Podzielona pamięć zjednoczonej Europy

Dlaczego Parlament Europejski nie chce uczcić minutą ciszy ofiar Katynia, zarazem czcząc pamięć ofiar zamachu terrorystycznego w Hiszpanii w 2004 r.? Czy dlatego, że przewodniczącemu Parlamentu Josepowi Borrellowi bliżsi są zamordowani Hiszpanie niż Polacy? A może wyrażają się w tym jego lewicowe sympatie? Sprawa jest niestety trudniejsza. Chodzi nie tylko o Polskę czy Hiszpanię, lecz o całą Unię. A dokładniej: o jej dawną i nową część.

20.03.2005

Czyta się kilka minut

Być może Komisja Europejska w Brukseli powinna była - jeszcze przed rozszerzeniem Unii w ubiegłym roku - odejść od swej technokratycznej logiki i powołać specjalnego komisarza do spraw psychologii narodów. Może również Parlament Europejski mógł sobie zafundować przynajmniej mały zespół doradców z dobrą znajomością historii i kultury nowych krajów Unii, co pozwoliłoby uniknąć przykrych nieporozumień. A zresztą, może wcale nie trzeba było dodatkowych etatów? Wystarczyło, żeby Europejczycy z dawnej “Piętnastki" przeczytali parę książek o swych nowych partnerach w Unii, a potem uważnie i cierpliwie ich słuchali. Nikt nie może obiecać, że byłoby to łatwe i przyjemne, ale za to jakże pożyteczne. Bilans pierwszego roku rozszerzonej Unii, bez wątpienia dający powód do dumy, byłby wtedy jeszcze korzystniejszy.

Rozszerzenie polegało na przyjęciu przez nowych członków norm i standardów, ustanowionych przez tych, którzy już byli we wspólnocie. Kiedy wcześniej integrowały się kraje leżące po tej samej, zachodniej stronie powojennej linii podziału, była to operacja w miarę bezkonfliktowa. Austria czy Szwecja, przy wszystkich narodowych odrębnościach, były częścią zachodniej wspólnoty. Dzieliły z nią w okresie powojennym dobrobyt, wolność i bezpieczeństwo. Różnice narodowych mentalności nie zatarły się, ale wytworzyło się poczucie wspólnych doświadczeń.

Kraje, które przystąpiły do Unii Europejskiej w maju ubiegłego roku, były z tej wspólnoty wyłączone. Ich sytuacja w stosunku do “starej" Unii była więc zasadniczo odmienna. Nie tylko dlatego, że przyjęcie unijnego acquis [systemu zasad prawnych, politycznych, gospodarczych itd. obowiązujących w Unii - red.] w ich przypadku oznaczało głębokie i niekiedy bolesne, chociaż i tak konieczne zmiany. Na to zgodziły się - nie bez oporów, ale we własnym interesie. Ale co z Unią jako wspólnotą doświadczeń? Czy i do niej trzeba przystąpić, aby być pełnoprawnym Europejczykiem? Czy ponad 40 lat komunizmu, poprzedzone II wojną światową, to choroba, o której najlepiej jak najszybciej zapomnieć? Czy też doświadczenie, które trzeba pielęgnować również po to, aby je przekazać innym?

W kategoriach formalnych problem nie istnieje. Unia nie sprawuje rządu dusz. Aby nie wywołać odruchów sprzeciwu, nie zajmuje się nawet polityką kulturalną. Sfera, w której kształtują się tożsamości, ma pozostać zastrzeżona dla narodów. Nikt nie powinien mieć wrażenia, że Unia chce w nią ingerować, propagując na przykład własny ideał Europejczyka. Z formalnego punktu widzenia doświadczenie historyczne nowych członków jest więc równie ważne jak to, które łączy “starą" Unię. Tylko co z tego, jeśli jest ono tak mało znane i jeszcze mniej rozumiane?

