Płyn Lugola, ruska Cola

Choć od katastrofy czarnobylskiej minęło 35 lat, w tej historii wciąż są luki. Na przykład: czy działania rządu PRL były adekwatne do zagrożenia?

20.04.2021

Czyta się kilka minut

Otwarcie wystawy fotograficznej upamiętniającej ofiary tragedii w Czarnobylu, Warszawa, 26 kwietnia 2006 r. / KRZYSZTOF SITEK / PAP
Otwarcie wystawy fotograficznej upamiętniającej ofiary tragedii w Czarnobylu, Warszawa, 26 kwietnia 2006 r. / KRZYSZTOF SITEK / PAP

Świat usłyszał o niej pod koniec kwietnia 1986 r.: o działającej ok. 100 km od Kijowa Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej, wyposażonej w reaktory typu RBMK-1000. Była to jedna z kilku tego typu elektrowni w Związku Sowieckim.

26 kwietnia operatorzy mieli przeprowadzić standardowy test reaktora. Popełnili błąd katastrofalny w skutkach: o godzinie 1.23 doszło do dwóch wybuchów, które zniszczyły reaktor i uwolniły ogromną ilość pierwiastków radioaktywnych; trafiły one do atmosfery, gleby i wody. Powstałe promieniowanie szacowano na 200 mln kiurów – była to ilość porównywalna ze skutkami eksplozji dużej głowicy nuklearnej, równej czterem bombom zrzuconym w 1945 r. na Hiroszimę. Skażenie – głównie radioaktywnym cezem i jodem – odnotowano w mniejszym lub większym stopniu na całej półkuli północnej.

Kierownictwo elektrowni długo odrzucało myśl, że reaktor uległ zniszczeniu. Powtarzało, że jest on nietknięty, a źródłem wybuchu były zbiorniki wody. Taką wersję usłyszeli przełożeni w Kijowie i Moskwie. O szóstej rano o wypadku dowiedział się sowiecki premier Nikołaj Ryżkow, który z kolei zatelefonował do Michaiła Gorbaczowa, sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego (pełniącego tę funkcję od roku). Ten zwołał posiedzenie Biura Politycznego, ale dopiero na poniedziałek 28 kwietnia – widocznie informacje, jakie wtedy miał, nie nakazywały pośpiechu i przerywania weekendu członkom Politbiura. Sam we wspomnieniach podkreślał, że w pierwszym dniu po wybuchu nie miał świadomości, iż reaktor eksplodował. Dopiero w kolejnych kilkunastu godzinach przed sowieckim kierownictwem odsłaniała się skala katastrofy i dramatyzm sytuacji.

Podjęto decyzję, że reaktor zostanie zasypany tonami piasku i boru, zrzucanymi z wojskowych śmigłowców. Na razie jednak przez kilkanaście kolejnych dni wiatr roznosił radioaktywny pył po Europie. W pierwszym rzędzie w kierunku północno-zachodnim, skażając tereny białoruskiej republiki i Polski, i docierając w końcu do Skandynawii. Tamtejsze służby wykryły promieniowanie i zaczęły dociekać, co jest jego źródłem.

Pierwsze oficjalne informacje o wypadku Kreml przekazał rządom innych państw dopiero trzy dni po awarii.

Niepokojące wieści

Władze w Warszawie dowiedziały się o podwyższonym skażeniu w Polsce dopiero po południu 28 kwietnia. Co prawda służby monitorujące sytuację radiologiczną wykryły niepokojący wzrost skażenia powietrza już nocą z 27 na 28 kwietnia, ale wskutek braku procedur nie od razu informacja dotarła do kierownictwa partyjno-rządowego.

Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej (CLOR), „mózg” systemu monitoringu radiologicznego PRL, dopiero rankiem 28 kwietnia odebrało meldunek ze stacji w Mikołajkach o wysokim poziomie skażenia powietrza. To właśnie nad północno-wschodni skrawek Polski dotarły najpierw masy skażonego powietrza znad Czarnobyla, nazywane potocznie „chmurą radioaktywną”. W istocie żadnej chmury nie było widać, a znajdujące się w powietrzu radionuklidy nie były widoczne dla ludzkiego oka – ich wykrycie było możliwe tylko za pomocą specjalistycznej aparatury.

