Plon na ugorze

Najważniejsze, by wrócić wsi poczucie własnej wartości. Nie musi mieć kostki brukowej, bankomatu, chodnika wzdłuż całej drogi. Może być dla miasta formą terapii.

02.09.2013

Czyta się kilka minut

Akcje artystyczne Daniela Rycharskiego we wsi Kurówko: „Galeria Kapliczka” - w jej szklanej gablocie prezentowane są dzieła zaangażowanych w projekt artystów. "Multimedialne strachy na dziki i ptaki" - instalacja w kształcie domu, mieściła telewizor. /
Akcje artystyczne Daniela Rycharskiego we wsi Kurówko: „Galeria Kapliczka” - w jej szklanej gablocie prezentowane są dzieła zaangażowanych w projekt artystów. "Multimedialne strachy na dziki i ptaki" - instalacja w kształcie domu, mieściła telewizor. /

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałem tak długo prosto. Od krakowskiego Kazimierza przez Nową Hutę ani jednego skrętu, dlatego co chwilę na rozwidleniu dopytuję: – A teraz? Ona znów: – Prosto. GPS nieaktualizowany od dwóch lat wskazuje, że jedziemy przez łąki, tymczasem suniemy gładką szosą za unijne pieniądze. Kocmyrzów, siedziba gminy: w zasadzie obrazki, które znamy z „Rancza Wilkowyje”, tylko trochę smutniej. Tereny podmiejskie, jak to ładnie ujmuje Lidka. Parę dyskontów i beton, spomiędzy którego przezierają przyżółkłe już krzaki. Albo wieś zurbanizowana – tak też się mówi. Czyli coś na pograniczu. Jak z tymi twarzami ludzi, które za nic nie dają się zapamiętać. Dopiero potem parę razy w lewo i w prawo, aż wjeżdżamy do Łososkowic. Asfaltowa dróżka pnie się stromym zboczem, aż z siodła rozpościera się widok na Ziemię Miechowską: spore wzniesienia, pola kapusty i cebuli, po których hula wiatr. – I dobrze – mówi. – Wietrzy głowy. Nie tak jak w krakowskim smogu – śmieje się. – Urbanizacja? To nam nie grozi – mówi z przekonaniem. – Jesteśmy na uboczu, to atut.

Lidka Dominikowska dzieli polską wieś na: wieś, która chce być miastem; wieś, która nie wie, czym jest i czym chce być; wieś, która zna swoją tożsamość i drogę, którą chce iść. Ale nie chce być miastem.

Kiedyś sama wyjechała, jak większość wychowanych na wsiach, którzy pędzą z – jak sądzą – zapyziałych dziur do świata. Spędziła parę lat w Krakowie, życie studenckie – wiadomo. Wystarczyło, by zrozumieć, że nie potrafi mieszkać w mieście, bo grozi jej depresja, a po drugie, mruga okiem, jest „dzikim człowiekiem”. Znajomi się śmiali: „Co, ziemia cię woła?”. – Chyba tak było – wspomina. – Gdy stanę na jednym ze wzgórz, widzę w promieniu 50 kilometrów ziemię, na której mieszka moja rodzina. To moje plemię.

Wraca w 2005 r. Ktoś sprzedawał w Łososkowicach dom. Kupiła go. Wcześniej mieszkała w szkole, w części zamieszkanej przez rodziny nauczycieli. – Taka mała komuna – mówi. Szkoła w jej dzieciństwie stanowiła centrum życia wsi, jak pewnie w większości małych miejscowości w kraju. Tam się grało w piłkę, bawiło, spotykało, biło, piło i jak w jej przypadku: nawet mieszkało.

Pojawiło się pierwsze dziecko, osiem psów. I zaprzęgi, którymi zimą przemierzała zasypaną po pas przestrzeń. Miała to, czego oczekiwała: wolność, przestrzeń do regeneracji po pracy, wczasy każdego dnia po siedemnastej (dziś pracuje w agencji reklamowej w Krakowie – dojeżdża około godziny).

Tak minęło siedem lat, aż w Krakowie pojawił się ze swoimi warsztatami Stephen Jenkinson, znany duchowy aktywista. Skierował w stronę zebranych pytanie: „A ty skąd jesteś? Kim są twoi umarli?”. By zmusić do jasnej, krótkiej odpowiedzi. To było dla niej impulsem, by wziąć się do roboty.

