Czy człowiek rzeczywiście stał się dominującą siłą na planecie?

Geolodzy spierają się dziś, czy żyjemy w nowej epoce – antropocenie. I jak to właściwie udowodnić.

02.09.2023

Czyta się kilka minut

Gdzie wbić gwóźdź
Plaża w Colombo, Sri Lanka, sierpień 2023 r. / THILINA KALUTHOTAGE / AFP / EAST NEWS

Jest 20 lutego 2022 roku. Na tafli zamarzniętego jeziora Crawford we wschodniej Kanadzie rozkłada się grupka geologów oraz przedstawiciel rdzennego ludu Anishinaabe. Po stosownej ceremonii geologowie przebijają się przez lód i opuszczają w zimną toń metalowy cylinder, chłodzony od środka mieszaniną suchego lodu i etanolu. Na głębokości 20 metrów trafiają na dno. Cylinder wkręca się delikatnie w kolejne warstwy mułu, które przymarzają do jego powierzchni.

To ważny moment: dokładnie 10,7 cm pod powierzchnią mułu znajduje się cieniuteńka warstewka, która – być może – już niedługo stanie się koronnym dowodem na to, jak ważny jest człowiek.

Jak masełko na patelni

Zaczęło się w 2000 r. od chemika-noblisty Paula Crutzena, który stwierdził, że „holocen” – to oficjalna nazwa obecnej epoki geologicznej – powinien się raczej nazywać „antropocen”, tak znaczny jest wpływ człowieka na świat. Błogosławieństwo i tragedia bycia noblistą są zaś takie, że nawet swobodne uwagi przy konferencyjnej kawie potrafią się przyjąć. Słowo weszło do obiegu i jest dziś coraz szerzej rozpoznawanym hasłem wywoławczym. „Antropocen” jest trochę jak „średniowiecze” – to nieformalne określenie na pewną epokę dziejów, które przemyca przy okazji jej interpretację. W pierwszym przybliżeniu to „epoka, w której człowiek psuje świat”.

Równolegle z upowszechnianiem się tego słowa w języku codziennym trwa proces innego rodzaju: grupka geologów postanowiła uczynić z antropocenu element formalnego nazewnictwa geochronologicznego. Przyznać się – kto jeszcze pamięta ze szkoły: kambr, ordowik, sylur, dewon… albo: miocen, pliocen, plejstocen...? To właśnie do tego towarzystwa miałby trafić „antropocen”.

Rdzeń mułowy z Crawford stał się ostatnim ogniwem potrzebnym do zgłoszenia tej propozycji do Międzynarodowej Komisji Stratygrafii (ICS). Ta sama w sobie fascynująca historia pokazuje też, jak na naszą działalność patrzą ludzie, dla których globalne zlodowacenia przychodzą i odchodzą jak pory roku, a kontynenty pływają po Ziemi niczym kostka masełka na ciepłej patelni.

Stupiętrowy tort

Geologia we współczesnym sensie rozwija się od ok. 250 lat, a jedną z jej pierwszych dziedzin była stratygrafia – nauka o warstwach skalnych. W XIX w. stratygrafowie nie tylko wiedzieli już, że skały ziemskie często układają się w warstwy, ale też jakie warstwy powtarzają się po sobie w skali kontynentalnej i globalnej. Ujawniły się też granice – czasami spektakularne, między skałami powstającymi w różnych warunkach – świadczące o przemianach zachodzących na naszej planecie. Spora w tym zasługa paleontologii i teorii ewolucji, dzięki którym zrozumieliśmy, dlaczego z czasem znikają albo pojawiają się różne organizmy. Na przełomie XIX i XX w. zaczęła się już też rysować skala czasowa ewolucji Ziemi, liczona w dziesiątkach i setkach milionów lat – z tego wszystkiego stopniowo wykształciła się dzisiejsza drabina czasu geologicznego (zob. ramka).