Po odebraniu niepokojących wieści z Mazur pracownicy CLOR pobrali próbki w Warszawie. Okazało się, że także w stolicy powietrze jest skażone. Wykryto w nim pierwiastki telluru, jodu, cezu, strontu. „Kiedy rano tego dnia przyjechałem do CLOR, przed budynkiem czekała na mnie zdenerwowana asystentka. Do końca życia nie zapomnę jej słów: Słuchaj, przyszedł teleks ze stacji pomiarowej w Mikołajkach. Radioaktywność powietrza jest tam 550 tys. razy wyższa niż wczoraj. Nasz parking też jest silnie skażony!” – wspominał w 2006 r. (w rozmowie z tygodnikiem „Polityka”) prof. Zbigniew Jaworowski, kierujący wtedy Zakładem Higieny Radiacyjnej CLOR.

Wielka improwizacja

Jaworowski zwrócił się do dyrektora CLOR, prosząc o powiadomienie prezesa Państwowej Agencji Atomistyki i rządu. Ten odparł, że „nikogo zawiadamiać nie będzie”. Jaworowski na własną rękę skontaktował się więc z prezesem PAA Mieczysławem Sowińskim, alarmując, że o tak wielkim skażeniu trzeba poinformować rząd. Sowiński miał tylko nakazać: „Mierzcie dalej i informujcie mnie o wynikach”. O jego lekceważącym stosunku do sytuacji świadczyć może też fakt, że od godziny piętnastej uczestniczył w posiedzeniu Forum Młodego Pokolenia Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (fasadowej organizacji utworzonej po ogłoszeniu stanu wojennego i mającej dowodzić społecznego poparcia dla ekipy Jaruzelskiego) i nie było z nim kontaktu.

Jaworowski był w kropce. Nie mógł liczyć na przełożonych, brakowało też procedur, jak działać w sytuacji skażenia radiologicznego. Przede wszystkim nie istniał kanał komunikacyjny między CLOR a ośrodkiem władzy, którym można byłoby przekazać informację. W tej sytuacji Jaworowskiemu pozostał kanał nieformalny: po południu przekazał wieść prof. Zdzisławowi Kaczmarkowi, sekretarzowi naukowemu PAN, który zobowiązał się powiadomić premiera Zbigniewa Messnera. W ten sposób rząd PRL został poinformowany o zagrożeniu promieniowaniem.

Na tym zamieszanie się nie skończyło. Brak regulacji prawnych sprawił, że nadal królowała improwizacja. Naprędce zwołano nocne posiedzenie w Komitecie Centralnym PZPR, na które zjechali przedstawiciele kierownictwa partii i rządu. W gabinecie sekretarza KC Mariana Woźniaka, gospodarza spotkania, zjawili się też premier Messner, wicepremier Zbigniew Szałajda, rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban, sekretarz KC Jan Główczyk i wiceminister obrony gen. Tadeusz Tuczapski. Około czwartej nad ranem postanowiono wezwać specjalistów z dziedziny skażeń promieniotwórczych: prof. Jaworowskiego, prezesa Sowińskiego i prof. Zenona Bałtrukiewicza z Szefostwa Służby Zdrowia MON.

Zebrani uznali, że należy uzyskać z Moskwy maksimum informacji. Jaworowski wspominał: „Głos zabrał prowadzący naradę Marian Woźniak: To ja zadzwonię do mojego counterpart w Moskwie. Zapamiętałem dokładnie jego wypowiedź, bo użył angielskiego słówka counterpart, czyli odpowiednik. I grzecznie wyprosił wszystkich ze swojego gabinetu. Minęło jakieś 10 minut, gdy Woźniak, wyraźnie poruszony, wyszedł do zebranych. On mi powiedział, że nic nie wie – oznajmił grobowym głosem sekretarz KC”.

Nikołaj, szto u was słucziłos?

Między szóstą i siódmą do gmachu Komitetu Centralnego PZPR przyjechał obudzony wcześniej Wojciech Jaruzelski, najważniejsza osoba w państwie – przewodniczący Rady Państwa (odpowiednik prezydenta) i równocześnie pierwszy sekretarz PZPR. Zamknął się w gabinecie Główczyka na dalszą naradę w ścisłym gronie, już bez udziału specjalistów.