Wszystkie pomysły znów – jak w dzieciństwie – skupiła wokół szkoły. Wszystko po to, by aktywować lokalną społeczność. Sęk w tym, że jeszcze nie tak dawno nie było kogo aktywować, bo wszyscy byli aktywni. – W latach 80., no, jeszcze do połowy 90. wieś razem z sąsiednimi potrafiła walczyć o swoje. A potem marazm. Aktywować trzeba też, niestety, dzieci: zmusić, by wyszły z domów, spotkały się i, co najważniejsze, bawiły. To wszystko wina rodziców – mówi z przekonaniem Lidka. – Rodzice dziś są sztywni. Jak od linijki. Żadnej spontaniczności, by dać dzieciom swobodę.

Dlatego większość działań Lidki sprowadza się do tego, by je ośmielić, bo nadal się wstydzą. Starsi też. Gdy chcesz zrobić zdjęcie, ktoś powie: „Ale nie z ziemniakami”. „Ci są z Krakowa, tamci z Nowego Jorku, a my z Łososkowic? Co my mamy?” – tak myśli wielu.

Dlatego akcja. Przez okolicę przejeżdża Tour de Pologne, oni zorganizowali Tour de Łososkowice. Pod szkołą powstał, jak za PRL-u, mały warzywniak, w którym dłubią dzieci. Na razie trochę warzyw i słoneczniki, które wystrzeliły do nieba. Partner Lidki zrobi jeszcze szklarnię. Sami praktykują wiejski barter – on, złota rączka, pomoże w czymś sąsiadom, w zamian nie wezmą pieniędzy, ale np. kapustę. Dalej: mecze absolwentów, Dni Ziemniaka, Dziki Obóz: dzieci śpią w namiotach pod szkołą, biorą udział w grach i zabawach. – One spotykają się tylko w roku szkolnym, dlatego w wakacje trzeba je motywować do wspólnych zabaw. Znajomi Lidki, marzący o sprowadzeniu do Polski „edukacji demokratycznej”, przyjeżdżają na pokazowe lekcje. Kolega łucznik przywozi łuki – co kto może zaoferować, byle nie trzeba było płacić, bo przecież nie mają sponsora.

Przez wieś przebiega szlak pielgrzymkowy św. Jakuba, pielgrzymi pytają o noclegi. Plan: przystosować kilka pokojów, zysk przeznaczyć na projekty dla dzieci. Część pojechała do Turcji i Londynu z Partnerskiego Projektu Szkół w ramach programu Comenius. We wsi powstała winnica – pierwsze wino w tym roku.

Lidka podkreśla jednak, że wolność trzeba im teraz dawkować powoli, bo mogą się zadławić, przyjąć ją jako ciężar, balast – szczególnie ci biedniejsi, z byłych PGR-ów, bo i tacy są. Widać to szczególnie, gdy siedzą w kręgu i uczą je robić coś razem, decydować. Dają im wtedy głos. Dla wielu to obciążenie.

– Podobno dopiero piąte pokolenie na nowym miejscu czuje z nim związek – mówi. – Chyba dlatego wróciłam na swoje. Moja córka lubi stąd być, i to jest dla mnie bardzo ważne. Dom mojego partnera został sprzedany i dziś prowadzi tamtędy autostrada, jeżdżą po nim auta... Myślisz, że to fajne uczucie?

Lidka rozpoczęła więc kolejny rozdział. Zbiera materiały do książki, w której opisze historię okolicy. Jest w czym szukać, bo wieś liczy 800 lat. Ludzie wiedzą np., że ich przodkowie przybyli tu 250 lat temu z Kieleckiego. Tak daleko sięga pamięć i chęć, by pamiętać.

Doszukała się też informacji o swojej szkole. Budowę zaczęli z własnej inicjatywy mieszkańcy okolicznych wsi – dokończyli po wojnie, gdy to, co zrobili, zaczęto nazywać czynem społecznym i wypaczono jego sens. – To mnie uderzyło: oni harowali za darmo. Pomyślałam, że muszę im coś oddać.

