O. Paweł Krupa: Łatwo myśleć o nich „Ruscy”

Dominikanin, przełożony domu zakonnego w Petersburgu: Łatwo pomyśleć: „Ruscy”. Przyjąć, że to świnie i potwory. A ja ich kocham, ba, uważam, że tego być może najbardziej potrzebują.

06.06.2022

Czyta się kilka minut

 / BARTEK SYTA
/ BARTEK SYTA

MACIEJ MÜLLER: Możemy bezpiecznie rozmawiać?

PAWEŁ KRUPA OP: Nie wiem, czy akurat teraz ktoś nas słucha, wiem natomiast, że czytane są moje teksty czy wywiady publikowane w Polsce. Ten zapewne też będzie przeczytany.

Jak Ojciec się czuje jako Polak w Rosji?

W mediach regularnie słyszę, że Polska jest państwem wrogim, że działa przeciw Rosji, że Polacy to rusofobi itd. Ale w relacjach z ludźmi nigdy nie usłyszałem nic podobnego, także od tych, którzy popierają „operację wojskową”. Jasne, boję się, że to, co płynie z telewizji, w końcu może skłonić kogoś do agresji – ale dotychczas nikt mi nie wypomniał, że jestem Polakiem.

Nie wolałby Ojciec wrócić do kraju?

Nie, choć czasem takie myśli przychodzą do głowy. Mieszkam w Petersburgu od trzech lat, a od ponad półtora roku mam pozwolenie na czasowy pobyt. 5 kwietnia złożyłem podanie o pobyt stały – to pozwala oficjalnie być proboszczem, ułatwia podróżowanie itp. Zastanawiałem się, czy mnie odeślą z kwitkiem, czy pomyślą, że wariat – bo wszyscy chcieliby w drugą stronę, a ten z własnej woli zostaje? Ale dokumenty przyjęto bez mrugnięcia okiem. Czekam na decyzję.

Czy po 24 lutego coś znacząco jakościowo zmieniło się w życiu wspólnoty?

Tak, jeden z naszych braci postanowił wrócić do Polski. W pierwszych dniach wojny usiedliśmy i szczerze, po bratersku podzieliliśmy się obawami i zamierzeniami. I jeden z nas powiedział, że wyjeżdża. Nikt nie ma o to do niego pretensji. Zostało nas pięciu, w tym jeden brat Rosjanin. Nasz zakon jest tu od 30 lat, kiedy kościół św. Katarzyny został otwarty z powrotem dla kultu. Wcześniej dominikanie służyli w nim od 1815 r. aż do rewolucji październikowej. Pomimo zmieniających się warunków nikt nas nie wygania. Nie chcę popadać w jakiś patos. Po prostu jesteśmy, ciągniemy to, co robiliśmy dotychczas, żadnego bohaterstwa w tym nie ma.

A relacje z tym bratem Rosjaninem się skomplikowały?

Jesteśmy ciekawą wspólnotą. Czterech Polaków i jeden Rosjanin. Każdy ma spory bagaż doświadczeń, bo większość z nas zbliża się do sześćdziesiątki. Polacy i Rosjanin na „operację wojskową” poglądy mają różne – to mogło sprawić, że okropnie się potniemy, ale tak się nie stało. Nie rozmawiamy o wojnie, nie przekonujemy się wzajemnie, nie kłócimy – czasem wymienimy jakiś komentarz. Nikt się nie umawiał, zadziałaliśmy intuicyjnie. Za to czuję, że jest w nas jakby więcej solidarności w pracy, w modlitwie, w pomaganiu sobie nawzajem, jakbyśmy starali się być dla siebie lepsi, łagodniejsi, bardziej wyrozumiali. W końcu i my, i on myślimy o tym, co się dzieje, z podobnym niepokojem. Patrzę na te nasze starania ze wzruszeniem i myślę, że jako wspólnota braci zdajemy ten trudny egzamin, jak do tej pory, całkiem poprawnie.

A w parafii?

