Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Marek Orzechowski: Irlandczycy odrzucili "Lizbonę", ale problem leży chyba nie tylko w Irlandii. W wielu społeczeństwach nastroje są podobne. Gdyby tam odbyły się referenda, wynik mógłby być podobny. Już po Pana minie widać, że jest Pan rozczarowany.
Hans-Gert Pöttering: Trudno nie być. Mieliśmy prawo oczekiwać, że zostanie przyjęty traktat, który jak żaden przed nim oznacza dla wszystkich więcej demokracji, więcej udziału obywateli w procesach decyzyjnych i większą przejrzystość w procedurach.
Większość głosujących Irlandczyków uznała inaczej. Dlaczego?
To osobliwe i niepokojące, że odrzucili traktat, który wzmacnia i parlamenty narodowe w ich prawie do współdecydowania na płaszczyźnie unijnej, i Parlament Europejski. Przecież obywatele Unii mieli otrzymać dzięki niemu możliwość oddolnych inicjatyw ustawodawczych. Ale o tym nikt nie mówił, zamiast tego ludzie nastawili ucha antyeuropejskiej propagandzie, która zniekształcała znaczenie traktatu.
Ludzie, jak zwykle, nie znali traktatu lizbońskiego. Wcześniej Francuzi czy Holendrzy też nie czytali traktatu konstytucyjnego. Pan zna dokładnie jego treść?
Tak, i muszę powiedzieć, że gdy to mówię, czuję się nieswojo. Pewnie należę do niewielkiej grupy ludzi w Unii, którzy traktat przeczytali i zrozumieli.
Powinniśmy go znać na pamięć? Ludzie nie znają nawet swoich konstytucji.
Nikt nie wymaga od ludzi, by znali treść traktatu lizbońskiego czy innych od A do Z. Decydujące jest coś innego: że ludzie znają cele takich zamierzeń i się z nimi identyfikują. Cele muszą być im przedstawiane rzetelnie. Niech pan nie pyta, kto ma to robić, powiem od razu: pan i ja, politycy i media.
Dlaczego więc przeciwnicy integracji chętniej zyskują posłuch?
Odpowiedzialność ponoszą politycy na szczeblu najwyższym, rządowym, ale i na niższych. Podobnie jest w Polsce czy w Niemczech. Gdy pojawiają się problemy, politycy w unijnych krajach chętnie posługują się "Brukselą" jako chłopcem do bicia. Ratują siebie, ale grzebią ideę europejskiej integracji opartej na zaufaniu, współpracy i solidarności. Potem, gdy trzeba Unii bronić, są już mało wiarygodni.
W ciągu ostatnich 10 lat to chyba szósty czy siódmy tak poważny kryzys w Unii. Idea nie jest już tak atrakcyjna dla ludzi, odkąd stała się tak powszechna w Europie?
Pytanie odnosi się do innej kwestii: czy poszerzenie Unii było potrzebne? Proszę zwrócić uwagę: dziś w Brukseli nie mówimy już o Europie Wschodniej, gdy mamy na myśli Polskę. Tej dawnej dychotomii nie ma, zniknęła. Uważam, że ludzie na zachodzie i na wschodzie Europy potrzebują jedności. W Polsce poparcie dla integracji jest jednym z najwyższych w Unii. Dla mnie to wyraz wdzięczności za to, co się stało, a z drugiej strony potwierdzenie, że możemy na Polaków liczyć. Jakżeby inaczej! W końcu dzięki "Solidarności", Wałęsie, Janowi Pawłowi II i milionom Polaków, a także ich przyjaciołom po zachodniej stronie pokonano podział Europy. Jako prezydent Parlamentu Europejskiego chcę powiedzieć, że Lech Wałęsa jest dla mnie przede wszystkim bohaterem.
Nie brak teraz głosów, że kilkaset tysięcy ludzi nie może hamować kilkuset milionów, i że skoro jakiś kraj nie chce iść wspólną droga, to niech nie idzie, adieu.
W europejskiej integracji potrzebujemy wszystkich. Może wielu tego jeszcze nie rozumie. Myślą, że jeśli będą w swojej zagrodzie, to nie dosięgnie ich jakiś światowy problem albo że inni go rozwiążą. To błędne myślenie. Jest nas w Unii 500 mln ludzi z różnych narodów, z różną tożsamością. To siła Europy: różnorodność. Nikt jej nie ogranicza, przeciwnie, każdy może być dumny ze swej odmienności. Ale w tej różnorodności potrzebujemy wspólnoty. Tylko wtedy zapewnimy naszym narodom dobrobyt, wolność, bezpieczeństwo i pokój.
I co teraz?
Unijny szczyt dał wszystkim czas do października. Wtedy posłuchamy, co ma do powiedzenia rząd Irlandii. Z naszej strony gotowi jesteśmy do kompromisu. Bez kompromisów w ogóle nie byłoby wspólnej Europy.