Tym bardziej że Lidka wierzy w szkołę, dobrą szkołę, najlepiej model fiński. – Wszystkie okoliczne szkoły wyłącznie konkurują. To jest chore, nic nie wnosi. Powoduje, że rodzice podejmują jakieś absurdalne decyzje, wożą dzieci do odległych szkół, a wszystko powinni mieć na miejscu. – „Edukacja demokratyczna” – mówi, zaznaczając, że nie przepada za tą nazwą. Jej ideały stara się budować na Dzikim Obozie i, na ile pozwala sztywny program, w samej szkole, której dyrektorem jest jej mama.

W Łososkowicach odbyły się ostatnio dożynki dla miejskich dzieci, które wożono na wozach – miały wielką frajdę. Lidka powtarza, że na mieście wieś może skorzystać, ale i ludzie z miasta powinni wyjść ze swoimi inicjatywami na prowincję. Bo na linii miasto–wieś wyrosło najwięcej podziałów. – Najważniejsze, by wrócić wsi poczucie własnej wartości. Że nie musimy mieć na wsi kostki brukowej, bankomatu, chodnika przez całą wieś, wielu biznesów. Możemy być dla miasta formą terapii. To, co najmocniej mnie denerwuje w postawie inteligenta, to jęki. Widzi tyle problemów, ma tak wielką świadomość, a nic nie potrafi zrobić. Ruszyć tyłek!

***

Wystarczy 20 lat, by obrócić świat do góry nogami. Wyjeżdżam z Łososkowic z przekonaniem, że my – dzieci lat 90. – ze współczesnymi dziećmi w ogóle byśmy się nie zrozumieli. Kosmici jacyś. Jak to: zmuszać, żeby wyjść na podwórko?!

Potem szosą olkuską na północ. W radio w kółko: Tusk-Gowin, Gowin-Tusk, już nie wiem, który jest który. Dwa pasy drogi, nieprzerwany łańcuch wielobarwnych domów i, choć jechałem tędy dziesiątki razy, nigdy nie przyszło mi na myśl słowo „ładne”.

Ładnie jest za to na zachód. Spomiędzy jesiennej już mgły wyrasta mroczne wcięcie doliny Szlarki otoczonej białymi zębami wapiennych skał, a dalej, przy przejrzystym powietrzu, ponad krakowskim smogiem, sroży się mur Tatr. Pomiędzy pasami jezdni wybrukowany pas z ustawionymi regularnie słupkami (coraz częściej widać je w gęsto zabudowanych wsiach, które spotkało nieszczęście tras przelotowych). Nie służą do wyprzedzania: zbudowano je, by umożliwić mieszkańcom bezpieczny wjazd do swoich posesji. A i tak wypadek goni wypadek.

Z Osieka koło kościoła w prawo polną drogą, którą dojeżdżam do Witeradowa i szukam czerwonej tabliczki z nieśmiertelnym napisem. Sołtys. Drzwi otwiera Karolina Borkiewicz, rocznik, to istotne, 1987.

Było tak. Dzień wyborów, niedziela rano. Karolina ma za sobą studia (socjologia na AGH), roczne stypendium we Francji (francuski perfekt), trzymiesięczne stypendium w telewizji w Birmingham (angielski perfekt), a przy sobie małego Bruna. Wybory są po południu, zapada decyzja. Odwiedza sąsiadów z informacją, że zamierza kandydować, wysyła parę sms-ów. Na zebranie wiejskie, które sołtysa wybiera, przychodzi stu mieszkańców. Rekord: bywało, że przychodziło piętnaścioro. Wieś, jak tysiące innych, parę lat temu popadła w kompletny marazm. Zniechęcenie, ignorancja.

Czy gdy wróciła z miasta, nie czuła się w jakiś sposób nie stąd? – Przyjeżdżałam na weekendy, przy czym znasz zasadę: na pierwszym roku co tydzień, na drugim co dwa itd. – śmieje się, dodając, że jest lokalną patriotką i – co zaznaczyła już przez telefon – matką Polką.