To najstarsza parafia katolicka w Rosji. Kościół powstał za zgodą i błogosławieństwem carycy Katarzyny Wielkiej. Leży w samym centrum Petersburga, to ważne miejsce na mapie miasta. Przed pandemią na mszach niedzielnych zbierało się ok. tysiąca osób, więc całkiem sporo. Nie wszyscy jednak wrócili, a wojna też w tym na pewno nie pomaga. Choć z drugiej strony pojawiają się tacy, którzy chcą się wyspowiadać po bardzo długiej przerwie albo pytają o chrzest dla dzieci.

Przed ołtarzem spotykają się ludzie o przeciwnych poglądach na wojnę i w ogóle na politykę. Dla nas, jako duszpasterzy, to trudne wyzwanie. Musimy mimo wszystko zaproponować jakąś platformę jedności. Przecież oni klęczą przed tym samym ołtarzem, wspólnie podchodzą do komunii, mówią „Ojcze nasz”. Z drugiej strony jako kaznodzieje musimy być ostrożni, żeby nie narażać siebie ani parafian. Katolicyzm jest w Rosji wyznaniem mniejszościowym, więc jako księża i nie-Rosjanie staramy się być delikatni, bardziej uczyć się, niż nauczać. To skłania do pokory, zwłaszcza przybysza z Polski. Cieszę się, że pracowałem wcześniej we Francji i Włoszech, bo to mnie oczyściło z nie najlepszych naleciałości polskiego, pewnego siebie stylu duszpasterstwa. I to dobrze tutaj działa.

Czyli uważa Ojciec na słowa?

Jak wiadomo, za samo użycie słowa „wojna” grozi odpowiedzialność karna. Ale jeśli naprawdę nie da się go obejść, to je wypowiadam. Uważam, że rzeczy należy nazywać po imieniu, inaczej znajdziemy się w jakimś matriksie.

No dobrze, więc mamy przed ołtarzem człowieka, który popiera linię władz, i kogoś, kto przeciw „akcji specjalnej” protestował na ulicach. Naprawdę można wskazać im jakieś wspólne wartości?

Chyba jedyne, co możemy zaproponować, to żeby oni patrzyli na siebie jak na ludzi. Jak tylko podniesiemy wzrok wyżej, na widzenie świata, polityki, społeczeństwa, to natychmiast zaczynamy się rozchodzić. Więc niech do spotkania dochodzi na najbardziej podstawowym poziomie. Ten, kto stoi obok mnie, to człowiek, mój brat, który tu przyszedł, bo potrzebuje Chrystusa. Tak jak ja.

Kilka dni temu przed mszą jedna z parafianek, starsza pani, aktywnie broniąca demokracji (jej rodzina bardzo cierpiała w poprzednim systemie), rozpoznała w mężczyźnie, który wszedł do kościoła, czynnego funkcjonariusza FSB, którego spotkała wcześniej w niezbyt miłych okolicznościach. Podeszła do niego i powiedziała: „Jak miło pana tutaj widzieć, przyszedł się pan z nami pomodlić?”. Spłoszony człowiek nie został na mszy, ale zanim opuścił kościół, ukląkł, spędził tak dłuższą chwilę, a wychodząc, wrzucił do skrzynki ofiarę na biednych. Opowiedziano mi o tym zajściu na wpół z rozbawieniem, na wpół ze zdziwieniem. I rzeczywiście: być może przyszedł, żeby podsłuchać kazanie, ale właściwie dlaczego by nie miał przyjść, żeby się pomodlić i złożyć ofiarę? Pamiętam z czasów komuny „Pieśń o śnie” Gintrowskiego i Kaczmarskiego o kraju, „gdzie łajdak pokaja się szczerze / gdzie złodziej odda swój łup / gdzie ktoś, zanim powie »nie ­wierzę«, / świętemu upadnie do stóp”. Śpiewaliśmy ją z nadzieją, że to jest możliwe.

Kiedy papież wezwał do zawierzenia Rosji i Ukrainy Niepokalanemu Sercu Maryi, 25 marca w kazaniu powiedziałem tak: „Wiem, że niektórzy z was chcieliby krzyknąć: »za Putina!«. A inni: »Precz!«. Jesteście tutaj, jedni i drudzy. Pamiętajcie, że pod tym dachem nie ma wrogów, tylko bracia i siostry. I mam nadzieję, że ten dach będzie się wciąż rozszerzał nad nami, na nasze miasto i kraj”.

