Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeszcze krótsze są dzieje cywilizacji. Czymże jest kilka tysięcy lat - to wiek najstarszych miast - w porównaniu z czterema i pół miliardami lat Ziemi albo czternastoma miliardami lat, które upłynęły od Wielkiego Wybuchu? Bryłka węgla, którą wrzucamy do pieca, jest nieporównanie starsza niż najstarsze cywilizacje. Nowoczesna cywilizacja techniczna, ta związana z elektrycznością i komunikowaniem się przy pomocy fal elektromagnetycznych, to zaledwie ostatnie sto lat.
Najlepszym miejscem, w którym można się przekonać, że historia ograniczona do człowieka nie wystarcza, jest amerykański stan Utah. W górach i na pustyniach tego stanu naszym oczom ukazuje się historia naszej planety. Niezwykłe skały we wszelkich możliwych kolorach, kształtach, fakturach, pokręconych warstwach sprawiają, że zaczynamy żałować, iż tak mało wiemy o... historii Ziemi. W Utah jest nawet kopalnia dinozaurów - wzgórze utworzone przez szkielety tych stworzeń, naniesione przez rzekę przed dziesiątkami milionów lat. Ale i nasz polski krajobraz ukształtowany został w dużej mierze w trakcie ostatniego zlodowacenia, które ustąpiło około dziesięć tysięcy lat temu, czyli dużo wcześniej niż jakiekolwiek ślady naszej "cywilizacji".
Ciekawość dziejów szerszych niż dzieje materialnej kultury i świadomość, że jesteśmy na Ziemi stosunkowo niedawnymi gośćmi, stanowi motywację dla tworzenia wspaniałych muzeów historii naturalnej. Najwspanialsze to pewnie American Museum of Natural History w Nowym Jorku. To w sali tego muzeum, na tle meteorytu Willamette - największego, jaki kiedykolwiek znaleziono w Ameryce - Woody Allen całował się z wnuczką Hemingwaya, Mariel, w pamiętnej scenie z filmu "Manhattan". Inne piękne muzea historii naturalnej są w Paryżu czy Monachium.
Rodzi się też pokusa spisania "historii wszystkiego". Taka pokusa nie jest nowa. Różne "historie świata" czy "opisania świata" powstawały od czasów starożytnych. Niczym innym jak próbą spopularyzowania całej wiedzy, łącznie z historią naturalną i historią samego poznawania świata, były
(i są) encyklopedie. Zadanie takie jest jednak karkołomne. Nauka jest dziś tak rozległa, a poszczególne jej dziedziny posługują się tak odmienną terminologią, metodologią i są na tak różnym stopniu rozwoju i szczegółowości, że włożenie wszystkiego do jednego worka, opowiedzenie w jednym ciągu logicznym wydaje się niemożliwe, a może i niecelowe.
***
Bill Bryson jest jednym z najbardziej znanych popularyzatorów na świecie. Urodził się w Des Moines, Iowa - na amerykańskim Środkowym Zachodzie, ciągnącym się przez tysiące kilometrów polu kukurydzy. Ten fakt miał wielkie znaczenie dla jego rozwoju. Jak pisze w "Zaginionym kontynencie: podróżach po małomiasteczkowej Ameryce": "jeśli pochodzisz z Des Moines, to możesz albo pogodzić się z tym faktem, osiąść z dziewczyną o imieniu Bobby i podjąć pracę w fabryce Firestone, i żyć tak już na zawsze, albo możesz spędzić okres dojrzewania narzekając, jak beznadziejnym miejscem jest Des Moines i ogłaszając wszem i wobec, że już nie możesz się doczekać, by się stąd wyrwać, a potem żenisz się z dziewczyną o imieniu Bobby, podejmujesz pracę w fabryce Firestone i żyjesz tam już na zawsze".
Jakże znajomo to brzmi. Isaac Bashevis Singer w opowiadaniu "Jak Szlemiel poszedł do Warszawy" napisał: "Ci, którzy opuszczają Chełm, kończą w Chełmie. Ci, którzy zostali w Chełmie, z pewnością są w Chełmie. Wszystkie drogi prowadzą do Chełma. Cały świat to jeden wielki Chełm".