Kadencja sołtysa trwa cztery lata. Można nie zrobić niczego albo zrobić bardzo dużo. – Po pierwsze, Witeradów dzieli się nieformalnie na dwie części: miejską i wiejską. Miejska to ta bliżej Olkusza, w zasadzie jego przedmieścia, gdzie ludzie zwykle nie wiedzą (widać to, gdy zbieram podatki), co się dzieje – mówi Karolina. Podstawia mi pod nos papier urzędowy, albo jak mówi: „firmowy”, z nowym logo wsi: sercem i napisem „I love Witeradów”, który znajduje się też na kubku z herbatą. To wniosek do burmistrza. Jeden z wielu. Od 2009 r. po raz pierwszy w wolnej Polsce pieniądze zeszły na najniższy szczebel. Fundusze sołeckie: każda wieś w zależności od liczby mieszkańców otrzymuje rocznie kwotę do wykorzystania na lokalne potrzeby, które przegłosowuje zebranie wiejskie. W Witeradowie wynosi to ok. 20 tys. rocznie. Co można za to zrobić? Czytam: remont drogi gminnej, zakup mebli biesiadnych, remont kapliczki, promocja wsi. Budowa świetlicy to zdecydowanie większy wydatek, trzeba się starać o fundusze unijne. Na stole Karoliny leży plan. Trzeba jednak wiedzieć, że każda inwestycja powyżej 30 tys. euro objęta jest prawem przetargu. I tu zaczynają się schody nie tyle w kontakcie, co w komunikacji z lokalnymi urzędnikami, bo najczęściej słyszaną odpowiedzią, gdy sołtys straci już wiele czasu i nerwów, by przebrnąć przez gąszcz przepisów, jest: „Gdyby pani zapytała, to bym powiedział”. Na razie powstanie tablica informacyjna, altana i stojaki dla rowerów, bo okolice Witeradowa to piękne tereny turystyczne.

Tak, kiedyś to była inna wieś. Powtarza się to samo wspomnienie: dzieci, ogniska, zabawy. Dziś – pustawo. Po drugie, wieś była mniej estetyczna – tak to ujmijmy. Dziś ludzie dbają o swoje obejścia. Zostało pięciu rolników i dwie krowy, pola, niestety, leżą ugorem. Nawet gdyby znalazł się ktoś młody i energiczny, i zasadził choćby dziką różę, lawendę, chmiel, winorośl – rozbije się o największą przeszkodę: nieuregulowany status ziemi. – Bywa, że właścicielami jednego pola są 32 osoby. Czasem sięga to paru pokoleń wstecz. To wielki problem na terenach byłej Galicji. Gdy trzeba było załatwić formalności przy przystanku Witeradów Pętla i parę podpisów, okazało się, że współwłaścicielami skrawka ziemi jest siedem osób, w tym jeden za granicą, a drugi w więzieniu.

– Bolączką jest plan zagospodarowania przestrzennego. Ludzie budzą się zawsze po fakcie. Nie zdają sobie sprawy, że to waży na ich przyszłości! W Zimnodole ma powstać farma wiatrowa. Sprawa jest na gruncie lokalnym gorąca. Ludzie wyczytali w internecie, że wiatraki powodują rozdrażnienie, stres i, co ważne, lokalne grunty budowlane tracą na wartości. Poza tym w Polsce wciąż nie ma przepisów, które jasno regulowałyby dopuszczalną odległość wiatraków od domostw. Taką lukę wykorzystują inwestorzy. Zaczyna się analiza: jak to jest we Francji, Niemczech. Wszędzie inaczej, ale precyzyjnie – opowiada Karolina.

W Witeradowie nie ma remizy ani kościoła. Zamknęli też szkołę (za mało uczniów). Mieszkańcy, na czele z panią dyrektor Zofią Tracz, pokazali jednak, jak klęskę przekuć w sukces: powstała szkoła społeczna. Dziś do Witeradowa dwa autobusy wożą z miasta dzieci tych, którzy szukają elitarnej szkoły. Pierwszeństwo mają jednak dzieci stąd. Spędzają w szkole codziennie równą liczbę godzin – od 8.00 do 15.00, także na świeżym powietrzu, i są bezpieczne. To siła podmiejskich szkół. Placówka w pełni współpracuje z sołtysem, radą sołecką i Stowarzyszeniem Rozwoju Wsi Witeradów „Razem”, które napędza życie wsi.