Jej przebieg możemy jednak częściowo odtworzyć dzięki wspomnieniom wicepremiera Szałajdy (opublikowanym w 2020 r. pt. „Człowiek do zadań specjalnych”): „Woźniak wrócił do nas z informacją, że niczego konkretnego się nie dowiedział. Generał [Jaruzelski – red.] stwierdził wtedy, że ja mam tam dobre kontakty, znam ludzi w rządzie i mam do nich zadzwonić. Postanowiłem skontaktować się z premierem Nikołajem Ryżkowem. Dobrze się znaliśmy przez wiele lat, byliśmy po imieniu, jeszcze z czasów, gdy byłem dyrektorem Huty Katowice, bo z jego zakładu do huty dostarczano wiele urządzeń. Później został zastępcą kierownika Gospłanu, następnie sekretarzem KC i w końcu premierem. Zadzwoniłem z telefonu WCZ, aparatu bezpośredniej łączności. Ochrona Ryżkowa w jego willi połączyła mnie i mówię: Nikołaj, szto to u Was słucziłos? Jest katastrofa, my nie wiemy co robić, nie mamy się z kim połączyć. Czy ty coś o tym wiesz? Odpowiedział, że wie tylko, że ileś godzin temu w Czarnobylu coś się stało i nie ma więcej żadnych wiadomości. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić, zatem poprosiłem go, by przysłali do nas swoich specjalistów. I na polecenie Ryżkowa w tym samym dniu specjalny samolot z nimi przyleciał w godzinach południowych. Ale oni nie powiedzieli dużo więcej, tyle, że jest radioaktywna chmura i badają przyczyny katastrofy w elektrowni. Zostaliśmy zostawieni sami sobie”.

Najważniejszą decyzją z nocnego posiedzeniu w gmachu KC było powołanie komisji rządowej pod przewodnictwem Szałajdy. Było to prowizorium, ale wobec braku regulacji najlepsze z możliwych – komisja otrzymała bowiem szerokie uprawnienia i mogła komenderować wszystkimi resortami i instytucjami centralnymi w zakresie przeciwdziałania skażeniu radiologicznemu. Była to jedna z przyczyn późniejszej skuteczności rządu PRL w radzeniu sobie ze skutkami katastrofy, umożliwiająca prowadzenie akcji o zasięgu ogólnopolskim. Najważniejszą z nich było podanie płynu Lugola prawie wszystkim dzieciom.

Obrzydliwa ciecz

Większość dzisiejszych pięćdziesięcio- i czterdziestolatków ma zapewne to skojarzenie z katastrofą w Czarnobylu: obrzydliwy smak płynu Lugola. „Miałam dziewięć lat. Pamiętam, że mama zabrała nas do przychodni. Ten płyn był chyba ciemnobrązowy, a na pewno smakował obrzydliwie”. „Miałam wtedy 14 lat i do dziś pamiętam ten obrzydliwy smak ciemnobrązowej cieczy, łeeeeeeee” – piszą anonimowi forumowicze na portalu Onet.pl. Charakterystyczny kolor płynu sprawił, że szybko zaczął być ironicznie określany jako „ruska coca-cola”. Oczywiście miało to związek z miejscem pochodzenia skażonego powietrza.

Czy była to akcja potrzebna i skuteczna? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć przesłanki, które stały za decyzją o jej przeprowadzeniu. Specjaliści z komisji rządowej, którzy po raz pierwszy zebrali się 29 kwietnia, rozważali kilka wariantów rozwoju sytuacji. Przyjęli, że istnieje ryzyko dalszego napływania skażonego powietrza nad Polskę.

Ponadto mieli już wiedzę na temat składu izotopowego powietrza, co pozwoliło określić, że największe zagrożenie stanowi radioaktywny jod. Był on niebezpieczny zwłaszcza dla dzieci ze względu na „jodochwytność” ich tarczyc. Istniało ryzyko, że gruczoł ten będzie pochłaniał radioaktywny jod z powietrza, co może stać się przyczyną schorzeń tarczycy, z nowotworem włącznie.

Zapobiec temu miało właśnie podanie płynu Lugola, w którym obecny był jod nieradioaktywny. W ten sposób „blokowano” tarczyce dzieci, aby nie pochłaniały pierwiastka radioaktywnego, który pojawiał się w ich organizmie wraz ze skażonym powietrzem i pożywieniem.

