Podążam za prawdą człowieka

MATEUSZ FLAK: - Dlaczego kręci Pan filmy dokumentalne?

12.04.2007

Czyta się kilka minut

MACIEJ J. DRYGAS: - Nie czuję się do końca filmowcem. Czasami sam zadaję sobie pytanie, kim jestem. Kiedyś odpowiadałem, że archeologiem. To, że zajmuję się dokumentem, sprawił przypadek. W 1975 r. nie dostałem się do Szkoły Filmowej, w ramach uczelnianej wymiany zaproponowano mi studia w moskiewskim Instytucie Kinematografii. Miałem 19 lat i było mi to na rękę - urwać się z domu, żyć własnym życiem.

W Moskwie wpadłem w dziwny świat, nieprosty, ale ciekawy. Chodzi nawet nie o szkołę, ale kontakty, które szybko nawiązałem - zresztą za sprawą Grotowskiego. Gdy przyjechałem do Rosji, teatralna Moskwa słyszała o nim, ale było to raczej mgliste pojęcie. Zostałem zaproszony na domowe spotkanie, żeby opowiedzieć o Grotowskim, a później przekazywano mnie dalej. Przesiadywałem w Teatrze na Tagance, poznałem ludzi, którzy po piwnicach uprawiali teatr amatorski. Dla nich sztuka oznaczała coś bardzo ważnego. Miałem poczucie, że wchodzę do świątyni. Że to nie zabawa.

Głowa Hryniewieckiego

- A dlaczego "archeologia"?

- Skończyłem reżyserię fabularną, ale pochłaniał mnie głównie pewien sposób podejścia do fabuły: pisanie scenariuszy, które bazują na prawdziwych zdarzeniach. Pociągało mnie "grzebanie w życiu". Przeprowadzałem głęboką kwerendę, niekiedy wieloletnią. Później, dysponując zdokumentowanym materiałem, próbowałem podnieść opowiadaną historię na wyższe piętro kreacji. W drugiej połowie lat 80. pisałem scenariusze w zespole filmowym u Krzysztofa Zanussiego, Wojciecha J. Hasa, Jerzego Hoffmana. Tych kilka tekstów, mimo że dobrze ocenionych, nie miało szans na realizację. Poważnie zastanawiałem się nad rezygnacją z zawodu. Nie umiałem robić filmów za wszelką cenę - chciałem, by była to forma samowyrażenia. Okazało się, że to, co pragnę wyrazić, napotyka na opór.

- Z powodu cenzury?

- W uproszczeniu - tak. Jeden ze scenariuszy, "Surowy klimat" (1985), dotyczył zabójstwa cara Aleksandra II. Jak wiadomo, samobójczym zabójcą był Polak, Ignacy Hryniewiecki, członek Narodnej Woli. W moskiewskim archiwum znalazłem notatkę z carskiej Ochrany. Według notatki jego głowę pokazywano - w ramach śledztwa - studentom Instytutu Technologicznego w Petersburgu. Był to dla mnie pretekst do napisania opowieści o postaci fikcyjnej: śledczym Woronowie, który jeździ z tą głową po Rosji, później dociera do Prywi­slanskiego Kraju. W tę historię wplotłem rekonstrukcję przygotowań Narodnej Woli do zamachu. Wszystko było precyzyjnie udokumentowane, fikcyjny Woronow został tak obudowany faktami, że nie sposób było wątpić w jego istnienie. Has, któremu scenariusz bardzo się podobał, oddał go do recenzji Władysławowi Terleckiemu. Kiedy spotkaliśmy się, Terlecki z wypiekami na twarzy pytał: "Gdzie pan odszukał tego bohatera?!".

Inny scenariusz, "Grecka wyspa" (1988), dotyczył dzieci greckich przywiezionych do Polski w 1949 r. To były dzieci partyzantów, którzy podczas wojny domowej działali po stronie lewicy. Kiedy komuniści zaczęli przegrywać, ich dzieci ewakuowano do ZSRR, Rumunii, Czechosłowacji. Duża grupa trafiła do Polski. Umieszczono je w odizolowanym obozie, do którego sprowadzono polskich nauczycieli, tłumacząc im, że jadą na kursy podwyższania kwalifikacji. Powstało swoiste laboratorium manipulacji. Wydawało mi się, że to ciekawy materiał. Film nigdy nie powstał.

