Pod kloszem i okupacją

Ze stryjeczną siostrą przy lekturze Koziołka Matołka

06.04.2007

Czyta się kilka minut

Miałem szczęśliwe dzieciństwo, cokolwiek to słowo oznacza. Bez luksusów, ale w dostatku. Oboje rodzice, uwielbiani dziadkowie. Mieszkaliśmy najpierw w Magistracie na Senatorskiej w Warszawie (gdzie dziadek był intendentem), potem na Miodowej, w sąsiedztwie Pałacu Arcybiskupiego (Borchów). Jedno z moich pierwszych wspomnień to widok z okna na ogród arcybiskupi, po którym przechadza się metropolita Aleksander Kakowski. Urodziłem się w szpitalu na Karowej, dziś mieszkam zaledwie 200 metrów dalej - prawie całe życie upłynęło mi więc na tym niewielkim obszarze.

---ramka 474444|strona|1---

Fotografie

Pierwsze zdjęcie zrobiono mi w niemowlęctwie - nagi, pulchny bobas w beciku. To był standard podówczas. Potem było mnóstwo zdjęć, jako że ojciec hobbystycznie zajmował się fotografią. Pamiętam aparat skrzynkowy, z czarnym mieszkiem w kształcie harmonii, potem małoobrazkową Leicę. W domu była szafa pełna odczynników. Przejąłem zainteresowanie po ojcu, oglądałem roczniki "Fotografika Polskiego". Fascynował mnie zwłaszcza Jan Bułhak, aktywny zresztą także i po wojnie. Wszystkie moje zdjęcia przepadły w Powstaniu.

Jedynak

Byłem jedynakiem, chowano mnie pod kloszem. Od świata odgradzał mnie kordon niezamężnych, bezdzietnych ciotek. Ubierano mnie w znienawidzone pajacyki i aksamitne ubranka z okrągłym kołnierzykiem. Do tego bawełniane pończochy i trzewiki zapinane na guzik. Do szkoły poszedłem na Starym Mieście, gdzie jedna z ciotek była nauczycielką, toteż pozostawałem pod ciągłym nadzorem. Odprowadzała mnie matka lub niania, co czyniło ze mnie pośmiewisko. Siedziałem w pierwszej ławce - jak najdalej od złego towarzystwa, które okupowało ławki ostatnie. Na domiar złego (o, hańbo!) siedziałem z dziewczynką.

Wakacje

Lato spędzałem na Białostocczyźnie. Po przejściu na emeryturę dziadkowie przenieśli się na stałe do "mająteczku", jak przesadnie nazywano gospodarstwo we wsi Trzyrzeczki, które było wianem mojej babci. Docieraliśmy tam koleją przez Grodno. Wieś oddalona była dziewięć kilometrów od najbliższego sklepu, po zakupy jeździło się furmanką. Dom dziadków, najokazalszy we wsi, był czymś pomiędzy dworkiem a chałupą. Ziemi też było więcej niż w sąsiedzkich gospodarstwach, choć jak pamięć sięga nikt z bliskiej rodziny na roli nie pracował - pola oddano w dzierżawę. Dom stał na granicy łąk nadbiebrzańskich, ale do wody trzeba było iść z przewodnikiem, by nie utknąć w bagnie.

Jakkolwiek dziadkowie żyli skromnie, nie brakowało im pretensji szlacheckich, nierzadkich przecież w Polsce. Kontakty ze wsią nie były zażyłe, chociaż dziewczęta wiejskie zawsze były u dziadków na posłudze. Z obawy, abym nie kaleczył języka polskiego, izolowano mnie od tamtejszych dzieci. W sąsiedztwie mówiono gwarą - mieszaniną języka polskiego i białoruskiego. Byłem więźniem naszego domostwa. Wolno mi było jedynie bawić się z jedną dziewuszką, córką stolarza. Nie pamiętam, jakeśmy się bawili, ale z pewnością nie było w tym żadnego seksu.

