Rijad - Waszyngton: koniec pewnej ery

01.06.2003

Czyta się kilka minut

W atakach Al-Kaidy w Rijadzie (12 maja) zginęło aż siedmiu Saudyjczyków - tym samym upadł mit, że organizacja ta poprzez swe okrutne dzieło broni islamskiej wiary. Zapewne w ojczyźnie bin Ladena zmieni się teraz wiele: pod presją opinii publicznej Saudowie zerwą z podwójną grą, czyli jednoczesnym sojuszem z fundamentalistami i bin Ladenem oraz z Ameryką. Są już zresztą pierwsze tego dowody: władze najpierw przyznały, że na podległym im obszarze działają co najmniej trzy komórki operacyjne Al-Kaidy, potem udaremniły kolejny zamach (na wzór tego z 11 września) i efektywnie współpracują z wywiadem USA. Brytyjski tygodnik „THE ECONOMIST” (17-23 maja) przewiduje, że zamachy w Rijadzie oznaczają jeszcze jedno: koniec pewnej ery w amerykańsko-arab-skich relacjach dyplomatycznych.

W Białym Domu przez lata największe sukcesy odnosiły lobby żydowskie i saudyjskie.

Podczas gdy siła tego pierwszego opierała się na zdolności do mobilizacji wyborców żydowskiego pochodzenia i gromadzenia niezbędnych funduszy, Saudowie polegali na bliskich kontaktach z najważniejszymi ludźmi w państwie, a konkretnie na wpływach jednego człowieka - ambasadora Arabii Saudyjskiej, księcia Bandara bin Sultaniego. Towarzyski urok, bogactwo, doskonały angielski z cytatami z Thomasa Jeffersona i odniesieniami do futbolu amerykańskiego (Sultani jest kibicem klubu Dallas Cowboys) - wszystko to sprawiało, że Saudyjczyk był nie tyle zwykłym oficjelem, co prawdziwym twórcą polityki międzynarodowej (pośredniczył między administracją Clintona a przywódcami Syrii i Autonomii Palestyńskiej, przekonał Kadafiego do wydania sprawców zamachu nad Lockerbie). W sierpniu ub. roku w każdej saudyjskiej gazecie można było znaleźć zdjęcie przedstawiające Geor-ge'a W. Busha i czterech zagranicznych gości zaproszonych na teksańskie ranczo prezydenta. Z tej czwórki tylko Bandar nie był premierem rządu.

Już wtedy było jednak jasne, że blask książęcej władzy (jak i jego kraju) wygasa - w końcu, jeśli żyjesz tylko dzięki osobistym koneksjom, umierasz razem z nimi. Ochłodzenie nadeszło razem z administracją Clintona, choć książę Bandar nadal miał nadzieję, że elekcja młodszego Busha przywróci dobre czasy. Książę zaczął jednak tracić wpływy także w ojczyźnie: król Fahd, wuj Bandara, którego ambasador znał na wylot, przekazał kontrolę nad państwem księciu Abdullahowi - a z tym Bandar nie miał tak bezpośrednich kontaktów. Rodzinne kłótnie okazały się niczym przy dyplomatycznym skandalu, jaki wybuchł w lecie 2001 r., gdy prezydent Bush odmówił zaangażowania się w proces pokojowy na Bliskim Wschodzie. Książę Abdullah dostarczył przez Bandara zaskakującą wiadomość: rząd saudyjski jest gotów dokonać zasadniczej zmiany w relacjach z Ameryką. „Co wy k... robicie? - miał zapytać ambasadora zdumiony Colin Powell. - Wszystkich wystraszyliście”. „Nie dbam o to -odparł książę do byłego partnera w squashu. - Sami jesteśmy przestraszeni”. Co prawda w liście do Abdullaha Bush zapewnił go później o amerykańskiej przyjaźni i po raz pierwszy poparł powstanie Palestyny, jednak straty dyplomatyczne były ogromne. Od tego czasu Bandar częściej niż w Waszyngtonie bawił w Aspen, Rijadzie czy Londynie. Wkrótce okazało się, że 15 z 19 porywaczy samolotów, które uderzyły na WTC i Pentagon, było Saudyjczykami, a kwota przekazana przez żonę B andara na cele charytatywne wylądowała na kontach... Al-Kaidy.

Po zamachach w Rijadzie Saudowie próbowali ocieplić relacje, dowodząc, że oni też padli ofiarą terroru. Amerykanie uznali jednak, że Arabowie są po prostu niezdolni do poradzenia sobie z terrorystami we własnym kraju. Nie oznacza to, że współpraca między dwoma krajami zupełnie się załamała: wycofanie wojsk USA z Arabii usunie jedną z przyczyn nieporozumień; arabski i amerykański wywiad będą świetnie współdziałały. Ale - stwierdza „The Economist” - w dziedzinie dyplomacji stare metody, dzięki którym Saudowie wywierali tak duży wpływ na Waszyngton, przepadły i na razie nie bardzo wiadomo, co mogłoby je zastąpić.

MF

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2003