Jak w ogóle w tych realiach głosić wiarę? Wiele tematów na ogół poruszanych w kazaniach wydaje się dzisiaj frazesami oderwanymi od rzeczywistości.

Nie przypominam sobie, żebym w życiu tak bardzo cierpiał z powodu Ewangelii. Najpierw był ból, kiedy czytałem katolickich publicystów dowodzących, że nie może być teraz mowy o miłosierdziu, przebaczeniu, że to sprawa Pana Boga, a nie nasza, bo my będziemy sądzić. Z drugiej strony był papież Franciszek, który mówił o miłości, przebaczeniu i nie chciał wskazywać Putina po imieniu jako winowajcy. Protestowano, że przecież on powinien „stanąć na czele...”. Ale właściwie czego? Bo przecież w tej wojnie nie ma hufców anielskich i diabelskich. Choć chrześcijanie lubią tak to sobie czasem wyobrażać: na Wawelu jest obraz Tomasza Dolabelli przedstawiający bitwę pod Lepanto, na którym statkami tureckimi sterują diabły. Tak będzie może w tej ostatecznej, apokaliptycznej wojnie, ale na razie mamy wojnę z ludźmi, z całym ich dobrem i złem. Słucham więc tej publicystyki, a potem czytam w Ewangelii: „bądźcie miłosierni jak Ojciec wasz jest miłosierny”, „kochajcie się, jak Ja was ukochałem”. Przecież tego nikt w ogóle nie słucha. Świat się nie przemienił. Od trzydziestu lat głoszę te słowa, razem ze mną tysiące innych księży, a świat ma je „w poważaniu”.

Potem przychodzi jeszcze silniejszy ból: bo ja sam przecież, na litość Boską, czuję, jak trudno jest kochać tych ludzi. Łatwo pomyśleć: „Ruscy”. Przyjąć, że to są świnie i potwory, może oprócz paru moich przyjaciół. A czuję, że taka atmosfera mnie otacza, próbuje mnie wciągnąć. A ja ich kocham, ba, uważam, że tego być może najbardziej potrzebują.

Na początku marca słyszałem kazanie o tym, że Jezus polecił modlić się za nieprzyjaciół i nie wskazał żadnych wyjątków, więc dotyczy to nawet zbrodniarzy. Ale potem była Bucza. I tamte słowa wydały się z innego świata.

Zmusza mnie pan do użycia słów, których chciałem uniknąć, bo są wyświechtane. Przeżywamy czas jakiegoś nieprawdopodobnego oczyszczenia, właściwie ogołocenia. Po pierwsze, czujemy, że Ewangelia jest strasznie trudna, po drugie, że jesteśmy wobec niej bezbronni. Myśmy ją ubrali w tradycje, święta, poświęcenia, odpusty, procesje, w dobre uczynki: ustąpić staruszce w tramwaju, nie pluć na kolegów. I nagle ona okazuje się czymś takim, że głowa boli od samego myślenia. Kochać swoich nieprzyjaciół to straszne wyzwanie. W książce „Mąż z Nazaretu” autorstwa Szaloma Asza, polskiego Żyda, pisarza jidysz, jest scena, w której Jezus idzie w okolice Tyru i Sydonu. W tych portach produkowano słynną purpurę, a do jej barwienia używano żrących substancji, czym zajmowały się dzieci-niewolnicy. Kwasy wyżerały im ciało, bito je i głodzono. Jezus zobaczył, jak ktoś katuje takie dziecko. Apostołowie spodziewali się, że zaraz spuści grom. Ale On w płaczu wołał do nieba: „Ojcze, zmiłuj się”. Asz pisał to w początkach XX wieku, nie mógł wiedzieć, że nadciągają dwie wojny światowe. Opisywał Jezusa jako człowieka, ale tak bardzo ludzkiego, że w tym człowieczeństwie staje się boski.