Dla geologa warstwy skalne i przedziały czasu to dwie strony tej samej monety. Przykładowo, charakterystyczne skały znajdowane w Jurze na granicy francusko-szwajcarskiej przyjęło się określać jako skały jurajskie. Z czasem okazało się, że skały powstałe w podobnych warunkach, zawierające ponadto bardzo podobne skamieniałości, znajduje się na całym świecie. Ten segment globalnego „tortu skalnego” określa się dziś jako system jurajski, a przedział czasu, kiedy skały te powstawały – jako okres jurajski.

Granice pomiędzy takimi przedziałami powinny wiązać się z globalnym wydarzeniem, które zostawiło w skałach widoczny ślad. Czasem udaje się znaleźć coś oczywistego. Spójrzmy na granicę między erą mezozoiku i kenozoikiem, czyli – gdy zejdziemy o jeden ząbek w głąb tabeli geologicznej – okresami kredy i paleogenu. Zdefiniowana jest przez jedno z wielkich wymierań, zainicjowane prawdopodobnie upadkiem sporego meteorytu 66 mln lat temu.To wtedy wyginęły m.in. prawie wszystkie dinozaury.

Wyobraźmy sobie jakieś miejsce na Ziemi, gdzie 66 mln lat temu odkładały się osady, np. w spokojnym tempie jednego metra na tysiąclecie. Jeśli osady takie zostaną pogrzebane na głębokości liczonej już w kilometrach, to zostanie z nich stopniowo wyciśnięta woda, dojdzie do ich scementowania i powstanie skała (np. z piasku – piaskowiec). Gdy ogląda się coraz młodsze skały „typu kredowego”, to na pewnej wysokości nagle znikają niektóre skamieniałości (wielkie wymieranie), a w określonym punkcie występuje ponadto cieniutka warstewka pyłów pochodzenia meteorytycznego. To punkt graniczny okresu kredowego.

Aby dochować formalności, stratygrafowie wybierają najlepiej zachowany ­profil skalny obejmujący daną przemianę – to jej „profil idealny”, czyli stratotyp. W nim wybiera się warstwę reprezentującą jakieś charakterystyczne zdarzenie – np. zniknięcie konkretnego gatunku albo nagły „pik” w określonym parametrze ­fizycznym. Techniczna nazwa tak wybranej granicy to GSSP. Po jej zatwierdzeniu przez ICS zwyczajowo w skałę wbija się w odpowiednim miejscu „złoty gwóźdź” – wykonany z brązu znacznik, który mówi: „Od tego miejsca w górę zaczyna się już paleogen”.

Miasta, pył, rolnicy

Zawiązana w 2009 r. grupa robocza do spraw antropocenu (odpowiadająca przed ICS) musi więc znaleźć w warstwach skalnych wyraźny, niepodważalny sygnał aktywności człowieka, a następnie zdefiniować dla niego stratotyp i standard GSSP. Dopiero wtedy „antropocen” mógłby stać się formalnym pojęciem geologicznym.

Na pozór zadanie wydaje się proste. Członkowie grupy roboczej przypominają na swojej stronie internetowej niektóre ślady aktywności człowieka. To ponura lektura: wzrost tempa erozji; zaburzenie cykli obiegu węgla, azotu i fosforu; globalne ocieplenie; zakwaszenie oceanów; powstawanie nowych „minerałów” i „skał”, jak beton czy plastik; „techno­skamieniałości”, takie jak plastikowe butelki…

Jako początek antropocenu proponowano najpierw pojawienie się rolnictwa, pierwszych miast albo wytop metali. Zgodnie z zasadami stratygrafii granica epok musi być jednak globalna. Rozwój cywilizacji jest zaś niejednorodny: rolnictwo nawet i dzisiaj nie występuje wszędzie. Uwaga „antropocenistów” szybko skierowała się więc ku krokom milowym, które pozostawiają po sobie globalny ślad w atmosferze, jak wynalazek silnika spalinowego – dzięki niemu cała atmosfera ziemska szybko „wzbogaciła się” o drobiny popiołu lotnego. W 2019 r. planetolog James Lovelock zaproponował, aby symbolicznym początkiem antropocenu stał się rok 1712, kiedy to Thomas Newcomen opisał swój „atmosferyczny silnik parowy”.

