Pełniący obowiązki lewicy

Wyborcy wyciekli, działacze zmieniają się w polityczne szkielety, kandydatka na prezydenta na razie jest przedmiotem kpin, a na lewo od SLD nikt nie chce iść do pracy. Polska SYRIZA prędko się nie pojawi.

31.01.2015

Czyta się kilka minut

Magdalena Ogórek, a za nią Tomasz Kalita, Leszek Miller i Dariusz Joński z SLD, Warszawa, 9 stycznia 2015 r. / Fot. Andrzej Hulimka / REPORTER
Magdalena Ogórek, a za nią Tomasz Kalita, Leszek Miller i Dariusz Joński z SLD, Warszawa, 9 stycznia 2015 r. / Fot. Andrzej Hulimka / REPORTER

Scenę w Sali Kongresowej dzieli od drzwi jakieś 30 metrów, ale czasami przejście takiego dystansu zajmuje 25 lat. W zeszły czwartek przypadła ostatnia rocznica w cyklu obchodów fundamentalnych zdarzeń, które nadały kierunek obecnej Polsce. Równo ćwierć wieku wcześniej obradował ostatni zjazd PZPR, zakończony sławetnym „sztandar wyprowadzić”. Trzej smętni towarzysze w garniturkach z pedetu, którym powierzono tę czynność, powlekli się do drzwi.
Problem w tym, że po drodze nie minęli się z nikim, kto by wchodził zająć opuszczone miejsce.


Balcerowicz musi odejść po grecku
Widać to szczególnie jaskrawo w tygodniu, kiedy dał im Tsipras przykład, jak zwyciężać mają. Wybory w Grecji przypomniały Europie smak lewicy: tej zuchwale równościowej (dziś to się nazywa roszczeniowość), czasem wywrotowej i budzącej obawy, a jednak potrzebnej w normalnym porządku spraw publicznych, jeśli wierzymy, że wolność bez równości jest pustym słowem. O tym, do jakiego stopnia doganiamy w pewnych sprawach Zachód, świadczy choćby to, że również w polskim kontekście program partii SYRIZA odruchowo zwykliśmy kwalifikować jako lewactwo – a tu proszę, lewactwo dostało do ręki niewielki, ale symbolicznie ważny kraj, i być może przetłumaczy na języki europejskie hasło „Balcerowicz musi odejść”. Niekoniecznie przy tym podpalając świat, bo co prawda herszt tamtejszych lewaków nie nosi krawata, ale chodzi jednak w marynarce.

Można się spierać o to, czy SYRIZA jest najlepszym, co mogło się wydarzyć, żeby zachodnioeuropejska lewica poczuła przymus odszukania gdzieś w sobie wiary w słowa ostatnio już tylko mamrotane rytualnie podczas paneli w think-tankach – solidarność, równość, praca. Wszystko, co da się złego o Tsiprasie powiedzieć jako o ratunkowym zastrzyku energii dla lewicy, skwitujmy na razie prostym: trzeba było sobie lepszego znaleźć, póki jeszcze był czas, a nie drzemać na zrównoważonych budżetowo stołkach.
W Polsce tymczasem rozpada się narodzony w 1990 r. status quo: struktura wywiedziona z dawnej partii władzy i pełniąca obowiązki lewicy traci polityczny impet, cała reszta zaś środowisk i ugrupowań, które bardziej na miano lewicy zasługiwały, ale cierpiały na polityczną impotencję, jeszcze nie korzysta ze zmierzchu potęgi hegemona. Okazuje się, że eseldowska dominacja służyła im za alibi przed podejmowaniem niewygodnych kompromisów z praktyką działania w instytucjach; pozwalała ukrywać przykrą prawdę, że brak im woli mocy (zwanej też, stosownie do szatnianej stylistyki relacji z kręgów naszej władzy – ciągiem na bramkę).


Kampania ogórkowa
Zróbmy szybki przegląd. SLD, partia niegdyś swobodnie wyłaniająca z grona swojej wierchuszki prezydenta i paru naprawdę niemalowanych premierów, do wyborów prezydenckich wystawia osobę płci szczególnie pięknej, którą nawet feministki, wciąż rozprawiające o kruszeniu szklanego sufitu, kwalifikują jako paprotkę (i trudno nie spytać, czy to wybieg, aby nie użyć słowa, które się z tą rośliną rymuje). Kto wie, może jeszcze pożałujemy naszych kpin, kiedy w walentynki zacznie się oficjalnie kampania ogórkowa, na razie jednak wygląda to na prostą jak cep kalkulację Leszka Millera i jego paru ostatnich przybocznych: zalety wizualne i młody wiek dr Magdaleny „Cztery Języki” Ogórek są podstawą, by przy zręcznej grze z mediami wykręcić w maju wynik w granicach powagi, co jest niezbędne, by tenże Miller zachował twardorękie przywództwo w partii do jesieni, kiedy dojdzie do prawdziwego starcia o to, kogo wpuścić na listy wyborcze do Sejmu. Nędza upadla, także ta polityczna, i przy niecałych dziesięciu procentach w sondażach wyścig o te dwadzieścia kilka w miarę pewnych miejsc robi się krwawy.

