Planeta kibiców

Pasja i hobby. Czasem źródło radości, częściej frustracji, a nawet - niestety - agresji. Ale niekiedy również jakiś podskórny nurt, dający ludziom słabym i pełnym wad siłę stawania się lepszymi.

08.06.2010

Czyta się kilka minut

Najpierw jest wizja artysty, Alejandra Gonzáleza I?árritu, reżysera m.in. głośnych "21 gramów". Jesteśmy na wypełnionym po brzegi stadionie. Z zachmurzonego wieczornego nieba (z Nieba?) w zwolnionym tempie spada futbolówka. Wydarzenia przyspieszają.

Piłkę przyjmuje napastnik Wybrzeża Kości Słoniowej Didier Drogba. Uwalnia się spod opieki obrońcy. Pędzi na bramkę. Komentatorzy telewizyjni podnoszą głos, niektórzy wstają z miejsc. Za Drogbą biegnie włoski obrońca, Fabio Cannavaro, ale wydaje się, że nie zdoła go dogonić. Na przebitkach widzimy satelitę, transmitującego to wydarzenie na cały świat. Zakład fryzjerski gdzieś w Afryce, z telewizorem u powały. Śnieżący monitor w jakiejś lepiance, której wyposażenia dopełniają siennik i żarówka na drucie. Drogba podcina piłkę nad bramkarzem. Kibice zaczynają wiwatować: na stadionie, przed telewizorami, w dzielnicy afrykańskiego miasta, skąd dobiega radosne bicie bębnów i widać eksplozje pierwszych sztucznych ogni...

Jednak nie: Cannavaro w ostatniej chwili, przewrotką, wybija piłkę z linii bramkowej. Ci, którzy przed ułamkiem sekundy wiwatowali, wpadają w rozpacz. Włoch podnosi się z murawy i już po chwili widzimy go jako ikonę popkultury: uśmiechniętego i rozluźnionego w telewizyjnym talk-show, gdzie wiszące na linach tancerki imitują jego historyczną już interwencję, a włoski Krzysztof Krawczyk śpiewa o niej piosenkę.

Na Wyspach wyglądałoby to zupełnie inaczej: oto znów jesteśmy pod tym samym wieczornym niebem, tyle że futbolówka spada pod nogi Wayne’a Rooneya. Angielski napastnik prowadzi ją pomiędzy, a jakże, Francuzami, kibice zgromadzeni przed londyńskim sklepem z telewizorami wiwatują, Rooney kątem oka dostrzega kolegę z drużyny, podaje, ale zanim ten zdoła przyjąć piłkę, odbiera mu ją Franck Ribery. Na twarzy Rooneya malują się rozpacz i niedowierzanie. Anglik patrzy w przyszłość. Widzi spuszczone głowy kolegów w szatni, spadki na giełdzie, zamieszki na ulicach i pierwsze strony tabloidów, wykorzystujących grę słów z nazwiskiem tego, który "zroojnował" nadzieje całego kraju. Widzi siebie-bankruta, z niestrzyżoną od miesięcy brodą, mieszkającego w przyczepie kempingowej z widokiem na wielki billboard, przedstawiający w zwycięskim geście tego, który triumfował w tamtej akcji: Francka Ribery’ego...

Ale nie. Kamera oddala się od oczu Anglika i znów widzimy go na stadionie, z desperacją pędzącego za rywalem. Wygląda na to, że nie da rady, że zabraknie mu sił, ale w ostatniej chwili wybija piłkę spod nóg Francuza, który pada na ziemię, próbując wymusić rzut karny, jednak sędzia zdecydowanym gestem nakazuje mu wstać. Podnosi się również Rooney: teraz widzi siebie w katedrze, odbierającego tytuł szlachecki od królowej. Widzi pikujące w górę kursy akcji, szpitalną salę, w której wszystkie noworodki mają na opaskach imię "Wayne" i słynnego tenisistę Rogera Federera, nienadążającego za jego smeczami podczas gry w ping-ponga...