Wieś była zabita deskami - za osobistość uchodził gospodarz, który dwa razy w życiu był w Warszawie. Nota bene szedł do stolicy piechotą, śpiąc w stogach. Był to typ pieniacza, dobijał się w urzędach o sprawiedliwość. Uchodził za światowca, podobnie jak ci, którzy odsłużyli wojsko w armii carskiej.

Emerytura dziadka musiała być przyzwoita, skoro w ich domu pojawiło się radio lampowe - niewyobrażalny luksus jak na owe czasy. Tyle tylko, że w Trzyrzeczkach nie było elektryczności, więc zasilano je z akumulatora.

Dziadkowie

Dziadek Antoni polował. Pozwalał mi strzelać ze sztucera, rewolweru, a nawet dubeltówki (która fest kopała). A przecież nie miałem nawet dziewięciu lat! Z polowań dziadek wracał z wątrobą obolałą jakoby od bigosu. Padał na fotel i jęczał: "Emilkuuu, ściągnij mi buty!". A babcia rzucała wszystko i biegła pomagać. Starsza od niego o kilka lat, żyła wyłącznie mężem i kuchnią - była wyśmienitą gospodynią. Musiała niejedno wycierpieć, bo dziadek nie miał dobrej reputacji w rodzinie - za młodu zdarzało mu się znikać, lubił biesiady, "baletniczki"... W latach, kiedy jeździłem do "mająteczku", dziadek dobiegał siedemdziesiątki, miał angina pectoris, o baletniczkach nie mogło być mowy, ale upodobanie do biesiad pozostało.

Jadało się obficie - dużo drobiu, ryb, dziczyzny... Mnóstwo czasu za stołem. Pamiętam, jak odwiedzał dziadka pewien znajomy poseł z Augustowa - siadali do obiadu, jedli, pili, gadali godzinami. W miarę spożywanych trunków ich głowy stopniowo znikały za oparciem sofy.

O mężczyznach z naszej rodziny pewna krewna mawiała: "Szaccy są jak orły. Mają nosy góralskie i duże Przedsięwzięcia" (chodziło o brzuchy). Ja już takiego nosa nie mam.

Tuż po 1945 r. odwiedziłem Trzyrzeczki. To była niebezpieczna wycieczka, trwała wojna domowa. Byłem już dorosły - pamiętam wielką obfitość bimbru, który w tym rejonie był wyjątkowo paskudny, bo pędzony z grochu.

Krzywda

Pamiętam wielką krzywdę - dziadek zastrzelił moje ulubione kaczki. Wykluły się z odnalezionych jaj, które podrzucono do wysiadywania indyczce. Kaczki, chociaż dzikie, przywiązały się, chodziły za mną krok w krok. Jesienią zaczęły zbierać się do odlotu, a wtedy dziadek dał im w łeb. Bardzo rozpaczałem. Kaczki upieczono. Przez chwilę nie chciałem ich jeść, ale - wstyd powiedzieć - uległem namowom.

Miodowa

Nasze mieszkanie na Miodowej było duże, pełne zakamarków. Cztery pokoje, służbówka i ogromna kuchnia. Jeden pokój niedostępny - zajęty na biuro. Wyprowadzając się z Magistratu, rodzice dostali w zamian mieszkanie "z lokatorem". Tym lokatorem był Związek Ochrony Mienia Poszkodowanych podczas Rewolucji Bolszewickiej. "Sublokator" niezbyt krępujący - raz w tygodniu przychodził mecenas Belieu i zamykał się w pokoju pełnym akt. Tak to trwało do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, kiedy to masowo zaczęli zgłaszać się petenci po dokumenty utraconych dóbr - sądzili widać, że Sowieci upadną i karta się odwróci... Wkrótce biuro Związku przewieziono do Archiwów Miejskich.

