno mu się liczyć i drugą, dozwoloną prawem kadencję rozpocznie dopiero po wygranej w nowych wyborach.

Zbuntowani wojskowi, którym w maju nie udało się obalić prezydenta, zapowiedzieli, że w lasach Nyungwe, na pograniczu z Rwandą i Kongiem, skrzykną partyzanckie wojsko. Obawiając się, że rywalizacja o władzę przerodzi się w nową wojnę domową, 150 tys. Burundyjczyków uciekło z kraju. Uciekli także: wiceprezydent, przewodniczący parlamentu, wiceprezes trybunału konstytucyjnego, dwóch z pięciu członków centralnej komisji wyborczej i prawie wszyscy dziennikarze.

Niezręczny postulat

Przywódcy Afryki nie przejmowaliby się pewnie niedolą Burundi, maleńkiego państewka nad jeziorem Tanganika, jednego z najmniejszych i najbiedniejszych na całym kontynencie – ani tym, że znów stanęło ono na krawędzi wojny – gdyby nie to, że miejscowe konflikty, nawet najbardziej lokalne, przeradzają się zazwyczaj w apokaliptyczne, narodowościowe pogromy i rzezie, które z prędkością i niszczycielską siłą pożarów potrafią przenieść się na cały region afrykańskich Wielkich Jezior.

W 1994 r., w Rwandzie, w ledwie sto dni wymordowano prawie milion ludzi. W samym Burundi w latach 90. zginęło ćwierć miliona osób. W Kongu wojny ostatniego ćwierćwiecza pochłonęły ponad pięć milionów ofiar, a konflikt z końca XX stulecia przerodził się w kontynentalną awanturę, w której wzięło udział tuzin ościennych państw.

Nikt spośród zebranych w Johannesburgu prezydentów nie miał wątpliwości, że jeśli polityczne zamieszki w Burundi znów przerodzą się w pogromy Tutsich (podobnie jak w Rwandzie stanowią oni w Burundi mniejszość, ale do niedawna sprawowali władzę), rządzona przez nich Rwanda nie zawaha się i pośle wojska, by bronić rodaków – tak jak od lat najeżdża na Kongo, kiedy tamtejszym Tutsim dzieje się krzywda.

Ale nawet świadomość powagi sytuacji i groźby wybuchu nowej, wielkiej wojny nad Wielkimi Jeziorami nie natchnęła zebranych w Johannesburgu polityków odwagą, żeby poprosić burundyjskiego prezydenta Nkurunzizę, by wspólne dobro postawił ponad własnymi ambicjami. Niezręczność, aby od kolegi po fachu żądać czegoś, czego sami by nie zrobili, sprawiła, że pewnie nie dostrzegli nawet ironii, iż programową przemowę o prezydenckich kadencjach wygłaszał Mugabe, który panuje czwarte dziesięciolecie. Przestał liczyć elekcje, w których startował, choć konstytucja Zimbabwe pozwala tylko na dwie.

„Dwie kadencje… zachodni wynalazek” – mówił Mugabe w Johannesburgu. Tłumaczył, że w ten sposób Afryka sama pozbywa się przywódców, którzy – zebrawszy potrzebne doświadczenie – mogliby przecież rządzić jeszcze lepiej, z pożytkiem dla wszystkich: „Każą nam wpisywać to do konstytucji… To tak, jakby od skazańca żądać, żeby sam wkładał sobie na szyję pętlę szubienicy”.

Wiatr z północy

Demokracja rzeczywiście przyszła do Afryki z Europy, zaraz po Wiośnie Ludów, która obaliła komunizm, przyniosła koniec globalnej zimnej wojny i zwycięstwo demokratycznego, wolnorynkowego Zachodu nad komunistycznym Wschodem. Kiedy runął mur berliński, francuski prezydent François Mitterrand zapowiedział afrykańskim prezydentom, że „nowe wiatry nadciągają też na południe”, i że kto się nie dostosuje do nowych czasów, ten przepadnie.

Zasada ta miała dotyczyć nawet tych przywódców, którzy w czasach zimnej wojny najbardziej przysłużyli się Zachodowi. Także Kongijczyka Mobutu Sese Seko, który – wyniesiony do władzy przez CIA – spełniał każdą zachciankę Amerykanów, a ci w nagrodę nie wtrącali się w jego tyrańskie rządy w Kinszasie. Teraz i on musiał zgodzić się na istnienie opozycyjnych partii, wolne wybory i na to, by o posadę prezydenta, na równych prawach, mogli ubiegać się inni pretendenci.