Trudno nie współczuć człowiekowi na krzywej schodzącej, ale jeśli Leszek Miller kieruje partią w rozsypce, a jedyny optymistyczny akcent w jego bezbarwnej świcie stanowią kolorowe sweterki Włodzimierza Czarzastego – to sam sobie tej biedy napytał. Przyzwyczajony przez pierwsze dwie dekady III RP do strategicznej gry, zawsze wokół wciąż odnawiającego się podziału solidarnościowego, palcem w bucie nie musiał kiwnąć, aby – na poziomie programów i ideologii – stworzyć spójną alternatywę dla wyborców.
Kiedy po 2007 r. PiS skutecznie zaczął podjadać postkomunistom coraz większą pulę głosów protestu i negacji wobec nowej Polski, Millerowi przyszedł do głowy jedyny pomysł na ratowanie chociaż części dobytku: zacząć grę na bycie zapasową przystawką Platformy. Gra to była, przyznajmy, konsekwentna i ze zręcznymi taktycznymi woltami. Ale to coraz bardziej propozycja dla nikogo, co widać po wynikach kolejnych wyborów: po co ktoś miałby głosować na z lekka farbowanego liberała, który o niczym innym nie marzy, jak ostatnie parę aktywnych lat spędzić na podtrzymywaniu status quo? Czy kiedy ostatnio wokół śląskich kopalni znów zrobiło się gęsto, ktoś w ogóle zadawał sobie pytanie, jaki ruch wykona największa lewicowa partia i zaprzyjaźniona z nią centrala związkowa?

Wyciekli wyborcy, wyciekają też działacze, w większości zresztą zaraz zamienią się w „polityczne szkielety ludzi, którzy uważali, że znaczą więcej, niż rzeczywiście znaczą” – by użyć trafnego sformułowania samego Millera. O usunięciu z partii Grzegorza Napieralskiego pewnie nie warto byłoby wspominać, to jeden z takich Panów Nikt, gdyby nie jego okrutne w swej szczerości słowa, iż „jeśli trzeba będzie, pójdę do pracy”.


Twój wirus
Straszna ta ewentualność miałaby się Napieralskiemu wydarzyć, gdyby nie wzleciał w powietrze nowy polityczny byt, projektowany wedle plotek z Andrzejem Rozenkiem. Temu ostatniemu również należałoby życzyć prędkiego znalezienia uczciwego zajęcia, bo tak się jakoś składa, że każdy, kto odchodzi z partii Janusza Palikota, zamienia się w szkielet jeszcze szybciej niż uciekinierzy z SLD. Tak jakby ten najbardziej oryginalny nowy gracz ostatnich 10 lat pozarażał wszystkich, których wciągnął w swoje kolejne projekty, śmiertelnym wirusem. Wpierw wprawdzie zdefiniował ramy części lewicy określanej mianem obyczajowej, czyli tej, która troszczy się o utwierdzanie równości, ale nie wiąże jej z biedą, dystrybucją dóbr, hierarchią społeczną. W polskich warunkach robienie na złość Kościołowi wystarczało za patent prawdziwego lewicowca: dzięki swojej energii (oraz pieniądzom) Palikot wprowadził nowe pojęcia do słownika czynnej polityki uprawianej na poziomie Sejmu.

Potem jednak, ponieważ była to energia czysto egotyczna, lider Twojego Ruchu skutecznie unieszkodliwiał kolejne istotne postaci ze swojego otoczenia, które były nośnikami lewicowo-obyczajowych haseł i miały, w odróżnieniu od swojego patrona, dorobek i autorytet środowiskowy. Lewica obyczajowa, której wrogowie nie bez racji wytykają, że w kraju biednym jak Polska jest bytem wydumanym lub prostą kalką zachodnich projektów, swoje chwilowe nadzieje na wyjście z kawiarni do Sejmu przypłaciła zawodem, który ją od świata realnej zmiany społecznej jeszcze trwalej oddzieli.

Pomieszanie umysłowe, jakie panuje w tych kręgach, najlepiej ilustruje przykład Roberta Biedronia, który wygrał wybory miejskie w Słupsku nie dzięki, a pomimo swojej kariery w walce z dyskryminacją osób homoseksualnych. Nadzieje działaczy lewicy społecznej, że z racji tego, iż jest gejem, będzie automatycznie rządził lewicowo miastem, są dowodem na krótkie nóżki, na jakich drepczą ideolodzy traktujący seksualność jako kategorię przydatną do definiowania konfliktu politycznego. Jak na razie, Biedroń podwyższa czynsze w mieszkaniach komunalnych i odcina się publicznie od Palikota („jest obciążeniem”). Być może, otrzaskany po prezydenturze Słupska, wróci jako samodzielny gracz na scenę krajową, ale jego ewentualna lewicowość będzie dopiero do sprawdzenia.