Szkopuł w tym, że trzyminutowe dzieło meksykańskiego reżysera, w genialnym skrócie oddające to, czym w najbliższych tygodniach piłka nożna stanie się dla kilku miliardów ludzi, jest reklamą firmy produkującej sprzęt sportowy. Świat, o którym potrafimy opowiadać językiem estetyki i etyki, jest w ogromnej mierze światem komercji. Skoro wydarzeniami na boisku interesują się miliardy ludzi, na tymże boisku leżą miliardy dolarów, funtów czy euro. Telewizje biją się o prawa do transmisji, a globalne koncerny - o prawo do bycia sponsorem. Rozgrywki międzypaństwowe i międzyklubowe reformuje się z myślą o tym, by przyniosły jak najwięcej zysku.

W czasie wielkiego święta futbolu usiłujemy o tym zapomnieć (choć wszechobecne reklamy nieustannie nam o tym przypominają), ale nie wszyscy zapomnieć zdołają. Najlepszy dowód: 31 maja 2010 r., a więc w dniu, w którym Anglia wstrzymała oddech w oczekiwaniu na ogłoszenie nazwisk piłkarzy, którzy pojadą na mistrzostwa świata, przed londyńską siedzibą Lloyds Bank manifestowali kibice zbankrutowanego klubu Crystal Palace, by ocalić go przed całkowitą likwidacją.

Jeszcze kilkanaście lat temu tak nie było. Stadiony uchodziły za niebezpieczne (w 1989 r. w Sheffield zginęło 95 osób, w wyniku naporu tłumów na siatkę, odgradzającą fanów od boiska; nie bez winy była policja, traktująca widzów jak hołotę), a zarządzanie klubami - za kiepski interes. Wymuszone przez brytyjski rząd zmiany, m.in. likwidacja miejsc stojących i objęcie trybun monitoringiem kamer, umożliwiły przyciągnięcie do piłki innego kapitału. Na nowych trybunach znalazły się loże i sektory dla VIP-ów, bilety hurtowo sprzedawano korporacjom, rozdającym je spragnionym rozrywki pracownikom. Kluby debiutowały na giełdzie, ceny biletów szły w górę, prawa do transmisji zaczęły odkupywać (za coraz większe sumy) telewizje kodowane.

Dobrą ilustracją tych zmian - w Polsce będących wciąż na wstępnym etapie - może być londyńska Chelsea. Jak zauważa Franklin Foer, autor książki "Jak futbol wyjaśnia świat, czyli nieprawdopodobna teoria globalizacji", klub będący w latach 80. kolebką chuligaństwa, w latach 90. zaczął uchodzić za symbol kosmopolityzmu, na szeroką skalę sprowadzając piłkarzy i trenerów z zagranicy (Chelsea była pierwszą angielską drużyną, która w meczu ligowym wystawiła wyłącznie obcokrajowców). Potem kupił go rosyjski oligarcha Roman Abramowicz, który tylko w ciągu pierwszych miesięcy wydał na transfery ponad 100 milionów funtów, a te inwestycje przyniosły mu z czasem mistrzostwo i Puchar Anglii (choć warto dodać, że klub z zachodniego Londynu wciąż nie może zawojować Europy: ambicją właściciela jest triumf w Lidze Mistrzów, najbardziej prestiżowych i dochodowych rozgrywkach klubowych na kontynencie).

Po pojawieniu się Abramowicza współczesna piłka nie była już taka sama. Przedsiębiorcy z całego świata rzucili się do kupowania klubów (ostatni przykład, sumami wydawanymi na piłkarzy przebijający jeszcze Rosjanina, to arabski nabywca Manchesteru City). Problem w tym, że co najmniej kilku kupowało na kredyt, a w związku z tym kluby tak znane i zasłużone jak Manchester United i Liverpool borykają się dziś z gigantycznym zadłużeniem; amerykańscy właściciele tego drugiego klubu szukają inwestora, który wyciągnie ich z tarapatów.