- Później przyszła transformacja i wielokrotnie nagradzany debiut o zapomnianym czynie Ryszarda Siwca.

- O samospaleniu Siwca dowiedziałem się z wywiadu z Adamem Macedońskim. Pomyślałem, że pojawia się szansa, by po ponad 20 latach nadać sens tej śmierci. Nie ma co kombinować środkami fabularnymi, trzeba instrumentów dokumentalnych. Tak zaczęła się realizacja filmu dokumentalnego, "Usłyszcie mój krzyk" (1991).

Po drodze działy się inne rzeczy - oprócz filmów realizuję dokumentalne słuchowiska radiowe. Parę lat temu napisałem dla Pawła Szymańskiego libretto opery "Qudsja Zaher"; to też wynik długiej pracy dokumentacyjnej. Nie ma u mnie niestety krótkich opowieści, wszystko ma jakieś straszliwie rozgałęzione zaczepienia. Powtarzam studentom, że w życiu nie ma pustych przebiegów. Zdarzało się, że wychodziłem od nieprawdy - znajdowałem jakąś informację, która po paru miesiącach dociekań okazywała się fałszywa. Niby powinienem doznać poczucia porażki, ale wszystko, co działo się po drodze do pierwotnego, jak się okazało, nieistniejącego celu, stawało się pretekstem do następnej historii. I do czegoś wiodło.

Świadek czy kłamca

- Przeciwstawienie: prawda-nieprawda zdaje się dla Pana kluczowe. Tyle że prawda bywa względna...

- Dla mnie prawda jest podstawową miarą, to najlepszy materiał wyjściowy, żeby później unosić go na wyższe poziomy. Szperam w archiwach i w końcu wiem, że określonego dnia Komitet Centralny PZPR wydał rozporządzenie o rozpoczęciu zagłuszania Radia Wolna Europa. Tej prawdy nie da się podważyć. Ona oczywiście ma swe głębsze odcienie. Przy realizacji "Głosu nadziei" (2002) natrafiłem na ustawę mówiącą, że w nowych, produkowanych w Polsce odbiornikach radiowych należy wyciąć pasma krótkie do 21 metrów - by utrudnić słuchanie RWE. Potem znajduję kolejny dokument: poprawkę do ustawy. Na częstotliwościach w okolicy 21 m nadaje Radio Moskwa i robotnicy polscy nie mogą go słuchać... Tego nie da się wymyślić siedząc przy biurku.

Inną sprawą jest prawda bohaterów. W ludzkiej psychice wiele rzeczy się zmienia wraz z czasem, to oczywistość. Ale to nie jedyny czynnik: decydują też interpretacja, próby racjonalizacji. O tych samych faktach różne osoby mogą mówić pozornie prawdziwie.

Istniało wiele wersji mówiących o śmierci Ryszarda Siwca podczas Dożynek na Stadionie Dziesięciolecia w 1968 r. Od "teatralnej" począwszy - że płonąc i trzymając w dłoni sztandar z hasłem "Za naszą i waszą ojczyznę" ruszył w stronę trybuny, na której był Gomułka. Zastanawiałem się, jak to możliwe: podpalić się, trzymać sztandar i jeszcze rozrzucać ulotki. Jak wyglądało to naprawdę, dowiedziałem się po wielu miesiącach poszukiwań. Dotarłem do dawnego archiwum SB - w notatce służbowej napisano, że o godzinie takiej i takiej, w rzędzie takim i takim obywatel Ryszard Siwiec krzyczał to i to, miał w teczce to i to. Okazało się, wbrew wcześniejszym relacjom, że to działo się po drugiej stronie stadionu! Informacje z SB weryfikowałem potem w rozmowach ze świadkami, którzy byli blisko.

Dlatego, jeśli umawiam się z człowiekiem na rozmowę, to nie po to, by rozmówca stał się ilustracją przygotowanej przeze mnie tezy. Przeciwnie: staram się być jak małe dziecko, ciekawy i otwarty na cały świat. Podążam za prawdą swojego bohatera.