Nie chcę robić ze swojego życia literatury. Ale jest we mnie jakaś przeszkoda, która mi nie pozwala odebrać człowiekowi człowieczeństwa, nawet kiedy on sam je sobie odbiera. Ktoś powie: bo to nie twoje dziecko zgwałcili żołnierze. To prawda, spotykałem się ze złem, ale nigdy aż takim. I oczywiście tak jak wszyscy odczuwam nienawiść i wściekłość, czasem bardzo mocno. Mimo to coś nie pozwala mi odczłowieczyć ludzkiego potwora do końca.

Może dla chrześcijanina ostatnią barierą będzie to, że nawet mordercy dzieci nie będzie życzył potępienia?

Odetchnijmy na moment. Jestem kierowcą. Prowadzenie samochodu wzbudza we mnie masę negatywnych emocji. Zasadniczo nie lubię grubych słów i nawet jak jestem sam, to ściszam głos, gdy przeklinam. W końcu jednak stwierdziłem, że to nie licuje: jedzie zakonnik i wysyła ludzi do diabła. Więc kiedy ktoś wymusi pierwszeństwo albo zajedzie mi drogę, mówię Bogu: „Boże błogosław go, bo ja bym mu nogi z d... powyrywał!”. Daję upust wściekłości, informuję Boga, co bym najchętniej zrobił, ale to Jemu powierzam działanie w tej sytuacji.

Myślę, że to może być namiastka postawy wobec tragedii, którą dzisiaj obserwujemy. Mam prawo wykrzyczeć moją nienawiść, poczucie krzywdy, żal; nie mogę udawać, że ten koszmar się nie dzieje. Wielu myśli, że chrześcijaństwo zakazuje odczuwania nienawiści. Nie może zakazać odczuwania, bo to naturalne, to ludzka reakcja na krzywdę, którą komuś zrobiono. Ewangelia wzywa: poślij w to Boga. Nie bądź w tym sam, oddaj to Jemu, zrzuć na Niego. On się nie załamie. On coś z tym zrobi.

Tu ważna uwaga. Otóż to nie działa jak automat: mnie nienawiść – Bogu miłosierdzie. To ja muszę oddać mojego wroga Bożemu miłosierdziu, inaczej nie idę drogą Ewangelii. Trochę jak Jurand ze Spychowa, który z wyłupionymi oczami i wyrwanym językiem, świadom, co zrobiono jego córce, przecina więzy swojego krzyżackiego kata i wypuszcza go na wolność. Sienkiewicz chyba czuł, że tę scenę będzie trudno czytelnikom znieść, dlatego Krzyżak dręczony wyrzutami sumienia wiesza się na przydrożnym drzewie. Możemy odetchnąć z ulgą. Jednak Jurand, kiedy zwracał wolność wrogowi, nie wiedział, jaki ten zgotuje sobie koniec. I jeszcze jedno: fakt, że mnie osobiście nie zadano krzywdy, nie zwalnia mnie z ewangelicznego wymogu miłosierdzia, bo i ja, choć bezpośrednio zło mnie nie dotyka, mogę czuć nienawiść i chęć zemsty wobec wrogów mojego narodu, religii czy rodziny.

Nie wydaje się Ojcu, że Bóg bezczynnie patrzy na Ukrainę?

Miałem kiedyś taką quasi-mistyczną wizję. Objawienia prawdziwych proroków przekraczały ich poznanie, więc wyrażali je kategoriami, które znali – pisali o rydwanie ognia, przedziwnych zwierzętach. Ja miałem wizję na moją miarę. Zobaczyłem Boga w postaci sokowirówki. Wpadało w nią całe nasze życie, całe dzieje świata – dobre, złe, krwawe. W tej maszynie nożem czy tłokiem był Krzyż. W efekcie z jednej strony wylatywały wszystkie brudne odpady, a z drugiej płynęła strużka czystego soku. Coś takiego może zrobić tylko Krzyż Chrystusa. Uprzedzając pytanie: nie mam pojęcia, jaki czysty sok wydobędzie Bóg ze śmierci niewinnych dzieci. Wspominam dzisiaj tę wizję, szukając jakiejś nadziei. Mówiąc wprost, mam nadzieję – choć po ludzku to wydaje się niemożliwe – że Bóg temu podoła, że oddzieli zło, wyrzuci je, unicestwi i – tu dopiero jest cud największy i przekraczający moją wyobraźnię – wydobędzie z tego wszystkiego dobro.