Bryson na szczęście nie wiedział, że "cały świat to jeden wielki Chełm" ani że nie sposób wyrwać się z Des Moines. Trafił do Europy. Od początku lat 70., z kilkuletnią tylko przerwą, mieszka w Anglii. Podejmował się różnych zajęć, ale najważniejszym była praca dziennikarska dla "The Times" i "The Independent". Rozgłos przyniosły mu pisane z poczuciem humoru książki o podróżach, a także języku angielskim. Kilka lat temu rozpoczął pracę nad książką, która przyniosła mu wielkie uznanie i zachwyt tak czytelników, jak i dużej części środowiska naukowego.
"Krótka historia prawie wszystkiego" to brawurowa próba opowiedzenia, zgodnie z tytułem, i o historii cywilizacji, i o historii życia na Ziemi, i o historii samej Ziemi, i o historii Wszechświata. Bryson postanowił opowiedzieć nie tyle o tym, co wiemy, ale skąd wiemy to, co wiemy. Podejmuje tę próbę z ogromnym talentem, swadą i erudycją (praca nad książką trwała trzy lata). Wynik przechodzi oczekiwania. Dowiadujemy się i o kosmologii, i o geologii, i o ewolucji, i o teorii cząstek elementarnych, i o teorii superstrun, i o wymieraniu gatunków - jednym słowem o wszystkim. Słowo "historia" w tytule znajduje uzasadnienie w sposobie opowiadania o tym wszystkim. Autor w barwny, pełen anegdot sposób opowiada o historii dochodzenia do dzisiejszego stanu wiedzy.
Dla wielu recenzentów książka jest przykładem wzorowej popularyzacji. I z pewnością jest lekturą pożyteczną i pasjonującą. Niestety, mam wrażenie, że rozdziały o kosmologii zachwycają tych, którzy znają się na biologii, a te o ewolucji robią wrażenie na geologach, kosmologów zaś zachwyca synteza pierwszych życiodajnych związków w praoceanie. Gorzej z kosmologią w oczach kosmologów, biologią - biologów, a geologią - geologów.
W 2003 roku w wywiadzie dla "New Scientist" Bryson przyznał, że często "nie całkiem rozumiał wywody uczonych, z którymi rozmawiał", przygotowując się do książki. To się niestety czuje. Po to, by spopularyzować jakąś dziedzinę wiedzy, trzeba wiedzieć o wiele więcej, niż trafia do artykułu czy książki. Ten "nadmiar" informacji jest konieczny, tak jak szeroki margines poza liniami autowymi na korcie jest warunkiem skutecznej i przyjemnej gry w tenisa. Podobnie jak "zbędne" pole, poza linią autową, pozwala nabrać rozpędu, zamachnąć się do backhandu czy smecza, tak szeroka wiedza, nieużywana bezpośrednio w popularnej prezentacji, jest warunkiem właściwej selekcji, rozłożenia akcentów, głębokiego wyjaśnienia, uniknięcia stereotypowych sądów. Brak takiego marginesu jest najczęstszym grzechem dziennikarstwa, także tego popularyzującego naukę. Efektowne anegdoty o uczonych pojawiają się równie często jak stwierdzenia, że omawiana sprawa jest "skomplikowana, ale fascynująca".
Nie jest łatwo pisać o nauce, jeszcze trudniej pisać o wszystkim, a najtrudniej dokonać historycznej syntezy "wszystkiego". Brysonowi należy się uznanie za odwagę i wdzięczność za to, że napisał książkę, którą naprawdę świetnie się czyta. Z pewnością będzie ona źródłem inspiracji czy motywacji dla wielu ludzi: młodych, by sięgnąć po nauki, starych, by przeczytać coś jeszcze, wszystkich, by pomyśleć nad światem.
Przy całej pasji, jaką Bryson wkłada w swoje teksty, potrafi zachować dystans, a to czasem się opłaca. W 1993 roku w "Zapiskach z małej wyspy" pisał tak: "Jeśli nigdy nie byłeś w Durham, jedź tam od razu. To idealna mała dziura. Bierz mój samochód i jedź". W 2005 roku Bill Bryson został wybrany kanclerzem University of Durham.
Bill Bryson, "Krótka historia prawie wszystkiego", przeł. Jacek Bieroń, Poznań 2006, Wydawnictwo Zysk i S-ka.