- Uznał Pan, że ma obowiązek zrobić film o Siwcu i przez to nadać sens jego śmierci. To stwierdzenie mnie uderzyło - to przecież gigantyczny obowiązek. Druga sprawa: w słuchowisku "Testament" Maria Siwiec szczegółowo relacjonuje swe spotkanie z mężem w szpitalu - przez ponad 20 lat nikomu o tym nie powiedziała, nawet dzieciom. Kim w takich chwilach staje się autor filmu czy słuchowiska?

- Cała ekipa miała poczucie, że poza profesjonalną przygodą wypełniamy misję. Poświęciłem Siwcowi wiele energii i serca. I strasznie dużo od niego dostałem. Ten kontakt cały czas trwa, do dziś czuję się odpowiedzialny, żeby o nim mówić. Niedawno przyjechała uczennica z liceum w Przemyślu, która chce pisać pracę o Siwcu - dałem jej materiały, długo rozmawialiśmy.

Udało się dopełnić tego, o czym Siwiec marzył: żeby jego protest nie pozostał bez rezonansu. Po premierze filmu ukazały się artykuły w "New York Timesie", w "Le Monde", prasie japońskiej. Słuchowisko było emitowane przez BBC, stacje radiowe w Niemczech i Skandynawii. Siwiec zaczął się zwracać do ludzi na całym świecie.

Miałem bliski kontakt z jego rodziną. Kiedy się poznawaliśmy, przez pierwsze godziny czuło się ich napięcie - kim ja w ogóle jestem? - i mój strach przed fiaskiem. Szybko zrozumieliśmy, że w naszym wspólnym interesie jest, by ten film był jak najlepszy. Przy okazji kolejnych znalezisk pani Maria dostała ode mnie, po 22 latach, list, który napisał do niej przed śmiercią mąż, a który zabrała SB. Najtrudniejszym momentem było spotkanie z rodziną Siwca po zakończeniu prac. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł wyemitować film bez ich akceptacji. Musiałem ich przygotować do faktu, że odnalazłem siedmiosekundowe ujęcie płonącego Siwca.

Często znajdowałem się w sytuacjach, w których bohaterowie mówili o czymś publicznie po raz pierwszy. Choćby podczas realizacji "Stanu nieważkości" (1994). Kosmonauci to dla filmowca twardy orzech - po pierwsze ludzie zbyt wrażliwi nie latają w kosmos, po drugie pod wpływem polityki i kontaktów z mediami oni są już osadzeni w rolach facetów z żelaza. Zdarzyło się, że nagle jeden z nich przed kamerą zaczął opowiadać o poczuciu potwornej tęsknoty - kiedy przychodziła niedziela, gdy na stacji "Mir" nic się nie działo, to żeby nie zwariować, długo przepompowywał wodę w ubikacji. Jego żona zaczęła płakać: "Sasza, w życiu mi o tym nie mówiłeś...".

17 mln listów

- Podstawą pierwszych trzech Pana filmów są rozmowy z ludźmi, świadkami. W ostatnim, "Jeden dzień w PRL", bohaterem jest już zbiorowość, pokazana przy pomocy czytanych z offu raportów, listów, donosów i unikalnych materiałów filmowych. Skąd ta zmiana formy?

- Uwiodła mnie prostota pomysłu: zrekonstruować jeden, nieznaczący dzień - 27 września 1962. To mój jedyny film, który powstawał bez scenariusza - nie mogłem go napisać przed zrobieniem dokumentacji. Uznałem, że w tym szaleństwie jest metoda. Wydawało mi się oczywiste, że precyzyjna rekonstrukcja tego dnia sprawi, iż w którymś momencie stanie się on metaforą PRL-u. To była gigantyczna praca dokumentacyjna. Dokumentując radziecki podbój kosmosu, zacząłem od przesłuchania ponad 600 godzin rozmów Ziemia-kosmos. Żeby nakręcić film o RWE, przesłuchałem ok. 6 tys. taśm z programami. Teraz przez ponad trzy lata zbierałem materiał. W czwartym roku próbowałem go ułożyć.