Komisarz do spraw psychologii narodów, wyposażony w silną kompetencję historyczną, mógłby już w 2003 r. udowodnić, że nie bierze pieniędzy za nic. Przykładowo, w sporze o wojnę w Iraku starły się nie tyle odmienne interesy strategiczne, co różne percepcje europejskiego bezpieczeństwa. W określeniu Polski jako “konia trojańskiego" Ameryki wyrażała się nie tylko - albo nie tyle - arogancja, co przede wszystkim ignorancja. Kto zna i rozumie historię Polski, ten nie może się szczególnie dziwić jej zachowaniu wobec kryzysu irackiego. Również inne kraje, np. Włochy, postanowiły wówczas poprzeć rząd USA. Decyzja Rzymu mogła się nie podobać, ale jej motywy były zrozumiałe dla zachodnioeuropejskich elit. Motywy, jakimi się kierowała Warszawa, budziły niezrozumienie. Nie tyle odmienność decyzji, lecz właśnie niezrozumienie wywołało ówczesny kryzys w Europie.

Dziś wszystko wskazuje na to, że nie wyciągnięto z niego żadnych wniosków. O ile w tamtym kryzysie Unia podzieliła się w sprawie Ameryki (czyli swego sojusznika), to tym razem ma szansę poróżnić się o Rosję, swego trudnego sąsiada.

Pozostawmy na boku pytanie, czy w sprawach rosyjskich są w Europie sprzeczności interesów. Ograniczmy się zamiast tego do postrzegania. Czy jest jedna prawidłowa percepcja Rosji, czy też różne, uzupełniające się? Czy Francuzi albo Włosi lepiej rozumieją Rosję, ponieważ są od niej oddaleni i nie obarczeni historycznymi urazami? Czy Polacy albo Litwini wiedzą o Rosji więcej właśnie dlatego, że są tak blisko i tak wiele doświadczyli w sąsiedztwie z Rosjanami, czy też z tego samego powodu są niezdolni do obiektywnego spojrzenia na swego wschodniego sąsiada?

Gdybyśmy przynajmniej wiedzieli, dlaczego się różnimy... To wymagałoby znajomości historii, ta zaś bywa często jednostronna i niepełna. Jałta to, jak się niedawno przekonaliśmy, dla jednej części rozszerzonej Unii klucz do zrozumienia jej losów, a dla drugiej abstrakcyjne i obco brzmiące pojęcie. Jak, nie rozumiejąc wzajemnie swego postrzegania Rosji, mają stworzyć wspólną politykę wschodnią Unii?

Nowi członkowie też mają lekcje do odrobienia. Unia chce mieć wspólną politykę nie tylko na Wschodzie, lecz także na Południu, w basenie Morza Śródziemnego. Nie znając historii Hiszpanii i Francji, trudno będzie nam zrozumieć, dlaczego przedstawiciele tych krajów lekko znudzeni słuchają opowieści o Ukrainie, a ożywiają się, gdy mowa np. o Afryce Północnej.

Unia Europejska nie zintegruje się prawdziwie, jeśli obie strony nie zrozumieją, jaką drogę przeszły, zanim trafiły do wspólnej Europy. Pod tym względem zachodnia część ma więcej do zrobienia niż wschodnia. Nie zwalnia to nas z obowiązku dbania o własne interesy. Jeśli historia, jak powiedział niedawno Norman Davies w wywiadzie dla “Tygodnika Powszechnego", to również biznes, można by zapytać, czy Polska ma swój historyczny biznesplan? Jest to pytanie o nasze umiejętności marketingowe, o nasze talenty kupieckie. Ten “historyczny biznes", jak to nazywa Davies, wcale się nie kończy. Zapotrzebowanie na ten towar nie maleje. W tym roku, obfitującym w rocznice, popyt będzie szczególnie duży.

Co zrobić, żeby kupujący przyszli i na nasze stoisko? Po pierwsze, inni muszą sobie uświadomić, że znajomość naszego doświadczenia historycznego jest potrzebna także im. Po drugie, my sami musimy się wyzbyć przekonania, iż nasza historia jest czymś tak szczególnym, że tylko my możemy ją zrozumieć. Po trzecie, zamiast się wycofywać w poczuciu urażonej dumy, lepiej się zastanowić, co robić, aby było inaczej i skuteczniej.

Janusz Reiter, prezes warszawskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych, był w latach 1990-95 pierwszym niekomunistycznym ambasadorem Polski w Niemczech.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2005