Polskie doświadczenie

Sama akcja została przeprowadzona niezwykle sprawnie, głównie dzięki ofiarnej pracy personelu służby zdrowia i farmaceutów. Nie oznacza to jednak, że nie było niedociągnięć. Sceny z tłumem matek i dzieci czekających godzinami pod przychodniami na płyn Lugola nie należały do rzadkości. Jednak w ciągu kilku dni stabilny jod podano w Polsce ok. 17,5 mln ludzi. Było wśród nich również ok. 7 mln dorosłych, co oznacza, że akcja objęła ponad 95 proc. dzieci oraz – choć nie było to obligatoryjne – 23 proc. dorosłych. Warto też dodać, że nigdy dotąd nie zastosowano takiego działania na taką skalę; w literaturze światowej określano je jako „Polish Experience”. Polskie doświadczenie Światowa Organizacja Zdrowia wykorzystała do sformułowania rekomendacji działań profilaktycznych w razie wystąpienia skażenia radiologicznego.

Pojawili się też krytycy wskazujący, że było to działanie na wyrost, nieuzasadnione wielkością i okresem występowania skażenia. Trzeba jednak zaznaczyć, że polscy specjaliści nie wiedzieli, jak długo będzie ono trwało, i w tej sytuacji woleli dmuchać na zimne. Poza tym porównanie liczby przypadków schorzeń tarczycy u dzieci na pograniczu polsko-białoruskim wykazało, że wśród polskich dzieci występują one zdecydowanie rzadziej, co może wiązać się z przyjęciem przez nie w 1986 r. płynu Lugola.

Pochody muszą pójść

Rząd PRL zareagował na problem „jodochwytności” dziecięcych tarczyc szybko i zdecydowanie. Z drugiej jednak strony nie podjął innych działań, które mogłyby zminimalizować ryzyko. Do takich należałoby zwłaszcza odwołanie pochodów pierwszomajowych albo choćby wykluczenie z nich dzieci. Postulat ten wysuwali zresztą niektórzy eksperci z komisji rządowej. Ale rządzący uznali najwyraźniej, że nie mogą sobie na to pozwolić. Podobnie jak w Kijowie i innych miastach Związku Sowieckiego, także w Polsce pochody musiały się odbyć. Miał to być sygnał dla świata i własnych społeczeństw, że sytuacja nie jest na tyle groźna, by sięgać po drastyczne środki. Poza tym w kręgach władzy żywa była obawa przed wybuchem paniki, stąd niezwykła ostrożność w podejmowaniu radykalniejszych kroków oraz bardzo oszczędna i zdawkowa polityka informacyjna prowadzona w tamtych dniach.

Brak wyczerpujących i rzetelnych informacji powodował jednak efekt odwrotny od zamierzonego. Dawał pole plotkom, głównie tym wyolbrzymiającym zagrożenie, co z kolei potęgowało obawy i wywoływało niekiedy panikę. Jej najbardziej widocznym przejawem było masowe wykupowanie artykułów spożywczych. Najbardziej pożądane były rzecz jasna te wyprodukowane jeszcze przed katastrofą.

Brak informacji i związana z tym frustracja znalazły ujście w licznych dowcipach i parafrazach sloganów propagandowych, np.: „Spełniło się marzenie Lenina – komunizm promieniuje na cały świat”, „Niech się świeci 1 Maja!”, „Napromieniowani całego świata, łączcie się!”.

Polacy przestraszyli się elektrowni jądrowych i nie chcieli budowy jednej z nich w kraju. Była to jedna z głównych przyczyn upadku polskiego projektu atomowego i odstąpienia w 1990 r. od budowy Elektrowni Jądrowej „Żarnowiec”.

W istocie jednak katastrofa czarnobylska i jej skutki nigdy nie stały się tematem przepracowanym. Polacy nie dowiedzieli się, jakie było rzeczywiste zagrożenie i czy decyzja o rezygnacji z własnej elektrowni jądrowej miała uzasadnienie. Tematy te, pozornie dotyczące dalekiej przeszłości, w wymiarze psychologicznym są wciąż aktualne choćby w kontekście obecnych planów budowy polskiej siłowni jądrowej. ©

Autor jest historykiem, pracuje w Oddziale IPN we Wrocławiu. Specjalizuje się w najnowszych dziejach Polski. Autor książek, m.in. „Niezależne Zrzeszenie Studentów 1980–1981”, „NSZZ Solidarność w PKP w latach 1980-1989. Przykład Dolnośląskiej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych”; redaktor tomu 3 i 4 „Encyklopedii Solidarności”. Obecnie pisze książkę o skutkach katastrofy czarnobylskiej w Polsce, która ukaże się w 2022 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2021