To film montażowy, wszystko, co widać na ekranie, to materiały archiwalne. Przez rok jeździłem po Polsce. W jednej ręce trzymałem przeglądarkę na korbkę do taśm 16--milimetrowych, w drugiej 8-milimetrowy projektor. Odkryciem okazały się archiwa telewizji regionalnych. Docierałem również do amatorów z klubów filmowych, do piwnic, strychów, gdzie odnajdywały się zapomniane taśmy. Dzięki temu udało się pokazać inną Polskę, jej inny obraz niż ten znany z Polskiej Kroniki Filmowej, która przecież była cenzurowana.

- Przyznam, że oglądając ten film odczuwałem brak zwykłych, odwiecznych uczuć i gestów - radości, gniewu, bólu, losów, z którymi mógłbym się utożsamić. Widzimy groteskowe figurki, poddane bezustannej kontroli państwowego aparatu, o czym dowiadujemy się z czytanych przez naturszczyków dokumentów...

- Wracamy do kwestii prawdy. W dokumentach, które znalazłem, nie zmieniałem niczego. Okazało się, że czasami prawda jest tak absurdalna, że brzmi nieprawdziwie. Tylko realizując film złożony w całości z materiałów archiwalnych mogłem uchronić się przed opinią, że to jakiś spisek scenarzysty. W trakcie dokumentacji zostałem wielokrotnie zaskoczony. Ten materiał mnie przytłoczył. Nie podejrzewałem, że inwigilację prowadzono na taką skalę. Jak uwierzyć, że można w ciągu roku przeczytać 8, 9, nawet 17 milionów cudzych listów! W 1962 r. służby zrobiły w sumie prawie 5 milionów kilometrów, podążając "za obywatelem" samochodami i motocyklami. 80 razy objechały równik!

Niedosyt pojedynczych losów wynika z tego, że najtrudniejsze do znalezienia były materiały prywatne. W PRL działało Polskie Towarzystwo Pamiętnikarskie. Gdy po transformacji budynek PTP został przejęty przez osobę prywatną, kilkanaście tysięcy pamiętników wyrzucono na podwórko. Pracownicy Ośrodka Karta przewieźli je do Archiwum Akt Nowych. Ten zbiór długo jeszcze nie zostanie opisany. Pozwolono nam tam wejść i poszperać. Przeglądając na oślep parę tysięcy pamiętników, znalazłem kilka sztuk, które wykorzystałem w filmie.

Kronikarz czasu pogardy

- Wstrząsająca jest historia kobiety, która zabiła cielaka na mięso dla chorego syna i teraz czeka ją za to odsiadka, a ma kilkoro dzieci…

- "Jeden dzień w PRL" wzbudził różne emocje. Część widowni mówiła: "Za mało im pan dowalił". Inni krytykowali: "Pan tym filmem odebrał mi dzieciństwo!". A ja nie chciałem ani dowalać, ani odbierać. Ciekawie film odczytywany jest za granicą. W krajach, które przeżyły ustrój socjalistyczny, wzbudza normalne reakcje - tam, gdzie jest śmiesznie, ludzie się śmieją, gdy jest smutno, są smutni. Na Zachodzie widzowie są wstrząśnięci, odbierają obraz bardzo emocjonalnie. Często przywołują świat Kafki i Orwella. Na kolaudacji w telewizji ARTE w Strasburgu padło zdanie: "Nie wiedzieliśmy, że wy tyle przeszliście". To dla mnie najlepsza recenzja. Polacy są na świecie odbierani jako dziwny naród - nie wiadomo dlaczego bronią Czeczenów, o coś się wiecznie upominają. Więc skoro teraz ktoś dowiedział się, jak wyglądała nasza historia, to może warto było.

- Andrzej Werner nazwał Pana "kronikarzem czasu pogardy". Przez opis PRL-u dociera Pan do prawdy o sobie?