Daty symboliczne nie wszystkich zadowalają – badacze skał wolą coś, co daje ewidentny ślad w osadach. Ostatecznie w 2016 r. członkowie grupy roboczej ustalili na głosowaniu w Cape Town, że punktem odniesienia przy definiowaniu antropocenu powinna być połowa XX w., a konkretniej: globalne ślady izotopowe po testach broni atomowej.

Pozostał teraz – bagatela – wybór odpowiedniego miejsca (stratotypu). To jednak powoduje problemy jeszcze poważniejsze, pokazujące przy tym jak na dłoni, czym różni się antropocen od wszystkich pozostałych jednostek czasu geologicznego domagających się swojego złotego gwoździa. W przypadku antropocenu po prostu nie ma go w co wbić!

Gwóźdź w muszli

Typowy czas trwania epok geologicznych to miliony lat, a odpowiadające im warstwy skał mają grubości liczone w dziesiątkach i setkach metrów. Już holocen, którego początek zdefiniowano na 11,7 tys. lat temu – gdy skończyło się ostatnie zlodowacenie – stanowił ewenement i ukłon w stronę „geologii człowieka”. 12 tys. lat to dla geologa chwilka, niewystarczająca nawet dla pełnego wykształcenia się skały osadowej. Specjalnie dla holocenu pozwolono więc na zdefiniowanie GSSP w odniesieniu do grenlandzkiego rdzenia lodowego. Antropocen wymaga jeszcze innego podejścia, skoro miałby się zacząć zaledwie 70 lat temu.

W 2018 r. członkowie grupy roboczej opublikowali długą listę lokalizacji, które mogłyby posłużyć jako złoty standard dla nowej epoki. Przykład: osady na dnie Morza Karaibskiego, z zagłębienia o nazwie basen Cariaco. Okazuje się jednak, że odległe trzęsienia ziemi powodują rozmycie się warstewek tamtejszych osadów w skali „nawet” kilku milimetrów, co wprowadza zaburzenie datowania rzędu kilku lat. Dla syluru to może błahostka, ale dla antropocenu – sporo. A co z osadami głębokomorskimi, oddalonymi od kontynentów? W końcu i tam trafiają dziś ślady naszej aktywności. Są to już miejsca spokojne, jednak osady narastają tam w tempie 1-4 milimetrów na tysiąc lat. Cały antropocen reprezentowałaby więc warstwa mułu o grubości ułamków milimetra. Mówimy o sygnałach, które zaburzyć mógłby nawet pierwotniak.

„Antropoceniści” rozważali nawet umieszczenie „złotego gwoździa” w muszlach mięczaków i pniach drzew (wymieniono m.in. konkretną sosnę z podkrakowskich Niepołomic). Ostatecznie stanęło na mule z dna jeziora Crawford: na głębokości ok. 11 cm rzeczywiście znaleziono w nim sygnał izotopowy po pierwszych bombach termojądrowych. To propozycja trochę solidniejsza od muszli ślimaka, ale i tak nowatorska: muł to jednak nie skała. Stąd konieczne było zamrażanie go na bieżąco, aby powstało coś na kształt „prawdziwego” rdzenia skalnego.

Co po nas?

W 2010 r., gdy grupa robocza złożyła wstępną propozycję wydzielenia antropocenu, członkowie ICS jednomyślnie zagłosowali przeciw. Od tego czasu regularnie publikowane są głosy krytyczne wobec propozycji antropocenu. Przyjrzyjmy się polemice, którą opublikowali w 2012 r. geolodzy Whitney Autin i John Holbrook. Najważniejsza sprawa: stratygrafia zajmuje się badaniem warstw skał, tymczasem nie ma właściwie jeszcze czegoś takiego jak skały antropocenowe. Możemy więc sobie co najwyżej wyobrażać, jak wyglądałyby współczesne osady, gdybyśmy odczekali, powiedzmy, milion lat.