Jednym z najsmutniejszych zjawisk zakończonego niedawno sezonu było w angielskiej ekstraklasie bankructwo Portsmouth. Okazało się, że w źle zarządzanym klubie na same pensje szło 108 proc. obrotów, długi przekroczyły 135 mln funtów, a kolejni właściciele nie byli w stanie zmienić tej dramatycznej sytuacji, pomimo rozpaczliwej wyprzedaży najlepszych zawodników i zwolnień kilkudziesięciu klubowych pracowników. Najbardziej poszkodowani w tym wszystkim okazali się kibice, bo zawodników - choć kilkakrotnie dostawali pensje z opóźnieniem - chronił związek zawodowy.

I tu dochodzimy do punktu najważniejszego: oprócz tych, którzy starają się na piłce zarobić, są jeszcze ci, dla których teoretycznie toczy się gra. "Nasi kibice zasługują na to, by dla nich walczyć" - mówił izraelski trener Portsmouth Awram Grant o tych, którzy towarzyszyli jego drużynie do końca. Doping na każdym meczu był fantastyczny, nawet kiedy władze angielskiej piłki ukarały klub za fatalny stan finansów, odejmując punkty w ligowej tabeli i odbierając tym samym jakiekolwiek nadzieje na utrzymanie w ekstraklasie.

Każdy, kto interesuje się piłką nożną częściej niż co cztery lata, nie będzie zdziwiony. Pogląd, że wiążemy się z jakąś drużyną, bo liczymy na to, że będzie odnosiła sukcesy, jest z gruntu fałszywy. Jak pisze Nick Hornby w "Futbolowej gorączce", mocno autoironicznym autoportrecie kibica-inteligenta, naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie. Owszem (przypadek Wisły Kraków ostatniej dekady), można zdobywać mistrzostwo kraju, ale i tak nie uda się zagrać w Lidze Mistrzów. Owszem, można po latach starań awansować do Ligi Mistrzów (przypadek Evertonu sprzed kilku sezonów), a potem wywrócić się na pierwszej, względnie łatwej przeszkodzie. Owszem, można nawet wygrać Ligę Mistrzów (przypadek Manchesteru United przed dwoma laty i Barcelony przed rokiem), ale nie uda się powtórzyć tego sukcesu w roku następnym. Można też w pełni kontrolować wydarzenia na boisku, żeby przegrać mecz w końcówce po kuriozalnych błędach własnego bramkarza (przypadek Artura Boruca w Bratysławie, podczas meczu reprezentacji Polski w eliminacjach do mistrzostw świata - dziś to Słowacy reprezentują nasz region w RPA). O pomyłkach sędziowskich, niewykorzystanych karnych i karnych, których nie było, o nagłych kontuzjach najlepszych zawodników albo ich nieoczekiwanych odejściach do innych, "lepszych" klubów, nawet nie wspominam - to elementarz kibicowskiego losu.

Od 20 z górą lat dorosłego życia usiłuję się od tego losu uwolnić, ale moje uzależnienie raczej się nasila, niż słabnie. Co gorsza, nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Ustalenia badaczy z Sir Norman Chester Football Research Uniwersytetu w Leicester, że blisko 60 proc. z nas wynosi to uzależnienie z domu, a niemal cała reszta z podwórka, wydają się niewystarczające - bo przecież z niejedną rzeczą przyswajaną w dzieciństwie potrafiliśmy się rozstać.

Marna pociecha, że odpowiedzi szukali lepsi ode mnie, np. Salman Rushdie. "Na tym polega bycie fanem - pisał w eseju "Sport ludowy". - Czekać, znosić dziesięciolecia rozczarowań, lecz nie mieć wyboru w kwestii, komu dochowujemy wierności. W każdy weekend otwieram strony sportowe w gazecie i moje oko automatycznie szuka wyniku Tottenhamu. Jeśli wygrali, weekend jest pogodniejszy. Jeśli przegrali, czarna chmura rozczarowania przesłania słońce. To jest godne politowania. To jest nałóg. To jest monogamiczna miłość, póki śmierć nas nie rozłączy".