No a zabawy? Co z tymi wiejskimi potańcówkami co sobotę, że aż drzazgi szły? – Jeszcze niedawno była jedna rocznie, dziś są już dwie. Problemem jest koszt wynajęcia zespołu. Wpadłam na pomysł, by spróbować z didżejem. Kazałam bratu zgrać playlistę. Wyszło super!

Znów rekord: trzysta osób. Obserwacja: gdy gra zespół, bawią się też starsi, przy didżeju, nawet jeśli gra biesiadne, tylko młodzi. I olbrzymia dysproporcja: 70 procent to chłopcy. – Płacić mi chcieli, żebym z nimi tańczyła! – śmieje się Karolina.

Podczas festynów zbierają nakrętki dla krakowskiej Fundacji Bez Tajemnic (rok temu pół tony). Teraz zaczną zbierać aluminium na sprzedaż, a zysk przeznaczą na potrzeby wsi. Powstaje jej strona internetowa.

Sołtys dostaje w Polsce ok. 350 zł diety miesięcznie. Zbyt mało, by zmotywować do pracy. – Telefony, paliwo, ciągłe jazdy – wylicza Karolina. – Sołtys powinien być delegowanym pracownikiem gminy w terenie. To praca 24 godziny na dobę. Petenci, ludzie z problemami, zbieranie podatków. Nie ma możliwości, by łączyć pracę etatową z obowiązkami sołtysa! Największą blokadą jest jednak refundacyjny system dotacji. By coś zbudować, trzeba najpierw wyłożyć swoje. Tylko skąd?

A co z tymi ugorami?

– Żeby coś wspólnie zrobić, musi chyba odejść to pokolenie, które potrafiło tłuc się o miedzę – mówi pani sołtys.

Czy kiedyś znów wyjedzie?

Tajemniczy uśmiech. Tak się ułożyło życie. Pewnie w następnym roku do Anglii, gdzie mieszka tata Bruna. Tam ma pracę, tu sobie nie poradzi. Jest na zdjęciu w ramce – sympatyczny Sikh z Pendżabu.

***

Wystarczy przeciąć las, by dotrzeć do Wiśliczki, 32 domy, wjechać na podwórze Konrada Kuliga, wejść do domu i zastać go siedzącego na sofie dziadka, Jana Maja. – Jak mu powiedziałem, że pan dziś przyjedzie się ze mną spotkać, to nie odpuścił – mówi Konrad. Zaraz dołącza mama i babcia, ale przecież nie mam nic przeciwko. Tutaj od razu inny ton.

– Po pierwsze – pan Jan od razu przejmuje inicjatywę – w Wiśliczce ciągle się ktoś osiedla. Wieś rośnie, mimo że część – tak, tak – wyjechała za granicę. Cisza, spokój. Schowana ta wieś za sporym lasem, przycupnięta pod nim. Po drugie, jedna trzecia mieszkańców to młodzież.

Rzeczywiście – to pierwsza wieś, w której widziałem dzieciaki uwieszone płotów i drzew. Bo wcześniej autentycznie – a przecież trwają wakacje – pustka.

Zmiany. Pan Jan śmiało używa słowa „ekosystem”. Jak wyczytał, potrzeba z 20 lat, żeby wrócił do siebie po szkodach górniczych. Rzeki. To wraca w każdej rozmowie. Lidka opowiadała: – Nasi dziadkowie łowili w rzece raki, my się w niej kąpaliśmy, dziś płyną śmieci.

Po wojnie do Wiśliczki przyjeżdżali jeszcze górnicy na wczasy.

Konrad na rodzinny użytek prowadzi kronikę wsi, w której obok sprawozdań z wiejskich zebrań, notek o wypalaniu traw, pojawiają się pierwsze zapisy historycznych dociekań. Ma po temu wiedzę i narzędzia jako laureat licznych konkursów wiedzy historycznej, w tym trzeciego miejsca na ogólnopolskiej olimpiadzie, czym załatwił sobie parę indeksów na wyższe uczelnie.

– A i tak te dwa miejsca przed tobą zajęły dziewczyny – dopowiada pan Jan.

