Nie ma fal

WŁÓCZYKIJ I POWSINOGA | W staniu na desce najbardziej lubię tę bardzo ludzką perspektywę. Że jest się nie tylko sapiens, ale i erectus – wyprostowanym.

13.07.2020

Czyta się kilka minut

Wisła. Warszawa, lipiec 2015 r. /  / JACEK MARCZEWSKI / AGENCJA GAZETA
Wisła. Warszawa, lipiec 2015 r. / / JACEK MARCZEWSKI / AGENCJA GAZETA

Zaczęło się od szczeniackiego marzenia, żeby się zaprzyjaźnić z oceanem. Nie tyle okiełznać fale, co raczej skorzystać z rządzących nimi praw hydrodynamiki. Poślizgać się w słońcu. Nikt jeszcze wtedy nie surfował na Bałtyku, a jeśli to robił, to raczej się nie chwalił. Kalafiornia, jak dziś mówi się na zachodniopomorskie plaże, wciąż pozostawała nieodkryta.

Trzeba mi było pojechać tam, gdzie o powstawaniu fal decydują nie kapryśne i chaotyczne podmuchy, tylko prawdziwe oceaniczne sztormy. W miejsce, którego rytm życia wyznaczają tabele przypływów i odpływów. Rozsądek podpowiadał Portugalię i rajskie cyple okolic Peniche, gdzie fale mogą iść z czterech stron świata. Albo chociaż Zatokę Biskajską. Ale marzenia i rozsądek rzadko idą w parze. Ktoś rzucił nazwę Croyde i właśnie tam, w Devon, się znalazłem. Na plaży w kształcie croissanta, w oceanie spienionym jak lane z kija, karmelowe piwo ale.

Przez tydzień dzień w dzień lazłem z polistyrenową deską w fale, żeby dać im się sponiewierać, a Carlo, mój trener, udawał, że idzie mi nieźle. Wieczorami poobijany i wypruty z sił wtaczałem się krętą ścieżką na klify i patrzyłem, jak lepsi ode mnie czekają na popołudniowy rozkołys oceanu. Desek było mrowie, i długich, i krótkich. Bodyboarderzy na lewo, surferzy na prawo, głosiły znaki na plaży. Czasem ktoś się zagapił, w wodzie się kotłowało, a potem trzeba było szyć czoło albo ramię.


WŁÓCZYKIJ I POWSINOGA – WAKACYJNY CYKL DODATKÓW. WEŹ, CZYTAJ! >>>


Gdzieś w tym zamieszaniu po wodzie sunęli też dziwacy, którzy oprócz desek mieli jeszcze po wiośle. Trochę się z nich naśmiewałem. Że niby emeryci, którym nie chce się już kłaść na wodzie, bo kiedy przyjdzie odpowiednia fala, nie będą mieli siły z niej wstać. Cały ten SUP, stand up ­paddling, albo po prostu „słup”, wydawał mi się pójściem na łatwiznę.

Ćwiczenia z melancholii

Potem było do przewidzenia. Ocean nie zbliżał się do Warszawy, więc surfingowe hobby wymagało nadludzkich wyrzeczeń. Latania przez cały kontynent, na które szkoda było urlopu. Bo – jak słusznie zauważył Kasper Bajon – miłość Polaków do surfingu nie jest odwzajemniona. Nie może być. Surfing „to nie ciskanie się na spienionej fali, tylko godziny spędzone w wodzie, czekanie na moment, patrzenie na horyzont, rozmyślanie o głębinie pod stopami, o tej niezbadanej, bezdennej otchłani, na której powierzchni się kołyszemy”. Tak, łapanie fal jest ćwiczeniem z melancholii, którego nie da się załatwić raz do roku między piątkiem a poniedziałkiem.

Porzuciłem więc motykę i dałem słońcu spokój. Na ­SUP-ie stanąłem pierwszy raz na Jeziorze Zegrzyńskim. Fajnie było znów poczuć dechę pod stopami. Kołysanie i ten dziwny spokój bijący od wody. Złapałem nawet kilka mikrofal spod motorówek i skuterów. Więc najpierw miało być trochę zamiast, ale zaraz zrozumiałem, że to zupełnie nie tak. Że ta deska z wiosłem to tak naprawdę młodsza siostra kajaka.

W uproszczeniu można powiedzieć, że tak samo kombinowali ojcowie tej dyscypliny. Od co najmniej trzech tysięcy lat rybacy z wybrzeży dzisiejszego Peru pracowali na prostych, wyplatanych z turzyc łodziach napędzanych długim bambusowym kijem. Podobny kształt miały nadbużańskie dłubanki ciosane z grubaśnych sokor. Albo łódka faceta, którego w 1886 r. uwiecznił na bagnach wschodniej Anglii fotograf Peter Henry Emerson.

Zwróćmy jednak sprawiedliwość tym, którzy wprzęgli trzymanie pionu na wodzie w machinę przyjemności. Podobno pierwsi byli instruktorzy surfingu na Hawajach, którzy sprytnie skonstatowali, że z góry lepiej widzą swoich podopiecznych oraz nadciągające fale (niektórzy twierdzą, że szybciej do podobnych wniosków doszli ratownicy morscy z Tel Awiwu). Bobby Ah Choy, pionier z plaż Waikiki, pod pachę brał jeszcze aparat fotograficzny. Przed oczami mam zdjęcie: dziarski dziadek w żółtej bluzce na ramiączkach, wysokie czoło, siwe włosy zaczesane do tyłu, i ten uśmiech, jakby stał nie na desce, tylko na Evereście. Wiosło w prawej dłoni, nogi właściwie proste, o wiele prostsze niż trzech młodszych gości, których widać kawałek dalej na tej samej fali.