Szczególnie źle znoszę przypadki, w których los drużyny rozstrzyga się poza boiskiem. To nie tylko historia Portsmouth, ale także naszej reprezentacji. Rafał Stec rozpoczyna "Piłkę sss...kopaną", książkę o kondycji polskiego futbolu, cytatem z byłego trenera tejże, Holendra Leo Beenhakkera: "Nie spotkałem w waszym kraju nikogo, ani jednej osoby, której rzeczywiście zależałoby na tym, by polski futbol rozwijał się, gonił świat, odzyskał dawną świetność. Mam nieustające wrażenie, że tutaj liczą się wyłącznie interesy osobiste".

Książka Steca roi się od przykładów korupcji, demoralizacji, a w najlepszym razie nieudacznictwa działaczy, trenerów i sędziów. W tym świecie piłkarz właściwie musi ulec pokusie, a jeśli potrafi wznieść się ponad nią - skazany jest na życie w kłamstwie. "Czy system tak zdegenerowany jest w stanie wypuszczać produkty wysokiej jakości, czytaj: piłkarzy zdolnych rywalizować serio o najwyższą stawkę?" - pytanie jest retoryczne, jeśli spróbować przypomnieć sobie ostatnie sukcesy polskiej reprezentacji, klubów czy piłkarzy, nawet tych, którzy jakimś cudem zdołali przebić się do któregoś z klubów zachodnich. Wygranie Ligi Mistrzów przez Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Zostawmy jednak polską piłkę (na tegorocznym mundialu Polaków nie będzie) i spróbujmy wrócić do pytania o sens kibicowania. Otóż na szczęście jest tak, że nawet tym, wydawałoby się, skazanym, przeciwko którym wszystko się sprzysięgło, zdarzają się chwile spełnienia. Żeby trzymać się przykładu Portsmouth: mimo hiobowych wieści o stanie klubowej kasy, mimo wspomnianej wyprzedaży i zwolnień, klub doszedł w tym roku do finału Pucharu Anglii, eliminując po drodze zespoły lepsze i bogatsze. Z łatwością wyobrażałem sobie stan ducha upokarzanych na co dzień fanów, opuszczających narodowy stadion Wembley po półfinałowym zwycięstwie nad będącym absolutnym faworytem Tottenhamem. Nawet jeśli w tamtym meczu ściskałem kciuki za rywali Portsmouth, potwierdza to tylko moją generalną tezę o kibicowaniu jako źródle cierpień.

Podobno tego właśnie nie potrafią zrozumieć w piłce nożnej przywiązani do statystyk Amerykanie. Można grać lepiej, można mieć gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki, można oddać kilkadziesiąt celnych strzałów na bramkę przeciwnika, któremu uda się to zaledwie raz, i przegrać mecz. Kopciuszek wyjeżdża na mecz z arcymistrzem, strzela przypadkowego gola, a potem heroicznie się broni, podczas gdy arcymistrz z upływem czasu robi się coraz bardziej zdenerwowany i coraz częściej się gubi... Drużyna przegrywająca do przerwy trzema bramkami w drugiej połowie odrabia straty i wygrywa. Najlepszy napastnik świata nie wykorzystuje rzutu karnego. Najlepszy bramkarz myli się w prostej sytuacji. Siedemnastoletni chłopiec, debiutujący w meczu o wielką stawkę, strzela bramkę, którą później uznaje się za gola sezonu. W futbolu wszystko jest możliwe.

Nie napisałem do tej pory prostego zdania, że piłka nożna to piękny sport, w którym - w odróżnieniu od seansu, spektaklu czy koncertu - każdy mecz jest niepowtarzalny. "Uwielbiam tempo gry i niemożność przewidzenia rozwoju sytuacji. Uwielbiam, jak wielcy mężczyźni przegrywają z małymi w sposób, jakiego nie spotyka się w innych sportach kontaktowych" - to znów Nick Hornby, zachwycający się również zespoleniem w piłkarzach siły i inteligencji, przywodzącym mu na myśl tancerzy w balecie. "Doskonale rozłożone w czasie uderzenie piłki głową lub strzał z woleja sprawiają, że ciało piłkarza nabiera gracji i przybiera postawę, której nigdy nie da się dostrzec u innych sportowców"...