– A jakie to ma znaczenie! – ripostuje Konrad, uczeń miejskiego LO, rocznik 1996, więc przy okazji pytam, czy uczniowie z miasta traktują tych ze wsi z góry.

– W ogóle – chyba nawet dziwi się pytaniu. – Liczy się, co potrafisz. Poza tym większość uczniów pochodzi z terenów wiejskich.

Internet zniwelował różnice w dostępie do źródeł szpanu. Pan Jan, nawet nie muszę o nic pytać, wykłada dalej o zmianach na polskiej wsi. – Ludzie zaczęli dbać o podwórka, naród się cywilizuje, przestrzeń przed domami w miejsce sadów wypełniły ogrody, co ma walor estetyczny. Drzewa owocowe rodziły, co prawda, wymierną wartość, pozostały one jednak za domami. Każdy chce drugiemu dorównać, nasza sąsiadka zajęła czołowe miejsce w powiatowym konkursie na najładniejsze podwórko. Zmiany są więc pozytywne.

W Wiśliczce mniej więcej dwie trzecie ziemi leży ugorem, ale gleby zawsze były tu liche. – Chłoporobotnicy uprawiali ją, jednak to była ciężka i czasochłonna praca, od rana do wieczora – podkreślają mieszkańcy. – Ale jeśli pojedzie pan w Miechowskie, zobaczy pan wielkie pola, których właściciele mogą dorównać farmerom belgijskim. Problemem jest struktura zatrudnienia. W Polsce zyskiem z powierzchni musi się dzielić w przybliżeniu 25 proc. społeczeństwa, na Zachodzie – 5 proc.

– My w Sułoszowej żyliśmy tylko z pola, cała rodzina – włącza się babcia Genowefa. – Nikt nie pracował, a starczyło wszystkiego: ziemniaków, zboża, warzyw, owoców, mleka.

– Wieś ruszyła, gdy zmienił się sołtys. Teraz jest nim kobieta – odzywa się mama Konrada, pani Aneta.

Same kobiety tu w okolicy sołtysami?

– Zgadza się. Trzymają się razem, walczą wspólnie o wiele spraw.

W Wiśliczce fundusz sołecki to ok. 6 tys. zł rocznie. – Poszło na mikołajki, krzesła, zakup profesjonalnego nagłośnienia – mówi Konrad. – No i jeszcze plac zabaw, ale to większa inwestycja, z LGD – Lokalnych Grup Działania.

Czy Jan Maj nie tęskni za tą starą żywiołową wsią? – A pewnie, że tęsknię! – wreszcie się łamie, zmieniając przy okazji oficjalny ton. – Niektórzy mówią, że pewne sprawy wyglądały lepiej za PRL, i może mają sporo racji. Dziś na pewno jest mniej pieniactwa, ale ludzie są bardziej zdystansowani.

– I dzieci trzeba gonić na podwórko – znów mama. – Ale to trzeba sobie po prostu wyegzekwować. Ja moim chłopakom pozwalam siedzieć przy komputerze góra pół godziny.

– A jak cię nie ma i nie widzisz, to grają – zdradza ucieszona babcia.

– Europy szybko nie dogonimy – kończy pan Jan. – Młodzi uwierzyli, że już to zrobiliśmy. Taki płynie z mediów przekaz. A potrzeba jeszcze dużo czasu, żebyśmy byli społeczeństwem obywatelskim. Żeby tylko propaganda była trzeźwa. Poza tym jest się gdzie u nas wyładować. Ugorów nie brakuje.

Ile ich jest w Polsce? Ostatni rocznik GUS: „W 2012 r. (stan w czerwcu) gospodarstwa indywidualne użytkowały 90,1 proc. ogólnej powierzchni użytków rolnych”. Chyba lepiej niż myślałem, przynajmniej w statystykach. Dźwiga je Dolnośląskie, Pomorze – zachód. 52 577 – to według GUS liczba wsi w Polsce na koniec 2012 r.

Zmierzcha. Wjeżdżam w ciemny, suchy las.


ANDRZEJ MUSZYŃSKI jest reportażystą. Nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się wkrótce jego książka prozatorska „Miedza” o współczesnej polskiej wsi. Pochodzi z Krzykawy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2013