Oczywiście tu na ziemi powinno dojść do osądzenia zbrodniarzy. Ale sąd nad mordercą nie zwróci życia zabitemu i tylko częściowo ulży tym, którzy stracili bliskiego. Sąd nad mordercą nie odbuduje dobra. Wierzę, że w Bogu to właśnie się dokonuje. I wierzę, że możemy mieć w tym nasz skromny udział.

Rosyjska hierarchia prawosławna doszła do wniosku, że Ewangelia pozwala błogosławić bomby.

To, że ktoś ma mitrę i kościelny urząd, nie stanowi gwarancji, że wie, o co chodzi w wierze. Włodzimierz Sołowjow, wybitny filozof końca XIX wieku, napisał „Krótką opowieść o Antychryście”. Ów Antychryst obiecuje stworzenie takiego Kościoła, w którym każdy z odłamów otrzyma to, co dla niego najważniejsze: katolicy prawo kanoniczne, protestanci Pismo Święte, a prawosławni liturgię. Idą za nim tłumy, nieliczni zostają jednak przy trzech hierarchach: patriarsze prawosławnym, papieżu i biskupie luterańskim. Zapytani, dlaczego nie poszli, ci trzej odpowiadają: bo dla nas najważniejszy jest Chrystus.

Dzisiaj coraz częściej myślę, że to raczej „góra” może jako pierwsza pobiec za Antychrystem, który obieca złote góry, przywileje, wolność i ewentualnie pieniądze na głodujących. Podobno kardynał Wyszyński uprzedzał księży, by kierowali się własnym sumieniem, bo może przyjść taki czas, że otrzymają od biskupa polecenie, które nie będzie chrześcijańskie. Ale pamiętajmy, że wśród prawosławnych są różne postawy; czasem na YouTubie słucham takich, którzy krytycznie patrzą na to, co się dzieje. Szkoda, że są w mniejszości.

Na te wszystkie sprawy Zachód, także Polska, musi patrzyć z właściwej perspektywy. Dopóki nie zrozumiemy, że w Rosji mamy do czynienia z pewną specyficzną mentalnością, nasze działania wobec niej będą chybione. Oni mogą nie mieć Facebooka, Netflixa, jeść ziemniaki z kaszą gryczaną i wciąż zachowają silną świadomość, że bronią swojej ojczyzny oraz imperium.

Tylko czy twierdzenie o istnieniu specyficznej rosyjskiej mentalności to nie jest perspektywa, do której chce nas przekonać rosyjska propaganda? Czy to nie usprawiedliwia napadu na Ukrainę?

Wielokrotnie, kiedy mówię o tym, że Rosjan trzeba zrozumieć, słyszę zarzut, że w ten sposób usprawiedliwiam ich postępowanie. Nic podobnego! Po prostu stwierdzam, że nie znamy i nie rozumiemy tych ludzi, ich historii, kultury i właśnie tego, co nazywa się mentalnością, a co jest wynikiem tak wielu czynników. I dlatego nasze relacje z nimi są prowadzone nieco na oślep, metodą prób i błędów.

Działacz katolicki w Petersburgu, dziś zapomniany, ks. Antoni Około-Kułak, który jeszcze przed I wojną światową prowadził szeroko zakrojoną akcję edukacyjną wśród robotników w Rosji, wydając między innymi w tysiącach egzemplarzy (po polsku, rosyjsku i łotewsku) czasopismo „Wiara i Życie”, kiedy został zmuszony do opuszczenia Rosji w 1918 r., niemal natychmiast założył w Lublinie Instytut Misyjny, który miał przygotowywać katolickich księży do pracy w Związku Radzieckim. W jednej ze swoich broszur, wydanej w 1932 r., utyskiwał: „I oto gdy inni się szykują, gdy uczą się rosyjskiego Belgowie, Francuzi, Niemcy i Czesi, gdy się tworzy w Belgii wschodni odłam benedyktynów, gdy dominikanie w Lille we Francji kształcą księży dla Rosji, gdy w Rzymie Papież stwarza specjalną Komisję dla spraw Rosji i założył Seminarium rosyjskie, w Polsce nie znać ruchu i zainteresowania się w tym kierunku”. Wydaje mi się, że od tamtej pory tak naprawdę niewiele się zmieniło. Rosja nas nie interesuje, więc się jej nie uczymy. A potem nie możemy pojąć, dlaczego są inni niż my, i często traktujemy ich jak gorszą wersję nas samych. Zrozumieć nie znaczy zgodzić się, ale nawet żeby się nie zgodzić, trzeba rozumieć.