Pamiętam wypchane sowy, które wisiały w mieszkaniu. I lodówkę, do której przywożono lód w blokach. Druga lodówka - nieczynna - zapełniona była pieniędzmi. Carskimi pieniędzmi. A także bezwartościowymi aktami własności, obligacjami, pisanymi cyrylicą, z dwugłowym orłem. To był zapewne papierowy majątek matki, a może Szackich... Mama urodziła się na Kaukazie, gimnazjum kończyła w Humaniu, do Warszawy zjechała dopiero jako 16-letnia panienka.

W domu stało też pianino. Matka grywała na nim, dopóki ojciec nie przyniósł szczenięcia pudliczki. Nazywała się Wiwi - imię zapożyczone z "Przygód w Arktyce" Petera Freuchena. Ilekroć mama zaczynała grać, pudliczka brała się do śpiewu. To było nie do zniesienia, więc koncertów zaniechano. Wiwi mieszkała z nami długo - nawet podczas Powstania.

Gosposie

Moja matka dość późno wyszła za mąż - około trzydziestki. Pracowała zawodowo - nie z materialnej potrzeby, a dla satysfakcji. Jako mężatka nie przerwała pracy, toteż w domu rządziły nianie i gosposie. Pierwsza - niania Wikcia, bardzo zacna, miała same zalety. Jako całkiem mały chłopiec próbowałem nauczyć ją pisać. Była analfabetką, jak niemal wszyscy ludzie "z gminu", z którymi miałem wówczas kontakt. To byli często ludzie mądrzy i obyci ze światem, ale czytać nie umieli. Po Wikci, która musiała wrócić do swojej wsi, nastała straszna baba - Teofila. Wyróżniała ją wielka pobożność i nader swobodny stosunek do własności prywatnej. W rozmowach z moją matką często powtarzała następująca frazę: "bo idealny mężczyzna ma zawsze nic wartą kobietę". Z jakiegoś powodu mama nie lubiła tej kwestii. Teofila była bardzo godna i bardzo stara, jak na moje ówczesne wyobrażenia. Zmarła w naszym domu. Pewnego wieczora do domu wpadł nietoperz, a rano Teofila była martwa.

Była jeszcze Antosia, która przychodziła do prania. Prało się na tarze, w drewnianej balii. O balię dbano, żeby się nie rozeschła. W tej samej balii szorowano mnie do czysta - zbyt często, w moim mniemaniu.

Kary

Nie pamiętam, żebym był wychowywany, a już na pewno nie byłem karany. Ojca nie pamiętam zbyt dobrze - był gościem w domu. Praca bardzo go absorbowała. Wracał, kiedy już spałem.

Choroby

W chorobie stawiano mi bańki. Jeśli choroba poważniejsza, wzywano opiekunkę, która siedziała przy mnie nocą. Robiła na mnie kolosalne wrażenie - opowiadała cudowne historie o strzygach. Rodzice nie przejmowali się zbytnio chorobami, nie było też wówczas przesadnych wymagań higienicznych. A jednak widywało się ślady chorób - na ulicy wielu było ospowatych, nierzadko beznosych.

Na parterze naszego domu mieściła się przychodnia przeciwgruźlicza, gdzie zakładano odmy. Pracująca tam pielęgniarka była częstym gościem w naszym domu. Podczas pierwszych bombardowań Warszawy zbiegaliśmy do przychodni i tam przeczekiwaliśmy alarm. Później, w czasie Powstania, chroniliśmy się w piwnicy - Miron Białoszewski opisał to doświadczenie w "Pamiętniku z Powstania Warszawskiego" - odnajduję się w tych wspomnieniach, było dokładnie tak jak u Białoszewskiego.

Rozrywki

Zbierałem znaczki pocztowe i serie zakładek dołączanych do czekoladek. Kolekcja ze sławnymi sportowcami (Walasiewiczówna!), z lotnikami, mundurami... Wszystkie pasje szybko porzucałem. Zbierałem też sreberka od czekoladek na "wykupienie murzynka z niewoli". Formowało się z nich dużą kulę. Nigdzie jej nie wysłałem, bo nie znałem adresu. A "murzynkowie" i bez tego się wyzwolili.