To jednak nie wszystko, bo przecież potrafi nas zachwycić milimetrowa wręcz precyzja, z jaką David Beckham strzela gola z rzutu wolnego (to ułożenie stopy, ta rotacja, którą nadaje futbolówce!), podobnie jak tygrysi wyskok Ikera Casillasa, który zdaje się frunąć w powietrzu, by końcami palców zmienić tor lotu piłki nieuchronnie zmierzającej do siatki. Zachwycają nas rajdy, dryblingi, zwody, ale także wślizgi obrońców, którzy potrafią takie rajdy przerwać bez faulu.

Ale przede wszystkim zachwycają nas podania. W fantazjach pewnego listonosza z poplątanym życiorysem, bohatera wyreżyserowanego przez Kena Loacha filmu "Looking for Eric", pojawia się legendarny napastnik Manchesteru United Eric Cantona. Pomaga listonoszowi stanąć na nogi i walczyć o utraconą miłość, ale mówi także o swojej futbolowej przeszłości: w filmie znajduje się montaż najbardziej efektownych akcji Francuza, a on wyznaje, że najwyżej ceni nie którąkolwiek z bramek, tylko podanie do Dennisa Irwina, po którym irlandzki obrońca strzelił bramkę Tottenhamowi. Piłka nożna służy tu za metaforę: mówimy o grze zespołowej, zaufaniu do kolegów, lojalności i przyjaźni, nie o gwiazdorstwie. I niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z elementem scenariusza, czy z poglądami byłego piłkarza Erica Cantony, fraza "You must trust your team mates. Always" znajduje przecież zastosowanie nie tylko w świecie futbolu.

Lubimy piłkę nożną dlatego, że nie da się w nią grać samemu (to trochę tak jak z redagowaniem pisma...), co najdobitniej uświadamia nie tylko historyczna już akcja Barcelony, której piłkarze w ubiegłorocznym meczu z Racingiem Santander wymienili 108 podań bez interwencji rywala, ale przede wszystkim oszałamiająca kariera trenerska José Mourinho, który przed kilkoma dniami rozpoczął pracę w Realu Madryt. Ten najbogatszy klub świata, podobnie jak Chelsea, od lat nie może wygrać Ligi Mistrzów - a Mourinho właśnie zdobył to trofeum po raz kolejny, tym razem z Interem Mediolan. Zdaniem wielu ekspertów problemem Realu jest nadmierna "galaktyczność" - obsesyjne ściąganie do klubu piłkarskich supergwiazd. Mourinho powiada tymczasem, na pierwszej konferencji prasowej po przeprowadzce do Madrytu: "O sile wszystkich moich drużyn zawsze stanowił zespół, nie jednostki, zaś wszyscy moi piłkarze rozumieli, że liczy się klub, nie oni sami". Jakkolwiek to brzmi w świecie gloryfikującym indywidualizm, jeśli trener, do którego przylgnął przydomek "The Special One" (Wyjątkowy), zdoła tę filozofię wpoić swoim nowym piłkarzom, Real wreszcie może osiągnąć to, o czym marzą jego kibice.

Wiem: nie napisałem, kto może wygrać tegoroczne Mistrzostwa Świata. Zgodnie jednak z wyłożoną powyżej regułą nieprzewidywalności: po pierwsze, nie mam pojęcia. Po drugie, nie to wydaje mi się najistotniejsze. Pod nieobecność Polaków kibicuję Anglikom, a zgodnie z wyłożoną powyżej regułą niespełnienia, nie sądzę, by byli w stanie awansować dalej niż do ćwierćfinału.