Są też Rosjanie, którzy protestowali.

Oczywiście, ale to mniejszość. Są tacy, którzy wyjeżdżają, tacy, którzy mówią: ja tego dłużej nie wytrzymam, i idą na wewnętrzną emigrację, są do tego przyzwyczajeni. Kiedy władza próbuje zmieniać podręczniki do historii w Polsce, to przynajmniej można krzyczeć. Tu się je po prostu zmienia.

Pamiętam, jak w 1980 r. poszedłem do liceum. To był czas Solidarności, euforia, wszyscy profesorowie chodzili ze znaczkami w klapie. A potem przyszedł 13 grudnia, szkołę zamknęli na dwa tygodnie, a jak wróciliśmy, to nie było po tym wszystkim śladu. Zejdźmy więc z tego polskiego koturnu, bo nasze własne doświadczenia pozwalają nam zrozumieć, dlaczego Rosjanie się nie buntują. A w Polsce nie było 70 lat komunizmu z ciężkim, krwawym stalinizmem. Dramatem Rosji jest to, że w jej dziejach nigdy nie było czasu, żeby społeczeństwo wywalczyło sobie to, co na Zachodzie nazywamy demokracją. Państwa zachodnie szły do niej przez rewolucje i wojny domowe, aż do skutku. W Rosji nigdy się to nie udało do końca; w momentach największego chaosu zawsze pojawiał się zamordysta, który obiecywał: ja wam przyniosę spokój i comiesięczną wypłatę. Duża część mieszkańców Petersburga wspomina lata po rozpadzie ZSRR z trwogą. Bo była bieda, kartki, a na ulicach rządziły gangi. Wtedy pojawił się Putin i powiedział: będzie porządek, będą pensje. I dotrzymał słowa. Porządek jest tu ważniejszy niż wolność, imperium jest ważniejsze niż osobiste szczęście.

Powiedział już Ojciec, na czym polega jego nadzieja. A jakiej chwytają się ludzie, których Ojciec zna?

Najsłabsza jest ta na przemianę systemową – nie wierzą w nią nawet niezależni dziennikarze. Rosjanie są mistrzami w relacjach międzyludzkich, ale jeśli chodzi o sprawy państwowe, to „car daleko, Bóg wysoko”. Gdzie tam nam ustroje zmieniać...

Wyraźne jest natomiast oczekiwanie zakończenia wojny. Jakiegokolwiek. To dramatyczne, nawet tragiczne oczekiwanie. Bo to, co się dzieje, jest po prostu straszne: rozdarcie wewnątrz narodu, niepokój o rodzinę – wielu Rosjan ma więzy krwi z Ukraińcami – niepokój o przyszłość.

U bliskich mi ludzi widzę zaś nadzieję, że ochronimy w sobie przyjaźń, solidarność i dobroć, że nie stracimy tego, co się w tym czasie zawiązało między nami. Kiedy wielka historia przewala się nad głowami, najważniejsze jest zachowanie poczucia: żebym mógł ci ufać, żebym mógł na ciebie liczyć. ©℗

O. PAWEŁ KRUPA (ur. 1965) jest dominikaninem, teologiem i mediewistą. Studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie, potem był m.in. dyrektorem Instytutu Tomistycznego. Od sierpnia 2021 r. jest przełożonym domu zakonnego w Petersburgu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Pod tym dachem nie ma wrogów