Z Twojego Ruchu odchodzi kolejny rzut działaczy, ale są to głównie postaci takie jak Robert Kwiatkowski, którym trudno było przypisać lewicowość w jakimkolwiek rozpoznawalnym sensie (już chyba prędzej Ryszard Kalisz, który wciąż zdaje się wierzyć w „duże zaplecze” i nie zauważa, że w całości zmieściłoby się mu do jaguara).

Na tym tle ciekawy wydaje się odwrotny gest – pozostanie przy Palikocie Barbary Nowackiej, przez chwilę pojawiającej się nawet na prezydenckiej giełdzie kandydatów. Jeśli jakoś można w ogóle docenić jej potencjalną polityczną gravitas, to właśnie przez fakt, iż na razie nie wchodzi do gry, daje sobie czas w drugim szeregu, spokojna o to, że ewentualna klapa Palikota nie zaszkodzi jej wizerunkowo, a ewentualne dalsze jego przetrwanie zapewni jej pozycję i środki do realizacji własnego pomysłu na siebie, o ile go posiada.


Fabryki gadaniny
Szanujący się przegląd sytuacji na lewicy powinien poświęcić co najmniej akapit na sakramentalne wyrazy nadziei na odnowicielską rolę „Krytyki Politycznej”. Tu jednak go zabraknie, bowiem środowisko to zbudowało jedynie rozległą fabrykę gadaniny, która mogła uchodzić za lewicową paręnaście lat temu, kiedy figle Žižka z otrzepaną mumią Lenina jeszcze kogoś szokowały. Na zapleczu tego wszystkiego, w paru rozrzuconych po Polsce filiach KP, dzieje się wprawdzie praca organiczna, z pewnością mająca wszelkie cechy lewicowego aktywizmu, ale jeśli mierzyć puls aktywizmu jakością i świeżością publicystycznej nadbudowy, to więcej uwagi trzeba poświęcić miriadzie nowych środowisk i związanych z nimi działaczy, których nie zaprasza się do komentowania w telewizjach.

„Zapytano w sądzie pewnego robotnika, czy wybiera świecką, czy kościelną formę przysięgi? Odpowiedział: »Jestem bezrobotny«”. Ta przypowiastka Brechta może posłużyć za roboczą definicję priorytetów i mentalności lewicy społecznej. Swoistym obszarem zaangażowania tych grup w rzeczywistość jest czynna, nieraz gwałtowna obrona praw lokatorskich i szerzej: działania w dość mglistym obszarze „prawa do miasta”, co w praktyce oznacza przede wszystkim próby zatruwania życia zachłannym deweloperom. Nieprzypadkowo kojarzy nam się to z ideologią ruchów miejskich, bo między tymi dwoma światami istnieją znaczne przepływy ludzi i inspiracji, ale też wrogości i wzajemnych egzorcyzmów. Jak to wśród drobnicy ocierającej się o sekciarstwo bywa.

Na początek samodzielnych poszukiwań można by zalecić lekturę kwartalnika „Nowy Obywatel” i portalu „Nowe Peryferie”. Żywym miejscem jest też serwis internetowy strajk.eu, obarczony jednak w powiciu grzechem niewiadomych źródeł finansowania (tam, gdzie wszystko prawie robi się za darmo, redakcja dysponująca poważnym budżetem na teksty to godny uwagi ewenement); niestety w domenie kontestatorów kapitalizmu, tropicieli „wiernopoddaństwa Polski wobec Waszyngtonu i Watykanu”, niejasne wcale nie jest takie niejasne i znaczy tylko jedno: rosyjskie.

To pokazuje najważniejsze dziś zagrożenie przed polskimi grupkami „prawdziwej” lewicy, zresztą analogiczne do tego, jakie w skali makro mają ruchy pokroju partii SYRIZA: zamiar podważania niewątpliwie zgniłego status quo w Europie skłania, by poszukać, jak to się eufemistycznie określa: „wsparcia geopolitycznego”. Trudno nie współczuć z góry naiwnym, którzy sądzą, że Moskwa chciałaby przyłożyć rękę do sprawiedliwszej Europy, wolnej od homofobii i rasizmu. Albo w to nie wierzą, za to liczą, że ograją w pokera czekistów. I to dopiero jest naiwność. W piekle czeka niewąska półka pełna spryciarzy, których „pali pieniążek moskiewski”.