W kibicowaniu Anglikom jestem zresztą w mniejszości, bo kiedy zbliża się mundial, każdy narodowo niezaangażowany fan piłki nożnej wiąże swoje uczucia z zespołami, które grają futbol piękny (co w tym przypadku znaczy: ofensywny i oparty bardziej na technice niż sile), albo z drużynami, które zdaniem ekspertów nie mają żadnych szans na sukces. To stąd najlepiej sprzedającymi się koszulkami piłkarskimi w sklepach całego świata są stroje Brazylijczyków i Argentyńczyków (w Europie Hiszpanów i Holendrów), a w minioną sobotę powszechną euforię wywołała wiadomość, że w ostatnim sprawdzianie przed mundialem faworyzowanych Francuzów upokorzyli nieliczący się w świecie futbolu Chińczycy. Być zawsze ze słabszymi - idea, której nie powstydziłby się Jacek Kuroń.

Dlaczego jednak w ogóle o tym piszę? Bo interesuje to 3,5 miliarda ludzi na świecie i mimo wszystko warto się zastanowić, z jakich przyczyn. Najprostsza odpowiedź brzmi pewnie: pasja i hobby. Są i inne wytłumaczenia, zatrącające o poczucie tożsamości lokalnej (w angielskich miastach przemysłowych, gdzie za czasów pani Thatcher lawinowo rosło bezrobocie, kibicowanie było odskocznią od ponurej rzeczywistości), narodowej (dla naszych zachodnich sąsiadów mundial sprzed 4 lat był pierwszym po wojnie dozwolonym wybuchem emocji związanych z przynależnością do narodu niemieckiego, a w czasie dyktatury Franco Baskowie realizowali się kibicując Realowi Sociedad i Athletic Bilbao), czy wręcz religijnej (liczne przykłady z Ameryki Południowej). Czasem źródło radości, częściej frustracji, a nawet - niestety - agresji. Ale niekiedy również jakiś podskórny nurt, dający ludziom słabym i pełnym wad siłę stawania się lepszymi.

Ken Loach pokazuje kibiców, którzy od lat nie byli na stadionie Manchesteru United (nie stać ich: na mecz mogą pójść jedynie pasierbowie bohatera, których zabiera do loży VIP-owskiej lokalny bandzior). Wielu z nich przeniosło swoje uczucia na FC United of Manchester, amatorski zespół założony po przejęciu kontroli nad "właściwym" Manchesterem United przez amerykańskich milionerów. Dla wszystkich jednak futbol wydaje się wiązać z niemiłosiernie nadużywanym zdaniem Camusa o tym, że wszystko, co wie o moralności, dowiedział się dzięki piłce nożnej.

Wiem, że może to brzmieć nieznośnie naiwnie, zwłaszcza że z komercjalizacją współczesnego futbolu łączy się też odchodzenie od idei fair play. Skoro najważniejszy jest wynik, próbuje się go osiągnąć za wszelką cenę: na treningach obrońca ćwiczy dyskretne pociąganie za koszulkę napastnika, a napastnik - teatralny upadek w polu karnym. To, że na mistrzostwach świata wystąpią Francuzi, jest efektem oszustwa, którego dopuścił się jeden z najwybitniejszych piłkarzy ostatnich lat, Thierry Henry, i dekoncentracji sędziego, który nie zauważył, że Francuz w kluczowym momencie meczu przytrzymał sobie piłkę ręką.

A przecież to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma to, że kiedy dopisuję ostatnie zdania, od rozpoczęcia mundialu dzieli nas niecały tydzień. Najlepsi piłkarze świata (ci zdrowi, oczywiście, bo nieobecnych kontuzjowanych będzie na turnieju co niemiara) są już w RPA, najlepsi trenerzy świata udoskonalają taktyczne schematy, najlepsi (?) sędziowie pilnie oglądają mecze archiwalne, żeby nie dać się nabrać na jakąś sztuczkę piłkarza-oszusta. Czas zastyga. Z zachmurzonego wieczornego nieba spada futbolówka.

Michał Okoński jest redaktorem "Tygodnika", autorem bloga "Futbol jest okrutny" okonski.blog.onet.pl , który na czas mistrzostw świata zamieni się w Dziennik Mundialu; wydarzenia piłkarskie komentuje także na Twitterze www.twitter.com/michalokonski .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2010