Chciałem być ministrantem - nie wzięli mnie. Chciałem być harcerzem - z jakiegoś powodu rodzice na to nie przystali. Chciałem mieć rower - obiecał mi go krewny ksiądz pułkownik, ale się nie wywiązał, bo zamknęli go w Murnau, a potem w Dachau.

Dużo czytałem, co w mojej szkole uchodziło za dziwactwo. Zane Greya - z upodobaniem. Jedną książkę dziennie, z pewnością. Czytało się z latarką pod kołdrą, bo nocą światło musiało być zgaszone. Z biblioteki rodziców pamiętam Otto Weiningera, Nietzschego - taka była moda intelektualna tamtych lat. Moja matka czuwała nad jakością moich lektur. Martwiła się nieodpowiednim, jakoby, doborem tytułów nawet wtedy, gdy byłem już całkiem dorosły.

Byłem raczej odludkiem, trochę zakompleksionym. Nie wolno mi było bratać się z pospólstwem, a i pospólstwo miało mnie za nic. Była w tym gombrowiczowska tęsknota za parobkiem. Chciałem nosić oprychówy, berety - jak inni, a nie czapeczki z pomponikami. Nie miałem też śmiałości do dziewcząt.

Kiedy podrosłem (byłem silnym dzieckiem), moja pozycja wśród rówieśników poprawiła się. Wdałem się nawet w bójkę... szło ku lepszemu. Ale kiedy chłopcy z sąsiedztwa szli oglądać umarlaka, mnie odmówiono tej rozrywki. Sąsiad po pijanemu spadł ze schodów i zwłoki wystawiono w suterenie. Wszyscy chodzili popatrzeć, ja nie. Za to później napatrzyłem się aż nadto...

We wrześniu 1939 r. miałem 10 lat. Widziałem skutki bombardowań, potem łapanki. Rodzice zrozumieli, że nie ma sensu dłużej trzymać mnie pod kloszem. Dopiero wtedy zaznałem wolności. Szybko dorastałem.

Gimnazjum

W 1943 r. zapisano mnie do nowej szkoły - dość odległej, bo na ulicy Śniadeckich. Jeździłem tam tramwajem. Z nazwy Szkoła Mechaniczna, była zwyczajnym gimnazjum, dość niedbale zakamuflowanym. Spotkałem tam chłopców z tak zwanych dobrych domów, którzy mieli ambicje intelektualne, wyrafinowane zainteresowania. Prowadziło się młodzieńcze rozmowy o świecie, sensie życia. To była odmiana po szkole powszechnej, gdzie towarzystwo bywało szemrane. Pobyt w tej szkole był bardzo inspirujący, a moich ówczesnych kolegów wiele lat później odnalazłem w roli profesorów, doktorów...

Goście

We wrześniu 1943 r. zginął mój ojciec. Nie znam okoliczności tej śmierci, wiem tylko, że został zastrzelony gdzieś na ulicy Grzybowskiej, a zabójcą był osobnik w mundurze SA.

Niedaleko naszego domu przebiegała granica getta. Widziałem Żydów wywlekanych z domów i rozstrzeliwanych na miejscu. Także na naszym podwórku. W tym samym czasie w naszym mieszkaniu ukrywała się siostra znajomej mojej ciotki - uciekinierka z getta Irena Hollender z małą córką. Była w ciąży. Zaczął się poród, trzeba było sprowadzić lekarza. Byłem podrostkiem, ale rozumiałem, że na temat naszych gości trzeba milczeć albo kłamać. Niektórzy z sąsiadów domyślali się, kim jest nasza "krewna". Administrator przychodził, zadawał pytania, czy to aby nie Żydówki. Matka długo i zawile tłumaczyła rodzinne koligacje i stopień rzekomego pokrewieństwa. Niekiedy odwiedzała nas siostra pani Ireny, która była łączniczką między ukrywającymi się członkami rodziny. Miała "dobry" wygląd - była rosłą, muskularną blondyną o niebieskich oczach. Irena Hollender, jej obie córki, mąż i siostra - przeżyli wojnę.