Daleka przyszłość to ciekawy punkt widzenia, do którego sięgają również sami zwolennicy antropocenu. Popularna figura retoryczna odwołuje się do kosmitów, którzy badają Ziemię za wiele milionów lat (w domyśle: po wyginięciu ludzi). Czy oni wydzieliliby w ziemskich skałach osobną jednostkę geologiczną, zauważywszy w nich ślady po cywilizacji ludzkiej? Siłą rzeczy wkraczamy więc w sferę futurologii, ponieważ pytanie to każe nam zastanawiać się nad przyszłością naszego gatunku. Czy pokryjemy całą Ziemię warstwą plastiku? A może nastąpi technologiczny odwrót i następne stulecia spędzimy na pracowitym naprawianiu błędów młodości? W tym drugim przypadku po antropocenie nie pozostałby ślad!

Ponieważ jednak zwolennicy epoki antropocenu chcą ją zdefiniować dzisiaj argumentując, że ślady pozostawione przez nas już teraz są do tego wystarczające, możemy posłużyć się scenariuszem znanym z „Wielkiego solo Antona L.” Herberta Rosendorfera: w ciągu nocy nagle, tajemniczo, znikają wszyscy ludzie (u Rosendorfera na Ziemi został tylko jeden człowiek, przyszły papież Hormizdas II). Systematyczniej opisał ten eksperyment myślowy np. Alan Weisman w książce „Świat bez nas”. A więc wszyscy znikamy w 2023 r. Co po nas zostaje?

Autin i Holbrook zauważają przede wszystkim, że większość tworów cywilizacji względnie szybko niszczeje. ­Według Weismana już po kilkuset latach miasta przemieniłyby się w rdzewiejące gruzowiska, stopniowo rozdrabniane i rozpuszczane chemicznie przez roślinność, grzyby i bakterie. Wszyscy wiemy, jak wygląda budynek porzucony dekady temu: a to przecież mniej niż mrugnięcie oka w skali geologicznej. Istniały całe cywilizacje roztarte w pył przez piaski i pochłonięte przez dżunglę. Co ciekawe, pośród obiektów szczególnie trwałych ­Weisman wymienia naczynia ceramiczne i niektóre eksponaty muzealne, np. posągi z brązu: czyżby więc najsilniejszy ślad geologiczny pozostawiły po sobie kultury dawne, a nie cywilizacja przemysłowa?

Nawet nasze najgorsze grzechy współczesności mają ograniczoną datę ważności. Gdy czyta się analizy tempa degradacji plastiku w naturalnym środowisku, można się przestraszyć, ale te same liczby brzmią inaczej, gdy patrzy się na nie z myślą o tablicy geologicznej. Największa liczba w sporej tabeli dołączonej do jednej z takich analiz to okres połowicznego rozpadu rury plastikowej (z polietylenu HDPE) zakopanej w ziemi: 5 tys. lat. To oczywiście sporo w skali ludzkiej, ale zdecydowanie za mało, aby rura taka trafiła do zapisu kopalnego: jej chemiczne pozostałości zostaną po kilkudziesięciu tysiącach lat rozproszone po biosferze. ­Weisman szacuje, że nawet silnie toksyczne substancje, jak składniki paliw, rozpuszczalniki albo smary przemysłowe, zostaną przekształcone przez bakterie do postaci chemicznie niegroźnej w ciągu setek lat, a w najgorszym razie, jak w przypadku plastyfikatorów dodawanych do polimerów albo niektórych pestycydów – tysięcy.

Ludzie i wulkany

Większość stratygrafów patrzy na ewolucję Ziemi z innej perspektywy niż ci badacze, którzy przekonują, że „człowiek stał się dziś dominującą siłą geologiczną na planecie”. Pierwszym, który tak powiedział, był zresztą wspomniany Crutzen – w 2002 r. pisał w „Nature” o antropocenie jako o „nowej, zdominowanej przez człowieka epoce geologicznej”.

Jest w tym stwierdzeniu odrobina ­mega­lomanii. Geolog, gdy myśli o siłach „dominujących”, najczęściej ma jednak przed oczami procesy takie jak powstawanie i niszczenie kontynentów, wypiętrzanie się łańcuchów górskich albo wielkie wylewy lawowe o grubości setek, a nawet tysięcy metrów, pokrywające za jednym zamachem obszar wielkości kilku solidnych europejskich krajów. Jeżeli rzeczywiście chcemy się poczuć „dominującą siłą geologiczną na planecie”, to najwyższy czas brać się do generowania trzęsień ziemi, produkowania archipelagów wysp wulkanicznych oraz otwierania i zamykania oceanów!