Tylko nieliczni, jak Mobutu, próbowali się opierać. Partie opozycyjne? Proszę bardzo! W Kinszasie powstało ich zaraz sto. Większość – na rozkaz Mobutu. Wystarczyło parę miesięcy, a zapanował taki bałagan, że o jakiejkolwiek wolnej elekcji nie mogło być mowy. Prezydent rządził więc dalej. Ale kiedy wybuchła przeciwko niemu nowa zbrojna rebelia, Zachód, który wcześniej zawsze przychodził z pomocą, tym razem go opuścił, pozwolił, by powstańcy przegnali go ze stolicy i odebrali władzę.

Bunt ulic

Większość afrykańskich władców, którzy zawsze bardziej przypominali królów niż prezydentów, uległa, uznając, że lepiej się Zachodowi przypodobać, niż się mu jawnie sprzeciwiać. Zwłaszcza że po pokonaniu Wschodu pozostał on jedynym światowym mocarstwem. Uważali zresztą, że sprawowana władza wystarczy im, by bez kłopotów zapewnić sobie wygraną w dowolnych wyborach.

Powoli jednak, z początku rzadko, ale z czasem coraz częściej, zdarzało się, że rządzący przegrywali wybory, po czym – rzecz wcześniej niespotykana – godzili się z werdyktem głosujących i pod dobroci oddawali władzę. Najpierw w Beninie, dawnym Dahomeju, potem w Senegalu i Ghanie, na Mauritiusie, w Malawi, Zambii i Kenii, a wreszcie, wiosną tego roku, w Nigerii, afrykańskim mocarstwie, najludniejszym i najbogatszym kraju kontynentu.

Demokratyczny triumf w Nigerii poprzedziły uliczne rewolucje w Burkina Faso i Kinszasie, które wybuchły na wieść, że tamtejsi prezydenci chcą usunąć z konstytucji zapisy ograniczające długość ich panowania do dwóch kadencji. W Kinszasie Joseph Kabila wycofał się – przynajmniej na razie – z tego pomysłu. W Burkina Faso tamtejszego władcę, po blisko 30-letnich rządach, rewolucja zmiotła z tronu.

Konstytucja? Nie dla prezydenta

Zamieszki, które wiosną wybuchły w Burundi, gdy i tam prezydent spróbował naciągnąć konstytucyjne zapisy, nie były więc dla nikogo zaskoczeniem. Było nim raczej to, że prezydent nie ustąpił, a także – choć było to już zaskoczenie mniejsze, za to niemiłe dla misjonarzy zachodniej demokracji – że jego koledzy po fachu, afrykańscy prezydenci, nie wystąpili przeciwko niemu zgodnym frontem.

Nie zażądali, by zrezygnował z pomysłu przedłużenia rządów, a jedynie poprosili, by przełożył wybory, dał im czas na mediację, a na rozjemcę, który miał godzić Burundyjczyków, wyznaczyli prezydenta Ugandy Yoweriego Museweniego. Opozycja uznała to za szyderstwo. Ugandyjczyk sam bowiem rządzi od prawie 30 lat, za nic mając konstytucyjny zapis ograniczający prezydenckie kadencje do dwóch pięciolatek.

Także sąsiadom Burundi ze Wspólnoty Wschodnioafrykańskiej niezręcznie było żądać od Nkurunzizy czegoś, czego sami nie zamierzają robić. W przyszłym roku Museweni zamierza ubiegać się o kolejną kadencję, nie przestał o tym myśleć także Kabila z Kinszasy (przekonuje, że przed wyborami należy zebrać kongijski „okrągły stół”, a to może zająć całe lata). Także Paul Kagame z Rwandy (panuje od ponad 20 lat) nie ukrywa, że zamierza rządzić po 2017 r. kiedy dobiegnie końca jego druga i – oficjalnie – ostatnia kadencja. Posłowie zgodzili się już, że zakaz ten jest nieżyciowy i należy go wykreślić.

Nawet zebrani w maju w Akrze przywódcy Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej (ECOWAS), uchodzącej na Czarnym Lądzie za awangardę demokratycznych przemian, odrzucili pomysł, by na całym kontynencie wprowadzić konstytucyjne ograniczenia prezydenckich kadencji do dwóch.

Demokracja po afrykańsku

W większości krajów afrykańskich przejmowane przez ich władców demokratyczne obyczaje z Zachodu zapuściły korzenie (rzadko z przekonania, zwykle z przymusu, żeby otrzymać pomoc i kredyty). Wybory przeprowadza się regularnie, zezwala na działalność opozycji, a prezydenci zgadzają się przechodzić na emerytury po drugiej, dozwolonej konstytucją kadencji. Działa to, choć raczej w formie obowiązkowego rytuału, tam gdzie wciąż dominują stare partie: w Tanzanii, Mozambiku, Namibii, Botswanie.