Powstanie

W czasie Powstania śmierć spowszedniała. Tuż pod nami był szpital powstańczy, w ogrodzie przylegającym do arcybiskupiego grzebano zmarłych, wyrzucano kończyny po amputacjach. Kiedy upadło Stare Miasto, pędzono nas w kierunku Woli. W pobliżu Szpitala Wolskiego nadeszli jacyś Niemcy i z kolumny cywilów wybrali kilku mężczyzn, w tym mnie, do dźwigania rannych. Miałem wówczas 15 lat, ale wyglądałem na więcej. Najstarszy z nas - tragarz zawodowy, miał około sześćdziesiątki. W ten sposób znalazłem się w gronie kilkudziesięciu niewolników, zatrudnianych do różnych fizycznych prac. Rozdzielono nas - matka poszła dalej, ja zostałem w Warszawie w małym, 40 osób liczącym, ruchomym obozie pracy. Najpierw umieszczono nas w kościele na Woli, gdzie mnóstwo mężczyzn trzymano pod strażą. Przychodzili mundurowi i brali więźniów do różnych prac. W pobliżu był większy obóz, z którym kontakty były rzadkie - w tej grupie znalazł się Leszek Herdegen i Grzegorz Lasota. Po wojnie zamierzaliśmy doprowadzić do nakręcenia dokumentu o tamtym epizodzie wojennym - na próżno.

Potem trzymano nas, kolejno, w koszarach na rogu Puławskiej i Rakowieckiej, w kinie Palladium, w Sądach na Lesznie. Dopóki trwało Powstanie - grzebaliśmy zwłoki, przeciągaliśmy kable przez Pole Mokotowskie pod ostrzałem. Potem odgruzowywaliśmy Aleje Jerozolimskie dla niemieckich myśliwców. Ostatnie dwa miesiące transportowaliśmy zaopatrzenie dla oddziałów niemieckich. Zaopiekował się mną strażnik - starszy Niemiec około sześćdziesiątki, rezerwista, powołany do armii u schyłku wojny. Jego wnuk zdążył zginąć na froncie, toteż strażnik złorzeczył na wojnę. Chronił mnie od najcięższych prac, ale wysłuchiwanie jego lamentów było nieznośną torturą.

Komando istniało do stycznia. W noc w przededniu ofensywy Rosjan Niemcy puścili nas wolno. Wyszedłem ze spalonej Warszawy, tak jak stałem. Miałem tylko zegarek po ojcu. Wkrótce zabrał mi go na środku zamarzniętej Wisły oswobodziciel - krasnoarmiejec.

Po wojnie

Po wojnie kontynuowałem naukę w gimnazjum, tym razem koedukacyjnym. Ale to była już zupełnie inna szkoła. Znaleźli się w niej dorośli, którzy przerwali naukę wraz z wybuchem wojny, i ci, którzy szli normalnym trybem. W mojej klasie siedział oficer KBW i, jak głosiły plotki, dwie warszawskie prostytutki. Po roku władze oświatowe postanowiły oddzielić młodszych od dorosłych. Ja poszedłem do szkoły dla młodzieży pracującej, na ulicy Hożej, starsi zostali na Polnej.

Od 16. roku życia pracowałem na etacie - najpierw jako ślusarz, potem urzędnik, asystent, adiunkt, profesor.

Prof. JERZY SZACKI (ur. 1929 w Warszawie) jest socjologiem i historykiem idei; emerytowanym pracownikiem Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowcą Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej. Opublikował m.in. książki: "Kontrrewolucyjne paradoksy", "Spotkania z utopią", "Liberalizm po komunizmie", "Historia myśli socjologicznej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2007