Surfer z Żerania

Po śmierci Ah Choya branżowy magazyn „Surfer” poświęcił mu laurkę. „Cieszymy się, że przed śmiercią Bobby mógł cieszyć się owocami swojego wpływu na świat pływania na stojąco”. Rok przed śmiercią, w wieku 65 lat wystartował w pierwszych w historii zawodach na macierzystej plaży. Scenarzysta tandetnej hollywoodzkiej biografii lepiej by tego nie wymyślił: Ah Choy doszedł do finału i choć wygrał kto inny, to i tak wzruszony senior przejął z jego rąk puchar.

Był rok 2006, deskarzy z wiosłami widywało się już regularnie na surfingowych spotach Hawajów i Kalifornii, ale trzeba było geniusza marketingu, który zobaczył w SUP-ie o wiele większy potencjał: skoro już samo stanie na wodzie sprawia frajdę, to wynalazek z Waikiki sprawdzi się też choćby na Kanale Żerańskim. W 2009 r. stand up paddling stał się najszybciej rozwijającym się sportem wodnym w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam zdumione spojrzenia kajakarzy, których w połowie bieżącej dekady mijałem na Wdzie. O statusie ­„słupowania” w roku 2020 świadczyć może oferta największej sieci sportowych marketów. Coraz więcej miast organizuje deskowe masy krytyczne. Niedługo Dawid Podsiadło będzie musiał zaktualizować tekst swojego przeboju. To, że nie ma fal, nie jest już żadną wymówką.

W byciu „słupem” najbardziej lubię tę ludzką perspektywę. Że jest się nie tylko sapiens, ale i erectus. Oczy na wysokości metra siedemdziesiąt, mokre stopy i suchy tyłek. Widać nie tylko dalej, ale głębiej. Powierzchnia jeziora przestaje być nieprzekraczalną granicą bezdennej otchłani o barwie ciemnego granatu. Jest raczej czymś na kształt okna, przez które podglądasz ten drugi, zupełnie inny świat. Taniec ramienic i migotanie ryb. Labirynt łodyg, którymi patelnie grążelich liści trzymają się dna. Cierpliwe wędrówki szczeżuj.

Kiedy trzeba, mogę prawdziwie zamienić się w słup soli. Bez chlupotu trącić taflę krańcem wiosła, wyhamować, obrócić się na pięcie, a potem, niezauważony, zaglądać kaczkom w gniazda schowane w trzcinach. Albo udawać, że mnie nie ma, kiedy z zagadkowych przyczyn nadpłynie łyska. Jak kameleon wtopić się w otoczenie.

Włóczywiosło od słów

Ale najbardziej cenię mobilność. Że mogę tak z jeziora na jezioro niczym pijany szczęściem trzmiel w lipowej alei. Deska po wypompowaniu składa się w zgrabną kanapkę i razem z całym osprzętem – składanym wiosłem, płetwą, pompką i ciuchami – mieści do kilkudziesięciolitrowego plecaka. Rozkłada się – o wiele szybciej niż najbardziej literacki z kajaków, przedwojenny, z fabryki w Piastowie, którym polskie rzeki i jeziora zwiedzał Igor Newerly.

„Toć to jak żona albo jak przyjaciel!”, mawiał o nim pisarz. Kiedy nadchodziło lato, pakował się z nim do pociągu i na parę miesięcy znikał z Warszawy. W 1939 r., w przededniu wojny, przepłynął niemal całą Polskę od granicy do granicy. W dziesięć tygodni zrobił trzy tysiące kilometrów. „Jakbym chciał coś w sobie rozwiosłować, czymś się zachłysnąć na długo”, pisał potem. Mówił o sobie „włóczywiosło” i że do literatury po prostu wpłynął.

Oglądałem jego kajak – nie ten składany, ale inny, ciężki, pancerny, który zbudował od zera sam, gdy już opadł wojenny kurz. Wsparł się projektem popularnego przed wojną peteteka. Konstrukcja z litej sosny i sklejki ważyła 30 kilogramów, a po drodze łatano ją jeszcze miedzianą blachą. Kajak był mało poręczny, więc służył Newerlemu raczej stacjonarnie, na Mazurach, gdzie miał drugi dom. Tam go obejrzałem, w stodole przy domu pracy twórczej imienia pisarza w Zgonie. Potrzeba by chyba lawety, żeby go stamtąd zabrać.

Jasne, fajnie byłoby tarzać się w blasku Pacyfiku. Ale jeśli mam deptać czyjeś pięty, to raczej nie Bobby’ego Ah Choya, lecz redaktora-krajoznawcy, któremu z wody Polska wydawała się po prostu ładniejsza. Kiedy mieszkałem nad samą Wisłą, żeby się rozwiosłować, ruszałem spod któregoś mostu i kończyłem na Bielanach. Potem sto osiemdziesiątką piątką, z deską na plecach, wracałem do domu.

Dziś sezon zaczynam raczej na Isągu koło Łukty. Co roku wypatruję znajomego bielika i śladów rozrastającej się cywilizacji bobrów. Czasem udaje mi się popływać z zaskrońcem albo pobawić w chowanego z perkozem. Jaki kraj, takie delfiny. A potem spuszczam powietrze, wrzucam sprzęt do bagażnika i jadę nad inne jezioro. Mamy ich więcej niż Hawaje plaż z dobrą falą. Wystarczy na parę dekad pływania. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020

Artykuł pochodzi z dodatku „Włóczykij i Powsinoga