Oczywiście, niektóre wywołane przez nas zmiany są imponujące. Nasze manipulowanie przy stężeniach gazów cieplarnianych wyraźnie przyspieszyło globalne zmiany klimatyczne. Trwają dyskusje, czy tempo tych zmian jest bezprecedensowe w historii planety. Ot, ok. 8200 lat temu doszło do nagłego globalnego ochłodzenia, ­prawdopodobnie o ok. 2-3 st. Celsjusza w skali kilku dekad. Przyczyną było uwolnienie dużej porcji zimnych wód polodowcowych z Ameryki Północnej do Oceanu Atlantyckiego, co zajęło być może zaledwie kilka lat, a na kilkaset lat zaburzyło zasolenie oceanu, przebieg prądów oceanicznych i wywołało wahania każdego praktycznie parametru opisującego klimat ziemski.

Nie ulega wątpliwości, że tempo wymierania gatunków jest obecnie niepokojące i stanowi jeden z najmocniejszych argumentów na rzecz tezy, że stanowimy dziś siłę na skalę planetarną. Wielu naukowców twierdzi, że już teraz wolno nam mówić o „wielkim wymieraniu”, dopiero szóstym lub siódmym w znanej historii Ziemi. Inni mówią jednak, że do naprawdę „wielkiego” wymierania dopiero może dojść – jeśli się nie opamiętamy. Jest też problem z jednoznacznym ustaleniem jego przyczyn. Jeszcze nie tak dawno wydawało się „oczywiste”, że za niedawne wymarcie megafauny, np. mamutów, odpowiada człowiek. Dziś wielu badaczy twierdzi jednak, że ich zniknięcie spowodowały jednak głównie naturalne zmiany ekosystemów po cofnięciu się lądolodu.

Warto pamiętać, że nie jest to problem zero-jedynkowy. Historia naszej planety pisana jest zarówno przez wydarzenia w skali największej (pojawianie się kontynentów i oceanów, przemiana atmosfery z beztlenowej na tlenową), średniej (nadciąganie i odchodzenie globalnych zlodowaceń, powstawanie nowych typów ekosystemów), jak i mniejszej (zaburzenia klimatyczne, pojawianie się i znikanie gatunków). „Antropoceniści” nie chcą przecież, abyśmy ogłosili nadejście nowego eonu – sam wpływ człowieka na stan powierzchni naszej planety jest zaś bezdyskusyjny. To zresztą miałby być jeden z kluczowych obszarów w ramach „badań nad antropocenem”: próba zrozumienia, jak poważne w skali planetarnej są działania człowieka.



WIELKIE WYZWANIA: ANTROPOCEN

Przyglądamy się największym wyzwaniom epoki człowieka oraz drodze, która zaprowadziła nas od afrykańskich sawann do globalnej wioski. Omawiamy badania naukowe i dyskusje nad interakcjami między człowiekiem i innymi elementami przyrody – zarówno tymi współczesnymi, jak i przeszłymi.



Język uwikłany

W 2016 r. Stanley Finney, ówczesny przewodniczący ICS – a więc „szef szefów” grupy roboczej ds. antropocenu – opublikował wyważoną, ale mocną krytykę działań i postulatów tej grupy. Znalazły się tam uwagi organizacyjne, zwłaszcza ta, że jej członkowie są wyjątkowo głośni medialnie, np. ogłaszając rzekome sukcesy na drodze do formalizacji antropocenu, za którymi nie stoją żadne złożone do ICS dokumenty.

Większość zarzutów odwołuje się jednak do standardów panujących w stratygrafii. Finney konkluduje, że chociaż wpływ człowieka na Ziemię jest oczywisty, to stratygrafia, jako nauka o określonych zainteresowaniach, metodach i procedurach, po prostu nie jest stworzona do opisywania tak krótkotrwałych fenomenów. Wniosek: cała procedura ma raczej wymiar polityczny i światopoglądowy, a nie czysto geologiczny. ICS, pisze Finney, nie powinien zaś zabierać głosu w sprawach światopoglądowych, tylko spokojnie robić swoje: dbać o standardy naukowe w stratygrafii.