Ale demokracja nie przyniosła Afryce automatycznej poprawy życia. Wolny rynek, z którego miała się zrodzić klasa średnia, pogłębił przepaść między nielicznymi bogatymi i niezliczonymi biedakami. Demokracja nie zwalczyła korupcji ani nepotyzmu, nie awansowała przywódców, którzy władzę traktowaliby jako służbę, a nie jako łup. Natomiast przywykłym do królewskich rządów prezydentom, którzy nigdy się nie przekonali do demokratycznych obyczajów, te ostatnie nie zapewniały ani otwartych kont bankowych w zachodnich stolicach, ani pewności, że jeśli ich panowanie zostanie zagrożone, demokratyczny Zachód przybędzie im z pomocą.

Afrykański kryzys zaufania do demokracji zbiegł się z kryzysem zachodniej gospodarki i wojnami, w które Zachód uwikłał się w Afganistanie i arabskim Bliskim Wschodzie. Korzystając z kłopotów Zachodu, afrykańscy przywódcy coraz liczniej i odważniej modyfikowali przeszczepianą demokrację na własną modłę. Jako pierwsze z afrykańskich konstytucji zaczęły znikać zapisy ograniczające prezydenckie panowanie do dwóch kadencji. Myślał o tym nawet Thabo Mbeki, prezydent RPA, uchodzącej za demokratyczną prymuskę.

W rezultacie nawrócona na demokrację Afryka może pochwalić się rekordową liczbą przywódców o rekordowo długim stażu – absolutny rekordzista, Paul Biya z Kamerunu, jako prezydent i premier panuje już 50 lat, prezydenci Teodoro Obiang Nguema Mbasogo (Gwinea Równikowa) i José Eduardo dos Santos (Angola) – po 36, Mugabe – 35, Museweni – 29, Al-Baszir z Sudanu – 26, Idriss Déby z Czadu – 25.

Chińska droga

Afrykańscy prezydenci od dawna mieli dość pouczeń Zachodu, a zwłaszcza przymusu spełniania warunków, od których ten uzależniał kredyty i umowy handlowe. Życie ułatwił im nie tylko kryzys na Zachodzie i jego wojny w świecie islamu (Arabska Wiosna, a przede wszystkim jej skutki, ostudziła zapał Zachodu do krzewienia demokracji w Maghrebie), ale także Chińczycy, którzy prowadząc interesy z afrykańskimi prezydentami, nie wtrącali się w to, jak sprawują oni władzę.

Potęga Chin, a zwłaszcza gospodarczy cud Singapuru, posłużyły też afrykańskim przywódcom za argument, że droga do dostatku niekoniecznie musi prowadzić przez Zachód – i że to azjatyckie doświadczenia są dla Afryki właściwsze niż wynalazki przywiezione z Europy, w dodatku przez byłe metropolie kolonialne.

Nieco przykrym dla Zachodu odkryciem było, że wśród wyznawców chińskiej, wschodniej drogi znaleźli się ci, których w Waszyngtonie i Brukseli uważano za najważniejszych sojuszników w Afryce, i których stawiano za wzór innym: Etiopia, Rwanda, Uganda czy Kenia. Dzisiaj Zachód potrzebuje ich jednak w roli nie demokratycznych prymusów, lecz zaufanych żandarmów, którzy powstrzymają dżihadystów, docierających do Afryki z arabskich Bliskiego Wschodu i Maghrebu.

Nikt w Europie i Ameryce nie będzie wypominał braku cierpliwości dla opozycji czy nadliczbowych kadencji przywódcom Etiopii i Ugandy, którzy trzymają w szachu dżihadystów w Somalii. Ani prezydentowi Czadu, którego wojska, ramię w ramię z Francuzami, rozgromiły pustynny emirat dżihadystów w Mali, a teraz, nad jeziorem Czad, biją się z nigeryjskimi partyzantami z Boko Haram. Niezręcznie też wypominać naginanie demokratycznych reguł prezydentom Angoli, Gwinei Równikowej i Gabonu, od których Zachód kupuje ropę naftową, chcąc się uniezależnić od niepewnego Bliskiego Wschodu.

Widząc to, szantażować zachodnie stolice próbuje i burundyjski prezydent Nkurunziza, który dla zachowania władzy gotów jest wywołać wielką wojnę. Na wezwanie Zachodu wystawił kilka tysięcy żołnierzy i posłał ich do Somalii na wojnę z dżihadystami.

I wie tak samo dobrze jak Zachód, że nikt w Afryce nie kwapi się, by go w tym zadaniu zluzować. ©

Autor jest dziennikarzem PAP, autorem wielu książek reporterskich o Azji i Afryce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2015