Prekariusze wszystkich krajów
Typową przypadłością rozproszonego obozu politycznego pogrążonego w marazmie są nawracające natrętnie próby zjednoczeniowe (ktoś jeszcze pamięta Konwent Świętej Katarzyny?), które trafiają w próżnię – czy to dlatego, że czas jeszcze nie nadszedł, czy dlatego, że brakuje jednej charyzmatycznej twarzy. Właśnie pojawiła się inicjatywa na rzecz wspólnego startu lewicy społecznej w jesiennych wyborach. Środowiskowy rozrzut przedstawicieli podpisanych na stronie razemdamyrade.com jest istotnie szeroki. Nie brak w apelu sensownych diagnoz: „gniew i frustracja są zagospodarowywane przez populistyczną prawicę”. Tu znów się kłania paradoks ostatniego ćwierćwiecza: tam, gdzie Miller ze swoim podatkiem liniowym mógł odgrywać rolę lewicy, Solidarność, której „parasol” nad pierwszymi reformami Balcerowicza był istotnie zdradą typowego etosu związkowego, konsekwentnie przez następne lata chodziła w butach prawicy.

W definiowaniu tlącego się konfliktu, czekającego tylko, aż ktoś go roznieci i skanalizuje, młodzi polscy lewicowcy wydają się wreszcie rozpoznawać nowe sprzeczności interesów i nazywać formy realnej krzywdy w sferach dalekich od tradycyjnej klasy robotniczej, tej ze sztandarów dawnej partii towarzysza Millera (a za to potrafił się z nią rozumieć Jacek Kuroń). Dociera do nich powoli, że przepisują, chcąc nie chcąc, na nowo ten sam wciąż język walki klas, i np. nowomodny „prekariusz” jest strukturalnie tym samym, co proletariusz, tyle że z czystymi paznokciami. Lider Partii Zieloni Adam Ostolski ogłosił przed paroma dniami „List do przyjaciół frankowiczów”, próbujący z tej przecież nieubogiej części społeczeństwa uczynić nową klasę-dla-siebie, wyrastającą poza partykularyzm własnej krzywdy, gotową zakwestionować nie tylko własny kontrakt kredytowy, ale model społeczeństwa, w którym banki, jak kasyno, zawsze wygrywają.
Autorzy wspomnianego apelu, pisząc: „klasa polityczna tworzy dziś prawo w interesie najbogatszych”, świadomie lub nie cytują prawie żywcem „Manifest komunistyczny”. Nic w tym dziwnego, tyle że dalej następuje próba rozmycia tego dyskursu rewolucyjnego na program czysto parlamentarny. Doświadczenia półtora wieku rozmaitych prób odczytania Marksa na nowo pokazują, że wychodziły z tego albo kolejne rewolucje – „niemożliwe albo zbyt kosztowne”, jak pisze w konkluzji swojej pięknej autobiografii Karol Modzelewski – albo pokraczne formy osmotycznego wchłonięcia pierwiastków kontestacji przez system.


Czas dorosnąć
Na razie jednak aż takie fundamentalne dylematy (z nieodłączną Moskwą w tle) musi rozstrzygać – i to w sposób nieobojętny dla Polski – SYRIZA. To ona ma dość siły, żeby rozbujać europejską konstrukcję, i z tegoż powodu jest obiektem intensywnych zabiegów oswajania przez wybudzonych z drzemki europejskich socjalistów.
Czego trzeba zatem nowej polskiej lewicy, kiedy już się definitywnie porachuje z faktem, że agonia złej macochy SLD oznacza wejście w dorosłość? W dziejach „moment lewicowy” zdarza się, gdy szereg cząstkowych odruchów niezgody na świat, pulę indywidualnych momentów kryzysu łączy klamra braterstwa – czyli rozpoznania siebie w buncie innych. Buncie, który ktoś potrafi wyartykułować siłą swojej charyzmy tak, by w skali społecznej wiele osób potrafiło przełamać własny oportunizm. Warto znów zgodzić się z Modzelewskim, że ostatni raz było tak w Polsce przez 16 miesięcy karnawału lat 1980-81.

Dlaczego ten moment nie powraca? Ujmując rzecz, po lewicowemu, dialektycznie, między materią a duchem: po pierwsze, nie nastały ku temu warunki, czyli nie jest jeszcze wszystkim nam aż tak źle. Po drugie, brakuje człowieka, przywódca jeszcze nie wie, że został powołany. Trudno określić, jakie ktoś taki miałby spełnić warunki, ale jak to z charyzmą bywa: nie trzeba umieć jej zdefiniować, kiedy jest, to po prostu porywa.
Byłoby czymś podłym życzyć sobie, aby stało się nam jeszcze gorzej, a co do charyzmy, to jedyną jej iskierkę ma na razie Jarosław Kaczyński. W sumie więc może i dobrze, że całe to przepoczwarzanie się polskiej lewicy tak się długo wlecze. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2015