Podobna historia wydarzyła się już zresztą w zoologii. W 2011 r. dziennikarz naukowy Julian Cribb zaproponował na łamach „Nature”, aby oficjalnie zmienić nazwę gatunkową człowieka. Homo wcale nie jest sapiens, argumentował, powołując się zresztą na to samo, co „antropoceniści”: degradację gleb, zaburzenie cykli obiegu pierwiastków, ocieplanie się atmosfery… Na temat propozycji Cribba wypowiedziała się m.in. Ellinor Michel z Międzynarodowej Komisji Nomenklatury Zoologicznej (ICZN), krótko wyjaśniając, że obowiązujące procedury nazywania gatunków po prostu nie pozwalają na tego typu fantazje – z dobrych powodów.

Oskarżenie o światopoglądowe, a nie naukowe, motywacje ruchu formalizacji antropocenu nie jest w rzeczywistości oskarżeniem, tylko stwierdzeniem faktu. Wystarczy z uwagą przeczytać ich własne dokumenty. W 2019 r. ukazała się spora praca zbiorowa pt. „Antropocen jako globalna jednostka czasu”, której pierwszym redaktorem był Jan Zalasiewicz, wieloletni przewodniczący grupy roboczej. Znajduje się tam sekcja poświęcona użyteczności wydzielenia antropocenu. Argumenty geologiczne są w niej nieliczne, a miejscami mało przekonujące. Autorzy opowiadają, przykładowo, jak charakterystyczne są gleby antropocenu, obfitujące w śmieci oraz kawałki gruzu. To zaś, jak twierdzą, wpływa na proces projektowania i wznoszenia fundamentów: uznanie antropocenu miałoby więc znaczenie gleboznawcze i geotechniczne! Można jednak mieć rozsądną wątpliwość, czy inżynierowie przyszłości, projektując i wznosząc budynki, naprawdę skorzystają na wydzieleniu nowej jednostki stratygraficznej przez ICS. Większą część odnośnego rozdziału zajmują argumenty zgoła innego typu: wydzielenie antropocenu byłoby publicznym głosem geologów w sprawie naszego wpływu na planetę, podniosłoby powszechny poziom świadomości ekologicznej i mogłoby mieć skutki dla prawa międzynarodowego albo zdrowia publicznego.

▪ ▪ ▪

Odłóżmy na bok wewnętrzne spory w łonie stratygrafii. Jako element języka codziennego i popularnonaukowego „antropocen” ma już swoje miejsce. To dogodny skrót myślowy, szybko nakierowujący nas na ustalony pakiet skojarzeń: globalne zmiany klimatyczne, mikroplastik itd. Słowem tym nazywa się grupy badawcze i czasopisma naukowe – albo projekty w dziedzinie popularyzacji nauki, jak zrobiliśmy to my w „Tygodniku”. Pod parasolem „badań antropocenu” gromadzą się badacze systemów ziemskich, ewolucji atmosfery, ekologii środowiska miejskiego albo inżynierowie wytwarzający materiały biodegradowalne. Skojarzenie ze sobą ludzi pracujących w dziesiątkach dziedzin rozrzuconych po krajobrazie nauki, którzy jednak mogą się od siebie wiele nauczyć i wzajemnie się inspirować, może mieć wymierne korzyści. Nauka to nie tylko formalne reguły nazewnictwa – chociaż bez nich zapanowałby w niej chaos. ©℗


Projekt dofinansowany ze środków budżetu państwa, przyznanych przez Ministra Edukacji i Nauki w ramach Programu „Społeczna Odpowiedzialność Nauki II”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof przyrody i dziennikarz naukowy, specjalizuje się w kosmologii, astrofizyce oraz zagadnieniach filozoficznych związanych z tymi naukami. Pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Gdzie wbić gwóźdź