- Odwołuję się do swoich przeżyć. PRL nie jest dla mnie światem abstrakcji jak historia napoleońska, którą się interesowałem jako dziecko. Ja ten świat przeżyłem. Wydaje mi się, że zastanawiając się nad miejscem i czasem, w którym jesteśmy, trudno nie zadać sobie pytania: skąd przyszliśmy? Co robili moi rodzice, dziadkowie? Namawiam studentów, by zdążyli wypytać najbliższych - często przeradza się to w długie całonocne rozmowy.

Ponadto mamy unikalną okazję, jakiej nie ma prawie nikt na świecie: możemy korzystać z archiwów i dotknąć czegoś, co działo się tu, przed chwilą. Kiedy wchodziliśmy do Unii, udzielałem wywiadu dziennikarzowi z Finlandii: zapytałem go, po jakim okresie uzyskują dostęp do utajnionych archiwów - "Po 50 latach, w niektórych przypadkach 70, a nawet 100". Powiedziałem mu, że wchodzimy do Europy z całą naszą schedą: jesteśmy my, żywi ludzie, ale też i bagno z tych archiwów. To też jest fragment historii Europy.

Mam poczucie unikalności czasu, w którym żyjemy. I bardzo boleję, że IPN kojarzy się z diabelskim miejscem, gdzie szuka się teczkowego haka. Stało się tak głównie za sprawą elit politycznych, które używają tych materiałów instrumentalnie, i niestety mediów. IPN to gigantyczne archiwum wiedzy o tym kraju - przeprowadza mnóstwo akcji edukacyjnych, wydaje książki. A i tak zawsze kończy się na teczkach. Dla wiedzy o mechanizmach funkcjonowania komunistycznej władzy nazwiska agentów to rzecz drugorzędna. W archiwach kryją się dramatyczne, a czasami i absurdalne nasze dzieje. Pasjonujące.

- Ma Pan czasem ochotę oderwać się od polskiej historii? Wiem, że realizuje Pan film o... Afryce.

- Nie siedzę przy biurku i nie zastanawiam się: co mam zrobić, żeby wstrząsnąć widzami. Bardziej myślę o sobie. Jeśli poświęcam czemuś trzy, cztery lata, chcę dla siebie otworzyć jakieś nowe drzwi, doświadczyć czegoś, czego przedtem nie doświadczałem.

A reszta to dzieło przypadku. Nigdy nie przypuszczałem, że wyląduję w północnym Sudanie. Usłyszałem fragment audycji radiowej o polskich archeologach, którzy uczestniczą w akcji ratunkowej w związku z budową gigantycznej tamy w okolicach czwartej katarakty na Nilu. Kiedy się tam znalazłem, poznałem niezwykły, prosty i piękny świat sudańskich chłopów, którzy od setek lat uprawiają rolę na wydartych pustyni skrawkach ziemi. Trafiłem do wioski Abu Haraz i od kilku lat przyglądam się jej życiu. Za dwa lata Abu Haraz, jak i wiele innych wsi, zniknie pod wodą. Chcę zrealizować dokumentalny fresk o tym odchodzącym świecie. Po raz pierwszy realizuję obraz, który powstaje w efekcie cierpliwej obserwacji. Spotkanie z pustynią stało się dla mnie i dla mojego operatora Andrzeja Musiała źródłem bardzo głębokich doznań. Niestety tej ciszy, którą po każdym powrocie z pustyni noszę w sobie, nie da się w naszym codziennym zgiełku długo utrzymać...

MACIEJ J. DRYGAS (ur. 1956) jest twórcą filmów: "Usłyszcie mój krzyk" (m.in. Feliks '91 dla najlepszego europejskiego filmu dokumentalnego, Golden Gate Award - San Francisco '91, Srebrny Smok - Kraków '91, Nagroda im. Andrzeja Munka), "Stan nieważkości" (Grand Prix - Monte Carlo '95), "Głos nadziei", "Jeden dzień w PRL" (Specjalne Wyróżnienie Jury - Tajpej '06, Srebrny Smok - Kraków '06) oraz słuchowisk dokumentalnych: "Testament" (Prix Italia '92), "Być w kosmosie", "Moja góra". Wykłada w Laboratorium Reportażu UW oraz PWSFTviT w Łodzi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2007